Współczesna Polska: Dwa narody w jednym

Gustaw Le Bon już sto lat temu przestrzegał przed ślepotą tłumu, zbiorowymi emocjami, których siła może być ogromna i które mogą być wykorzystane przez ideologów.

Aktualizacja: 27.11.2016 19:59 Publikacja: 25.11.2016 00:00

Biedaczyna z Asyżu, przyjaciel ptaszków (tu pędzla El Greco „Św. Franciszek i brat Leon”) nie miał l

Biedaczyna z Asyżu, przyjaciel ptaszków (tu pędzla El Greco „Św. Franciszek i brat Leon”) nie miał litości dla oszczerców.

Foto: AFP

Po roku prezydentury Andrzeja Dudy oraz rządów Prawa i Sprawiedliwości możemy powiedzieć, że wiele się w naszym kraju zmieniło: lżej jest, jakby powietrza przybyło. Wielu Polaków pozbyło się poczucia zagrożenia. Jest bezpieczniej, przebłyskuje nadzieja we wszystkich niemal dziedzinach życia kraju. To nie są marzenia, które zyskały jakiś dodatkowy impuls. To nie są efektowne zaklęcia i fantastyczne projekty, na których realizację życia nie starczy. To są rzeczy odczuwalne na co dzień – owoc pracy intelektualnej grona ludzi, którzy znaleźli się przy władzy. Owoc działania nie miękkich, ale krzepkich i odpornych na przeciwności charakterów.

A jednocześnie jest coś, co się nie zmieniło podczas tego długiego roku przesilenia politycznego. Pozostała w Polsce znacząca grupa osób negujących wizję Polski, którą realizuje ekipa Prawa i Sprawiedliwości, a także osoby sprawujące władzę – które symbolizują przemianę systemu społecznego. Tę grupę można nazwać różnymi imionami. Najtrafniejsze wydaje się jednak określenie jej jako hołdującej przekonaniu, jakie jeszcze przed wojną ujmowano w takich oto prostych słowach: „Ta pani jest głupia, ona nie lubi rosołu".

Fałszywe widzenie rzeczywistości

Zamknięcie się w urazach i fobiach zawsze przynosi niezaplanowany efekt komiczny. Nie mówię tu o socjotechnicznie perfekcyjnie działających animatorach, którzy potrafią skutecznie utrwalać urazy i fobie wobec wyimaginowanych przeciwników. Mówię o ludziach tzw. zwykłych, zasilających z dobrej woli różne inicjatywy KOD czy o tej grupie – narodowców – topniejącej na szczęście – w których ustach nawet okrzyk „Niech żyje Polska" ma zabarwienie antypisowskie, oraz o potężnej armii malkontentów święcie przekonanych, że wszyscy politycy to jedna szajka, wszystkie partie są sobie równe w ich żądzy „nachapania się", w dodatku znajdują się na pasku obcych, nienawistnych sił, które dążą do wywołania wojny światowej na naszym terytorium i wymazania Polski raz jeszcze z mapy świata.

Wszystkie te grupy mogą być w pewnym przybliżeniu ujęte w jeden mianownik: w ich postawie zaznacza się wyraźna tendencja, by żyć nie swoim, a cudzym życiem.

Dlatego właśnie tak chętnie, nierzadko nerwowo, wręcz żarłocznie „wgryzają się" w domniemany sens egzystencji swych bliźnich, na których widzą zawsze – bo w takim stanie ducha muszą widzieć – jakąś plamkę, skazę, brud, nieczystość. To nerwowe „wgryzanie się", histeryczne niekiedy drążenie, czyli nadmierne, czasem zakrawające na obsesję, zainteresowanie cudzym, rzekomym „brudem", nieczystością, niedoskonałością, wypełnia szczelnie ich dni, a nieraz i noce, odbierając spokój i wypychając na ulicę w poszukiwaniu podobnie podekscytowanych, nieutulonych w pretensjach „tropicieli zła", a czasem wpychając z kolei na łamy różnych pism i pisemek, portali i forów, by tam wyrzucać z siebie niekończącą się litanię skarg, żalów i złorzeczeń.

Problem nie jest wcale czysto polityczny. Jest on raczej natury duchowej.

Modelem dla omawianej grupy są faryzeusze z czasów Jezusa. Oni pierwsi padli ofiarą własnego fałszywego widzenia rzeczywistości. Doszukiwanie się w tym, który wymagał od nich tylko jednego, by byli tymi, kim są – strażnikami prawa mojżeszowego, żyjącymi w zgodzie z zasadami, które głosili – jakiegoś braku, niedoskonałości, „nieczystości", skończyło się, jak wiadomo, tym, że nie byli w stanie ani chwili dłużej znosić obok siebie obecności Jezusa. Skoro Jezus nie zmieniał zasad, nie był skłonny do „reformowania" ich, do żadnego kompromisu, skoro je głosił wszystkim, a nawet pogłębiał (dziewięć błogosławieństw), nie uznawał pozycji społecznej faryzeuszy za żadne usprawiedliwienie dla bycia „ponad prawem", to był winien. Odbierał im spokój, „wyrzucał ich" z ich wygodnej pozycji moralizatorów, obnażał dwulicowość. Był niebezpieczny, był groźny. Wyrok musiał zapaść nieodwołalnie. To On musiał zniknąć, wcześniej osądzony i publicznie znieważony, opluty i wyszydzony.

Bycie tym, kim się jest – z racji swej natury, ludzkiej kondycji, ale także powołania, stanu, również wiary – prawdziwym ojcem, matką, synem, szefem rządu, dyrektorem, przeorem, generałem, biskupem, proboszczem, obywatelem, sprzątaczką, redaktorem, kaznodzieją – nie jest łatwe. Jest trudne, uciążliwe, wymagające. Wymaga zawsze zaparcia się siebie, stoczenia heroicznej często walki ze swoimi słabościami i pokusami. Przede wszystkim z pokusą dezercji, bo walka nie jest nigdy zajęciem komfortowym.

Pokusa tkwi w pozornym ułatwieniu, gdy zamiast skupić się na swoich najistotniejszych zadaniach, czyli obowiązkach stanu, zaczynamy przypatrywać się podejrzliwie otoczeniu. Koncentrując się na bliźnich, łatwo w nich dostrzeżemy domniemaną przyczynę naszych porażek. Gdy wypieramy się autorstwa naszych upadków i zaniedbań, stają się oni idealnym alibi dla nas. Skutek jest murowany – efektownie, przeczerniony, lekko choćby zniekształcony obraz człowieka, na którym zatrzymaliśmy nasze spojrzenie, przyniesie zawsze psychiczną ulgę z powodu niewypełnienia własnych obowiązków stanu . „To nie ja, to ona podała mi jabłko...". Obraz winowajcy, który tworzymy w naszej głowie, którym nasycamy wyobraźnię, rośnie i potwornieje. „Ach, jemu to dobrze. A ja tu samotnie wyję".

Taką drogą poszli na przykład Litwini już w XIX wieku – za poduszczeniem sprytniejszych od siebie Rosjan, znających dobrze mechanizm psychologiczny uruchamiania chorych ambicji i zawiści – zaczęli Polakom przypisywać swoje niepowodzenia, swoją „niższość", swoje kulturowe braki. Zaczęli nie znosić, tępić, zwalczać swoich polskich braci. Mścić się na nich za subiektywnie pojmowaną słabszą kondycję. (Polacy nie byli jednak bynajmniej bez winy, zacietrzewienie „narodowe" niektórych drobnomieszczańskich środowisk, gwałtowne, pełne wyższości odcinanie się od języka litewskiego już w latach 90. XIX w. przyniosło zaplanowane przez Rosjan rezultaty. Jak twierdzi niezwykle wyważony i realistycznie patrzący na stosunki polsko-litewski bł. ks. Władysław Bukowiński, Litwini są do dziś święcie przekonani, że „Polacy nie zniszczą fizycznie Litwinów, lecz spolonizują ich. Dość, że Litwini w swoim czasie stracili całą swoją szlachtę, która uległa zupełnej polonizacji. Żaden Litwin nie może dopuścić niebezpieczeństwa polonizacji całego narodu litewskiego (...)").

Karykatura stosunków społecznych

Jeśli odejdzie się od chrześcijańskiego pojmowania słowa „miłość" i zamiast rozumowej postawy wobec bliźniego, która zakłada konkretne obowiązki wobec niego, zacznie się tę miłość ograniczać do uczucia – które z natury jest zmienne i przemijające – czynić się będzie karykaturę nie tylko z miłości bliźniego, ale w ogóle ze stosunków społecznych. Ten, kto nas denerwuje, irytuje, złości – bo „nie lubi rosołu" – przestaje wtedy być tym, którego trzeba znosić cierpliwie, wytrzymywać jego irytujące niekiedy zachowanie, lenistwo, wygląd czy nawet nielojalność, ale komu można i należy pomagać, by był bardziej stabilny. Staje się kimś, kogo trzeba za to wszystko ukarać, zdeptać. Wcześniej czy później będzie on dla nas totalnym zagrożeniem, śmiertelnym wrogiem, którego trzeba zniszczyć. Takie są zawsze konsekwencje porzucenia chrześcijańskiej zasady miłości.

Ludzie Prawa i Sprawiedliwości z pewnością nie są aniołami. Z pewnością mają wiele słabości, grzechów, wad. Popełniają błędy. Jak wszyscy – nie są doskonali. Ale w oczach ich rodaków, którzy przyjęli mentalność faryzejską, nie zasługują nie tylko na żadne pochwały, ale w ogóle na żadne usprawiedliwienie. Dlatego z nimi się nie dyskutuje. Przede wszystkim dlatego, że realizują rację stanu Polski. Rację nadrzędną, zasadę główną, która ma źródło nie tylko w dziedzinie politycznej, ale i duchowej. Rację, dla której Polska od tysiąca lat istnieje. Ta racja decyduje, że o Polskę trzeba stale walczyć, bo jest ona wielkim dobrem. Ludzie, którzy tę walkę na serio podejmują, nie szczędząc trudów i ofiar, stają się automatycznie „winni".

Nie jest to żadna nowość. Sto lat temu „winni" byli legioniści, którzy, chcąc nie chcąc, samym swoim wyborem, postawą demaskowali oportunizm części dobrze przystosowanych do warunków niewoli rodaków. Odium „złych Polaków", wichrzycieli, niebezpiecznych szaleńców ciążyło na nich w pewnych środowiskach przez całe dwudziestolecie międzywojenne.

„O żołnierze Pana Marszałka!" – pisała we wspomnieniach Kazimiera Iłłakowiczówna, pełniąca przez wiele lat rolę sekretarza osobistego Józefa Piłsudskiego. „Z wad waszych kręcono na was bicze; potknięcia się nóg o strzaskanych na wojnie goleniach, liczono ze śmiechem; klęski wasze w zmaganiu się z objętą pracą obwieszczano szyderczo; trud wtaczania bezwładnej, obwieszonej trutniami, ojczyzny na szczyt – wytykano palcem jak przestępstwo. Jakże cieszono się, kiedy byliście bezspornie w czemkolwiek winni, jakże ubolewano, kiedy się wam coś udało... Choćby się udało dla ojczyzny, choćby się udało ojczyźnie przez was, żołnierze pana Marszałka".

Józef Piłsudski nie był barankiem. Porywczy, nieprzejednany, pamiętliwy. Spryciarz i cwaniak, który potrafił z ludzi wyciągnąć to, co chciał. W dodatku kochliwy, kobieciarz, w opinii przeciwników spod znaku Narodowej Demokracji. I antyklerykał. To fakt. Ale tego człowieka Pius XI, przedostatni papież wierny Magisterium Kościoła, chroniący nieskażoną doktrynę wiary, nazywał obrońcą Kościoła – z uwagi na jego zasługi w odparciu nawały bolszewickiej – i swoim przyjacielem. Nad drzwiami pokoju w Castelgandolfo kazał powiesić herb Piłsudskich – Kościesza. „Eravamo amici" („Byliśmy przyjaciółmi") – powiedział, gdy przyniesiono mu wiadomość o śmierci Marszałka. Achilles Ratii potrafił oddzielić istotę rzeczy od czegoś drugorzędnego. Wiedział, że nikt z ludzi nie jest ideałem. Ludzie mają skazy. Ale docenić prawdziwą wielkość umysłu, odwagę, szlachetność, charakter, polityczny geniusz, odpowiedzialne przywództwo jest obowiązkiem każdego myślącego i uczciwego człowieka, tym bardziej zaś głowy Kościoła. Pius XI znał Marszałka osobiście. Przez wiele lat obserwował z Rzymu jego poczynania. Był w swej ocenie stateczny i sprawiedliwy.

Jeden z duchownych, znany z mediów, sarkastycznie określił dzisiejsze skakanie do oczu zwolennikom Prawa i Sprawiedliwości przez zagospodarowywaną skrzętnie przez media i różne koterie polityczne opozycję, tę „kulturalną", spod znaku Krystyny Jandy, i tę „uliczną", nieprzebierającą w słowach: „Mamy w Polsce dwa plemiona, Hutu i Tutsi, które niedługo będą się nawzajem zarzynać". Brak w tej diagnozie stateczności, brak powagi, mądrości, brak miłości. Tej prawdziwej, która jest nie tylko uczuciem. Brak przestrogi przed realnym złem radykalizmu. Dla radykałów istnieje tylko „wszystko albo nic". Lepiej zamienić kraj w pustynię, niż gdyby miał rządzić PiS. „Lepiej, żeby zginął jeden człowiek, niż żeby miał zginąć naród".

Tak jest łatwiej. Tak się zrzuca z głuchym łoskotem z barków ciężar poczucia odpowiedzialności. I już „nie jest się" tym, kim się jest – ze swego powołania, stanu.

Bycie Polakiem to zobowiązanie, to nieraz ciężar. Przeszłości nie da się wymazać. Wczorajszy (już prawie) „król Europy" nie mógł tego ciężaru znieść, uwierała go przeszłość: wielkość moralna Polski. „Polskość to nienormalność", potrafił publicznie wybełkotać. Tak, jakby chciał tę polskość z siebie wypluć.

Kiedy nie jest się tym, kim się naprawdę jest, a zatem inni Polacy nie są dla nas braćmi, chcąc nie chcąc, żyje się z powoływania do życia demonów, prawdziwych upiorów. Tym właśnie owocuje podejrzliwość wobec bliźnich. Czyli – żyje się tworami swojej nieokiełznanej wyobraźni, rozbuchanymi uczuciami, sprawującymi coraz silniejszą kuratelę nad świadomością – w miarę jak człowiek im ulega. I z dnia na dzień staje się coraz bardziej ich niewolnikiem. Do tego potrafią doprowadzić człowieka plotka, obmowa i oszczerstwo, gdy człowiek ich słucha i im ulega, gdy z nimi nie walczy, nie odrzuca negatywnego, przeczernionego obrazu drugiego człowieka. Gdy nie potrafi wziąć w nawias żadnej wady, wybaczyć żadnej niedoskonałości.

Św. Franciszek z Asyżu przestrzegał przed obmową jako największym zagrożeniem dla duszy człowieka. Ten rzekomo łagodny przyjaciel ptaszków i roślinek nazywał obmawiających i oszczerców „śmierdzielami".

Chrystus na krzyżu modlił się do Ojca: „Przebacz im, bo nie wiedzą co czynią". A nie: „Ukarz ich za to, co czynią".

Tylko motyw człowieka

Zwykle nie wie się nic o ludziach, na których się najgorzej psioczy" – pisała Kazimiera Iłłakowiczówna. „Opinia puszcza o nich plotki, plotki te stylizuje się, jak dekorację ujętą w rytm rysunku. W kompozycji, jaka w ten sposób powstaje, jest tylko m o t y w człowieka, z którego kompozycję wykonano: podobieństwo i prawdopodobieństwo – dawno znikły. Zdekomponować tę kompozycję, uczłowieczyć na nowo to odczłowieczenie – to dobry sport dla porządnych, przyzwoitych ludzi. To jest to prawdziwe odbronzowienie, o którym tyle się słyszy, odbronzowienie z potwora na człowieka".

Czy różnego rodzaju petycje i marsze Polaków, jakie przemierzały w ostatnich latach, a i dziś nawet, tak licznie ulice miast, nie wyrażają, choć nie wprost, a nawet wbrew intencjom niekiedy ich organizatorów, pragnienia ładu w naszej ojczyźnie, opartego na ładzie nadprzyrodzonym? Na szczęście biskupi polscy przypominają ostatnio, że autorem takiego ładu może być tylko sam Bóg. I do Boga trzeba prośby kierować, przed Bogiem się ukorzyć. Bez takiego ładu każda ziemska organizacja życia – choćby ustanowiona uroczyście dla „powszechnego dobra, sprawiedliwości, pokoju" – jest utopią.

W demokracji zwycięża większość. Czy w ten sposób można osiągnąć jakikolwiek trwały ład? Choć wszystko odbywa się w sposób legalny, pozostaje wątpliwość. Dlaczego? Bo adresat „demokratycznych postulatów" nie jest właściwy. Przypomnijmy: rewolucja zawsze zaczyna się od wykreślenia pierwszego przykazania.

Dziś w dokumentach prawa międzynarodowego pojawia się coraz więcej zapisów, które mówią – nie wprost – o czci dla bożków, z których głównym jest bożek materialnego sukcesu i wygody. Coraz więcej zapisów ustawowych czyni też z człowieka „boga" – czyli niewolnika. Gdy prawo pozytywne wpycha się w miejsce norm wyznaczonych przez prawo naturalne i obiektywną prawdę płynącą z nauki Kościoła, gdy wprowadza się je poprzez cały system polityczno-gospodarczy, nieuchronnie zagrożony jest ład moralny. Takie prawo jest karykaturą systemu prawnego, który kiedyś istniał w Europie i rzeczywiście troszczył się o prawdziwy ład. Porządek społeczny oparty był na prawdach zakorzenionych w nadprzyrodzoności, na szacunku dla bytowości Boga i płynących z nich niepodważalnych zasadach moralnych. W średniowieczu system prawny odnosił się do Boga i odwzorowywał – podobnie jak sztuka – choć tylko na sposób ludzki, więc niedoskonały, Boży ład stworzenia.

Co się na niego składa? Znawca średniowiecza prof. Paweł Stępień z UW przypomina, że epoka ta ukazywała piękno świata jako piękno matematyczne. Świat został stworzony przez Boga wedle miary, liczby i wagi. Bóg posługiwał się Przedwieczną Mądrością, Drugą Osobą Trójcy Świętej, którą jest Osoba Chrystusa. Architektura i geometria dzieła Boga tworzy wzorzec najdoskonalszej budowli i najdoskonalszego poematu. Ludzie średniowiecza wiedzieli, że świat musi być doskonały – ze względu na Stwórcę i cel. I w sztuce posługiwali się zasadą harmonii, główną zasadą tworzenia świata przez Boga. Istotą harmonii jest hierarchia.

Krzyż powinien znajdować się w samym środku wszechświata.

Tak uważało średniowiecze, epoka, w której królowało przeświadczenie, że istnieje realny, zdroworozsądkowy wzorzec dla ludzkiej organizacji życia – nadprzyrodzony ład – i szacunek dla tego ładu. Katedry pozostałe w Europie po tej epoce są tego niezaprzeczalnym dowodem.

Pieśni, malarstwo, architektura tej epoki ze swoimi tajnikami symetrii, harmonii wpisywały się w odwieczny porządek chrześcijaństwa. Fundamentem piękna są liczby, symetria, proporcje. Definicja piękna jest obiektywna. Czy w utworach średniowiecznych chodziło o to, by budzić podziw dla ich twórców? – pytał prof. Paweł Stępień. By zachwycić dziełami ludzkiego umysłu? Nie. Człowiek żąda tego, co prawdziwie (obiektywnie) piękne i wieczne. Dlatego zwraca się ku Bogu. Piękno rodzi miłość. Sztuka średniowiecza dostarcza na to wręcz „matematycznych", chciałoby się powiedzieć, dowodów.

To budujące, że są w naszych czasach uczeni, którzy o tym pamiętają i potrafią – w obiektywnych kategoriach – ukazać wartość średniowiecza.

Wracając do sensu marszów i kwestii ich legalności. Francuski socjolog i psycholog Gustaw Le Bon już sto lat temu przestrzegał przed ślepotą tłumu, przed zbiorowymi emocjami, których siła może być ogromna i które mogą być wykorzystane przez ideologów. Ludzie ci osiągają swój cel łatwo, „cudzymi rękami", tłum dostarcza idealnego narzędzia manipulacji. Przypominał, że to nie emocje, ale rozum, logika muszą naszymi działaniami kierować. Niestety, nie były to czasy, gdy słuchano przestróg szczególnie przenikliwych uczonych, zwłaszcza gdy nie byli liberałami lub socjalistami, a już szczególnie nie zważano na autorytet Kościoła.

W Polsce istnieje na szczęście wciąż spora grupa ludzi, którzy zważają na prawdziwy Ład. Zastanawiają się, czym on jest. I dzięki temu mogą leczyć rany zadane Polsce przez rozbiory i komunizm, także poprawiając chybione prawo, którego źródła tkwią w rewolcie – czyli odwróceniu się od tego, co prawdziwe, wieczne i niezmienne – i dostarczając rodakom dobrego przykładu własną odpowiedzialną postawą przywódców państwa, które trwa pomimo przeciwności między Niemcami a Rosją.

W listopadowych dniach bliskich rocznicy odzyskania przez nas niepodległości dobrze będzie okazać im szacunek i wdzięczność, na jakie zasługują. Dobrze będzie pomodlić się za nich. Mamy iść w każdej sytuacji za Chrystusem, jako Polacy, jako katolicy. Po to mamy wolną Polską. Po to, żeby kochać, nie nienawidzić.

Autorka jest niezależną publicystką. Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Opublikowała także książki: „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy" i „Powrót pańskiej Polski"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Po roku prezydentury Andrzeja Dudy oraz rządów Prawa i Sprawiedliwości możemy powiedzieć, że wiele się w naszym kraju zmieniło: lżej jest, jakby powietrza przybyło. Wielu Polaków pozbyło się poczucia zagrożenia. Jest bezpieczniej, przebłyskuje nadzieja we wszystkich niemal dziedzinach życia kraju. To nie są marzenia, które zyskały jakiś dodatkowy impuls. To nie są efektowne zaklęcia i fantastyczne projekty, na których realizację życia nie starczy. To są rzeczy odczuwalne na co dzień – owoc pracy intelektualnej grona ludzi, którzy znaleźli się przy władzy. Owoc działania nie miękkich, ale krzepkich i odpornych na przeciwności charakterów.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki