Wiele seriali sprawia wrażenie zrobionych według przepisu, tyle że zamiast kulinarnego podręcznika „Jak zrobić tysiąc potraw z ziemniaka", wykorzystywane są wzorce rodem z „Tysiąca składników na zrobienie filmu i zarobienie na nim pieniędzy". Niestety, składników jest mniej niż tysiąc, a zamiast soli, pieprzu, oliwy można ją przeglądać po nazwiskach: King, Spielberg, Lucas, Tarantino, Hitchcock...

Przepis sprawdził się w przypadku serialu „Stranger Things". Znajdziemy w nim powinowactwo z „The Goonies", „Gwiezdnymi wojnami", „ET" czy prozą Stephena Kinga. Twórcy serii zdają się wręcz tymi zapożyczeniami chwalić. Stwór z równoległej rzeczywistości nazwany zostaje Dart, jeden z bohaterów przypomina Marka Hamilla (znanego szerzej jako Luke Skywalker), a bohaterka Carrie Fisher (aka Księżniczka Leia), banda dzieciaków jest żywcem wyjęta z „The Goonies", a ich rowerowe eskapady przypominają „ET". Wspomniany sobowtór Lei miota się między ciemną a jasną stroną Mocy. Znalazło się miejsce nawet dla szlachetnego szeryfa – archetyp najbardziej wyświechtany.

Po takim opisie ktoś mógłby uznać, że oglądanie „Stranger Things" nie ma większego sensu. Nic bardziej mylnego. To jedno z najlepszych wcieleń kina familijnego w ostatnich dekadach. Aż dziw, że zarys serii odrzuciło kilka amerykańskich stacji kablowych, nim zainteresował się nim Netflix.

Drugi sezon „Stranger Things", który właśnie pojawił się na tej platformie filmowej, to kolejne starcie dobra ze złem, historia walki bohaterów z miasteczka Hawkins ze stworami ze świata The Upside Down, równoległej rzeczywistości, pełnej ciemności i grozy. Największą zaletą jest to, że serial mogą spokojnie oglądać rodzice z dziećmi. Choć przestrzec należy, że tym razem jest bardziej krwawo i mroczniej niż w sezonie pierwszym. ©?

„Stranger Things 2", twórcy: Matt i Ross Duffer, Netflix