Wygrana Donalda Trumpa jest jak z marksistowskiego traktatu

Amerykański prezydent elekt nie jest może szczególnie budującym przykładem dla młodzieży, ale z drugiej strony ogromnym błędem kampanii Hillary Clinton było bezustanne analizowanie jego zachowań.

Aktualizacja: 20.11.2016 18:19 Publikacja: 18.11.2016 23:01

Wygrana Donalda Trumpa jest jak z marksistowskiego traktatu

Foto: AFP

Donald Trump wygrał przede wszystkim głosami białych mężczyzn, w dużej mierze zdeklasowanych robotników lub potomków hutników, mechaników i górników w wielkoprzemysłowych kiedyś ośrodkach.Trumpa wyniósł więc do władzy proletariat, a w najgorszym wypadku lumpenproletariat. Ponieważ jednak świat już od dłuższego czasu stanął na głowie, nie słychać zachwytów lewicowców, socjalistów, marksistów czy nawet anarchistów. Przeciwnie, rwą oni sobie włosy z głowy, płaczą i zapowiadają koniec świata. A przecież to Marks i jego następcy przepowiadali, że robotnicy (a właściwie klasa robotnicza) przebudzi się kiedyś i zrzuci jarzmo kapitalistów.

Trump odwoływał się w swoich przedwyborczych przemówieniach właśnie do takiej wizji. Bankierzy, przemysłowcy i politycy, którzy oszukują robotników amerykańskich, zamykając fabryki i przenosząc je do Chin, zostaną wygnani z tego bagna, które stworzyły elity polityczne. Trump sprowadzi na nowo przemysł do USA, a Latynoamerykanów, którzy zabierają pracę robotnikom amerykańskim, czyli łamistrajków – wyrzuci z powrotem przez mur do Meksyku.

Oczywiście, klasyczni marksiści mogą odpowiedzieć, że ci zdeklasowani robotnicy to nie proletariat, ale lumpenproletariat. Proszę bardzo, więc niech brawa Trumpowi biją anarchiści, zwolennicy Michała Bakunina, który polemizował z Marksem, twierdząc, że proletariat za bardzo jest częścią istniejących struktur, by mógł być rewolucyjny, i cała nadzieja w lumpenproletariacie i chłopstwie, które ma tradycję i potrzebę buntu! Lumpenproletariatem byli dla Bakunina bezrobotni, zubożałe masy, ludzie z marginesu społecznego, którzy z trudem trzymają się na powierzchni, wykluczeni, a nawet złodziejaszki. Paradoks polega na tym, że szlochająca lewica tak właśnie opisuje wyborców Trumpa, ale odwraca się do nich plecami.

Czytaj więcej:

Wojna w Ameryce

Wybory w USA: Tsunami nad urną

Pełzająca poligamia

Puzzle do ułożenia

Bakunin, dodajmy tu zapomniane polonicum, był wielkim przyjacielem Polski. Wydalony w latach 40. XIX wieku z Francji za oskarżanie Rosji o prześladowanie Polski, w 1863 roku próbował nawet dołączyć do powstania styczniowego, ale nie dojechał. Wątpię jednak, że to polonofilstwo rosyjskiego anarchisty wpłynęło na zachwyty niektórych polskich polityków czy komentatorów nad amerykańską rewolucją Donalda Trumpa.

Poczytałam trochę tu i ówdzie i posłuchałam na YouTubie najbardziej entuzjastycznych obrońców Trumpa i zastanawiałam się, skąd takie zachwyty – kontrowane zresztą z drugiej strony straszeniem Trumpem jako wcieleniem cesarza Nerona czy Adolfa Hitlera. (Ciekawe, że nawet umiarkowana lewica nie wymienia nigdy Józefa Stalina czy Mao Tse-tunga wśród wielkich zbrodniarzy historii).

Polscy superentuzjaści Trumpa wydają się czerpać swoje natchnienie z przeróżnych źródeł, między innymi z internetowych stronic antysatanistycznych. Usłyszałam i przeczytałam nie tylko, że Hillary Clinton jest znaną satanistką, że większość maszyn do liczenia głosów została wyprodukowana przez George'a Sorosa (co miało gwarantować wygraną Hillary), ale również, że w USA zapanował za prezydenta Baracka Obamy prawdziwy komunizm i że w tej sytuacji prawdziwi Amerykanie, nazywani czasem białymi mężczyznami, rzucili swoje kielnie czy smartfony i poszli bronić chrześcijaństwa.

Trump okazuje się obrońcą cywilizacji, w tym chrześcijańskiej. Bronić jej będzie między innymi, walcząc o drugą poprawkę do konstytucji, czyli o prawo do jak najszerszego nabywania i posiadania broni. Jeden z superentuzjastów powiedział, że Trump popiera Jezusa Chrystusa, drugi, że Jezus Chrystus popiera Trumpa. Akurat sam Trump prawie nic nie mówił o religii ani o Bogu, co w Ameryce jest raczej normą.

Biali mężczyźni w Ameryce jako obrońcy cywilizacji chrześcijańskiej, którą mają na myśli superentuzjaści Trumpa, mają jednak problem. Na przykład wśród Latynosów, zwanych powszechnie, choć niesłusznie, Meksykanami, jest wielokrotnie mniej rozwodów, przerywania ciąży czy życia na kocią łapę niż wśród białych. Statystycznie również Murzyni są dużo bardziej przeciwko gejom i nadawaniu im szczególnych praw niż biali.

Sam Donald Trump nie jest może szczególnie budującym przykładem dla młodzieży, ale z drugiej strony ogromnym błędem kampanii Hillary Clinton było bezustanne analizowanie jego zachowań. Tego mianowicie, że Trump ma nie tylko lekceważący stosunek do kobiet, ale kilkanaście lat temu miał powiedzieć coś w rodzaju, że kobiety lubią wpływowych mężczyzn i on próbuje je obłapywać, kiedy tylko może. Nasz „biały mężczyzna", obrońca cywilizacji zachodniej, elektorat Trumpa, uważa podobnie i może mu zazdrości, ale – jak widać – nie potępia.

Trump jest oczywiście wielką zagadką: to puzzle, które będą długo układane i może nigdy się do końca nie złożone. Ważne są i będą jego nominacje i kandydatury na przeróżne stanowiska, które nowy prezydent musi zapełnić. Niektóre zależą tylko od niego, niektóre muszą być zatwierdzone przez Kongres. Prezydent może zażądać sprawdzenia pod kątem dostępu do informacji poufnych (tzw. security clearance) kogo tylko zechce – właśnie zażądał tego dla wszystkich swoich pełnoletnich członków rodziny, a FBI musi sprawdzić każdego kandydata.

Media zgadują, kto obejmie najważniejsze stanowiska, ale na razie znamy tylko dwie nominacje – raczej z sobą sprzeczne, jeśli można tak powiedzieć. Czyli dialektyczne.

Reince Priebus, były przewodniczący Partii Republikańskiej, został mianowany na szefa gabinetu. To najważniejsza bodaj osoba przy prezydencie. Priebus jest starym waszyngtońskim wygą, jednym z tych, o których krytycznie wypowiadał się Trump, ale jest w doskonałych stosunkach z najważniejszymi republikanami w Kongresie. A to może pomóc Trumpowi stosunkowo łatwo przeprowadzać swoje inicjatywy. Ale to też znak dla jego wyborców, że Trump zanurza się w „bagno", które miał wysuszyć. Cały zresztą zespół Trumpa do przekazania władzy (transition team) pełen jest lobbystów i konsultantów, nazywanych do niedawna przez Trumpa „pijawkami".

Z drugiej strony na stanowisko swego głównego doradcy strategicznego Trump mianował Stephena Bannona. Stephen K. Bannon był przez ostatnie dziesięciolecia wydawcą Breitbart News, czyli mediów zaliczanych do „alt-prawicy": nie do końca zdefiniowanej grupy osób o prawicowych poglądach odrzucających główny nurt konserwatywny i mocno przeciwstawiających się imigracji, multikulturalizmowi i poprawności politycznej.

Bannon i jego publikacje są i były bardzo krytyczne wobec partii republikańskiej. Zaraz po jego mianowaniu podniosła się fala protestów, że Breviter News jest nosicielem teorii konspiracyjnych i różnych ukrytych treści ksenofobicznych i że mianowanie Bannona wyraża pogardę Trumpa wobec partii republikańskiej. Bannon jest rzeczywiście barwną i ciekawą postacią i wiele jeszcze o nim usłyszymy. Jest człowiekiem bliskim prezydentowi elektowi i te dwie nominacje są podobno charakterystyczne dla Trumpa, który często lubił ustawiać swoich podwładnych w sytuacjach konfliktowej walki o wpływy.

Ponieważ, jak już pisałam powyżej, świat stoi na głowie, w tym samym dniu, gdy republikanie krytykowali Trumpa za Bannona, prezydent Obama ciepło wypowiedział się o swoim następcy jako o „pragmatyku", któremu obca jest ideologia. Taka wypowiedź jest rzeczywiście w duchu amerykańskiego dążenia do umiarkowania i spokoju społecznego, ale jeszcze kilka dni przed wyborami Obama jeździł po kraju, nazywając Trumpa „najmniej wykwalifikowanym człowiekiem na stanowisko prezydenta".

Szkopuł w tym, że Amerykanie nie interesują się zbytnio polityką zagraniczną, która z kolei jest w centrum zainteresowania reszty świata, w tym i Polski.

„Stosunki polsko-amerykańskie będą nie tylko bardzo dobre, ale jeszcze lepsze" – miał powiedzieć szef MON Antoni Macierewicz, pytany o zwycięstwo Donalda Trumpa. Inni przekonywali, że będzie tak dlatego, że Trump bardzo lubi i ceni Polskę, a co najmniej tak powiedział na przedwyborczym spotkaniu z Polonią Amerykańską. Myślę, że podobne zdania usłyszeli Włosi, Irlandczycy, Niemcy czy nawet Meksykanie, tyle że nie o Polsce.

Zdumiewa mnie czasem (często nawet) bezmyślność ludzi głoszących głupstwa bez cienia zażenowania. Wśród pochwał Trumpa i zapewnień, że będzie doskonałym wodzem naczelnym, pojawił się pogląd, ze skoro popiera go aż 200 generałów, to nie można mieć wątpliwości co do jego wojskowego przygotowania do czekającej go roli. W USA jest około 5000 generałów i admirałów – wśród nich prawie 1000 w służbie czynnej – tak dużo, że nikt ich dokładnie nie policzył. Oczywiście jeśli ktoś przeczytał tytuł we „Frondzie" z 19 czerwca 2015 roku: „Po co Polsce tylu generałów. Mamy ich więcej niż Amerykanie", to rzeczywiście zachwyci się liczbą 200 amerykańskich generałów.

Stosunki polsko-amerykańskie są całkiem dobre – niezależnie od Trumpa – i nie mogą być oceniane przez pryzmat wypowiedzi Billa Clintona czy senatora McCaina. Istotą stosunków polsko-amerykańskich jest przynależność do tego samego paktu obronnego, jakim jest NATO, wymiana gospodarcza i kulturalna.

Kawałek Estonii, Litwy, Polski?

W nowej administracji najbardziej delikatna jest sprawa NATO i ogólna wizja – czy brak wizji – polityki zagranicznej. Kandydat Trump nie wypadł tu najlepiej. O NATO mówił z lekceważeniem, które przypominało przedwojenne powiedzenie o bezsensie umierania za Gdańsk, którego autorem był (w maju 1939 roku) Marcel Déat, francuski socjalista, później kolaborant i minister w rządzie Vichy.

Niewyjaśniona jest sprawa kontaktów Trumpa z Rosją Władimira Putina. Nawet jeśli nie było żadnych, bardzo niebezpieczne jest w obecnej sytuacji – gdy Rosja zajęła już bezprawnie i właściwie bezkarnie część Gruzji i Ukrainy – mówienie, że może nie opłacać się bronić sojuszników. Jest to wprost zachęta dla Putina, by zabrał kawałek Estonii, a może Litwy. Nawet jeśli nie będzie to kawałek Polski, to będzie to bardzo niebezpieczne dla wszystkich członków NATO, jeśli nie nastąpi natychmiastowa odpowiedź na podstawie Artykułu 5. o obronie zbiorowej. Nawet jeśli można argumentować, że Moskwie niepotrzebny jest rejon Narwy w Estonii zamieszkały przez Rosjan, których przeważająca większość nie chce „połączenia" z Rosją, to kuszące jest przejęcie 100 km kwadratowych kraju należącego do paktu i przyglądanie się rozpadowi NATO po wielomiesięcznej debacie, czy warto ryzykować życie żołnierzy dla tak małego kawałka ziemi.

Mało kto też wierzy, że USA czy jakikolwiek kraj europejski będzie za postępowaniem zgodnym z artykułem 5., jeśli Rosja naruszyłaby terytorialną integralność Turcji.

Trump wezwał również podczas kampanii do bliższej współpracy z Rosją, by razem walczyć przeciwko Państwu Islamskiemu. Podobnie jak Putin uważa on, że Zachód i Rosja powinny dzielić się wszystkimi informacjami na temat terrorystów, tj. posiadać wspólną bazę danych. Pomysł ten został już wykorzystany w ostatnim filmie z bondowskiej serii „Spectre": wspólna baza danych jest pomysłem złowrogiej organizacji, która chce zawładnąć światem.

A jednak, chętnie czy niechętnie, nowa administracja będzie musiała zająć się na serio polityką zagraniczną, mocno zaniedbaną w czasie prezydentury Obamy. Poza Rosją mamy do czynienia z zapalną sytuacją w Syrii i Iranie, a właściwie na całym Bliskim Wschodzie. Potrzebne będą szybkie decyzje, jakie stanowisko będą Stany Zjednoczone zajmować w sytuacjach kryzysowych w różnych rejonach świata. Czy zwycięży izolacjonizm, czy interwencjonizm?

Nie mur, tylko płot

Mimo że tekst powyższy nie jest może najbardziej budujący, jestem optymistką w ocenie przyszłości USA. Przede wszystkim sam prezydent elekt Trump codziennie łagodzi swoje zapowiedzi wyborcze. A to okazuje się, że może zamiast muru zbudujemy płot, może zostawimy pozytywne aspekty Obamacare, może nie wygonimy muzułmanów, i tak dalej. Po drugie, nawet jeśli prezydent i obie izby Kongresu są członkami tej samej partii, to wszyscy myślą o następnych wyborach (już za dwa lata wybierana będzie 1/3 Senatu i wszyscy członkowie Izby Reprezentantów), a niektórzy myślą nawet o dobru swoich wyborców, czy nawet całej Ameryki. Po trzecie – wielu polityków ma wyrobione poglądy polityczne, a po czwarte – Amerykanie naprawdę wierzą w równowagę sił, czyli balance of power.

Mogę wreszcie z czystym sumieniem napisać, że gdyby wybory wygrała Hillary Clinton – to i o niej napisałabym równie krytyczny artykuł, tyle że przyglądałabym się czemu innemu. Taki już mam zły – a może sceptyczny – charakter. +

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Donald Trump wygrał przede wszystkim głosami białych mężczyzn, w dużej mierze zdeklasowanych robotników lub potomków hutników, mechaników i górników w wielkoprzemysłowych kiedyś ośrodkach.Trumpa wyniósł więc do władzy proletariat, a w najgorszym wypadku lumpenproletariat. Ponieważ jednak świat już od dłuższego czasu stanął na głowie, nie słychać zachwytów lewicowców, socjalistów, marksistów czy nawet anarchistów. Przeciwnie, rwą oni sobie włosy z głowy, płaczą i zapowiadają koniec świata. A przecież to Marks i jego następcy przepowiadali, że robotnicy (a właściwie klasa robotnicza) przebudzi się kiedyś i zrzuci jarzmo kapitalistów.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów