Rozpieszczone pokolenie porno

Przynajmniej co trzecie małżeństwo się rozpada. To społeczny horror. Musimy zmienić sposób pracy na taki, który przestanie okradać małżeństwa ze wspólnoty, a bardziej przypominał będzie dawny rolniczy tryb życia rodziny. To dla nas jedyna szansa na ratunek - mówi Jacek Kaniewski, teolog.

Aktualizacja: 09.11.2017 15:59 Publikacja: 09.11.2017 11:18

Dzieci, młodzi mężczyźni z dostępem do pornografii 24 godziny na dobę, na dwa kliknięcia, bez żadnej

Dzieci, młodzi mężczyźni z dostępem do pornografii 24 godziny na dobę, na dwa kliknięcia, bez żadnej kontroli.

Foto: shutterstock

Rz: Pięć lat temu porzucił pan Warszawę, żeby zamieszkać z rodziną na górskim odludziu. Przenieśliście pracę do domu, otwierając gospodarstwo agroturystyczne. Jak to wszystko zmieniło wasze podejście do wychowywania dzieci?

Jacek Kaniewski, teolog: Zaczęło się trochę z konieczności, ze względu na miejsce zamieszkania. Nasza siedmioletnia córka od trzech lat jest objęta edukacją domową. To dla nas ogromna radość i wielkie spełnienie rodzicielskie, kiedy możemy dzieciom towarzyszyć nie tylko do piątego czy szóstego roku życia. A czasami, niestety, niektórzy towarzyszą dzieciom jedynie do drugiego roku życia, kiedy dzieci wysyłane są do żłobka. Wtedy o tym, jak dziecko się rozwija, rodzice dowiadują się z opowieści niani czy przedszkolanki. Myślę, że to bardzo wielka strata dla rodzica, kiedy nie widzi, nie uczestniczy, nie wpływa na to, jak dziecko się rozwija. Nie mówiąc już o stracie dla dziecka. Ponadto trudno dziś sobie wyobrazić, żeby ktoś odbierał dziecko o godz. 14 i miał czas, żeby spędzić z nim popołudnie. Pracujemy do późna i realnie spotykamy się z nim tylko wieczorem albo w weekendy. Telefony czy kolejne dodatkowe lekcje nie załatwią tego braku.

Chce pan powiedzieć, że ktoś, kto nie uczy dzieci w domu, ten ich nie kocha?

Nie, to pewnie normalny, uczciwy człowiek, ale po prostu pochłania go praca. Nie jest tak, że mamy do czynienia z wyrodnym rodzicem, bo nie ma kontaktu z dzieckiem. Najpierw przecież szuka mu niani, później dobrej szkoły i trenera. Ale może to nie jest aż tak ważne, żeby dziecko znało pięć języków i jeszcze koniecznie w sobotę szło na karate... Może to rodzic mu mówi, że to jest dla niego istotne, a tak naprawdę chodzi tylko o to, że nie ma dla niego czasu. Dzieci są dziś samotne, nie tylko nie mają rodziców, ale nawet nie mają rodzeństwa, bo praca zabiera też czas na drugie dziecko. To odbija się na całym młodym pokoleniu, które i tak zmaga się z ogromnymi problemami.

Jakimi?

Proszę wybaczyć, że muszą tego słuchać wrażliwe kobiece uszy, bo sprawa dotyczy przede wszystkim młodych mężczyzn. Na prywatny użytek młode pokolenie, czyli urodzone w latach 90. i późniejszych, nazywam pokoleniem porno. Młodzi ludzie przez nieograniczony dostęp do internetu zatopili się w świecie pornografii. Akcja #metoo pokazała dobitnie, że pornografia zatacza koło i na ogromną skalę dopada także dziewczynki, tylko że w roli ofiar tych pornomężczyzn. Kiedyś to był problem marginalny, ale od momentu pojawienia się internetu stał się ważny społecznie, a dziś w erze smartfonów pornografia stała się zmorą całego pokolenia.

Chyba nie jest jednak tak źle...

Z pornografią dziś naprawdę nie jest tak, że ktoś coś tam przez przypadek zobaczył. Tak można było mówić 30 lat temu, kiedy dostęp do tego typu treści był ograniczony. Problem zmagań z wyuzdaną seksualnością, oczywiście, jest odwieczny, ale do tej pory w skali społecznej dotyczył świata dorosłych. Dzieci były przed tym chronione na wszelkie możliwe sposoby. Natomiast tutaj mamy kompletnie nowe zjawisko. Dzieci, młodzi mężczyźni z dostępem do pornografii 24 godziny na dobę - na dwa kliknięcia, bez żadnej kontroli. Wyniki badań młodych ludzi w tej sferze są szokujące. To jest sprawa totalnie przemilczana, wszyscy udają, że nie ma tematu, zarówno społecznie, jak i w życiu prywatnym. W latach 90., kiedy internet dopiero co się pojawił, można było powiedzieć, że rodzice mogli nie mieć świadomości, jakie niesie ze sobą zagrożenia. Pojawił się problem uzależnienia od gier, bo to łatwiej zauważyć. Ale to jest margines w porównaniu z uzależnieniem od pornografii. Młody chłopiec jest wobec treści pornograficznych bezbronny. Badania pokazują to jednoznacznie. Zresztą wie to każdy mężczyzna. Dlatego nie mogę zrozumieć, jak ojcowie mogą fundować swoim synom nieograniczony internet w telefonie, co jest dzisiaj powszechne.

Dlaczego uważa pan, że to tak poważny problem? Jakie ma on konsekwencje?

Takie same, jak gdyby całe społeczeństwo było np. alkoholikami czy narkomanami. Różnica jest tylko taka, że do pornografii jest o wiele łatwiejszy dostęp niż do jakiejkolwiek innej „substancji" uzależniającej, i do tego działa ona o wiele silniej. Oczywiście uzależnienie to ostatni, najgłębszy etap, ufam, że nie dotyczy on jeszcze aż tak szerokich mas młodych ludzi. Ale już sam stały kontakt z pornografią wpływa destrukcyjnie na osobowość, choćby radzenie sobie z różnymi życiowymi napięciami czy umiejętnością budowania relacji, zwłaszcza z płcią przeciwną. Skutek społeczny tego zjawiska jest taki, że młodzi mężczyźni nie są gotowi podejmować jakiegokolwiek trudu czy wysiłku, skoro tak silną przyjemność są w stanie osiągnąć tak łatwo. Upraszczając, mamy do czynienia z powszechnym lenistwem, brakiem mocy do działania, bo przecież każde działanie wiąże się z wysiłkiem. Pornografia ponadto zamyka człowieka w samym sobie, we własnym ego, co powoduje niemoc w prawidłowym podchodzeniu do drugiej osoby, brak gotowości do poświęceń, rezygnacji z własnej przyjemności, co uniemożliwia budowanie zdrowych relacji, zwłaszcza miłości. W sferze seksualnej to całkowita instrumentalizacja kobiety. Kiedy to wszystko zaczyna dziać się na skalę całego pokolenia, to robi się naprawdę niewesoło.

Młodego pokolenia jednak nie definiuje przecież tylko korzystanie z pornografii.

Na pewno ważnym czynnikiem wpływającym na ich postawy jest bogacenie się społeczeństwa. Rodzice są w stanie zapewnić swoim dzieciom wszystko, więc nie wymagają od nich większego wysiłku. Młodzi mają to, czego chcą bez żadnego trudu: markowe ubrania, wszelkie wygody i przyjemności, a nawet wykształcenie. Wchodząc w dorosłość, oczekują dalej wygodnego życia bez wysiłku. Nie chcą już pracować tyle co ich starsi koledzy z korporacji. Sukces i pieniądze muszą przyjść same, tak jak do tej pory wszystko inne w życiu. Oczywiście używam tutaj ostrych słów i porównań, ale dla młodego pokolenia mam przede wszystkim wiele współczucia. Złość dużo bardziej mnie bierze, kiedy myślę o ich rodzicach, którzy nie tylko nie mają czasu dla dzieci, ale dodatkowo, przez własną głupotę, lekkomyślność czy nieodpowiedzialność, fundują im na start bardzo poważne problemy osobowościowe.

I dlatego wyprowadził pan się z miasta, by oszczędzić swoim dzieciom takich problemów? Czy może po prostu Warszawa się wam znudziła?

Bardzo lubimy Warszawę. Zawsze kiedy tu jesteśmy, czujemy się jak w domu. Dziesięć lat temu, na początku naszego małżeństwa przyjechaliśmy do stolicy za pracą. Ja pochodzę z Gdańska, a moja żona Monika z Beskidu Sądeckiego. Było nam dobrze, tworzyliśmy szczęśliwe małżeństwo. Pracowałem w Centrum Myśli Jana Pawła II – wówczas dopiero się tworzyło. Trafiłem tam na bardzo fajny zespół i ciekawe projekty. Monika pracowała z kolei w urzędzie marszałkowskim, czyli też w miejscu wolnym od korporacyjnej gonitwy. No i przyszedł czas na decyzję: albo się tutaj zakorzeniamy, zwiążemy kredytem mieszkaniowym na 35 lat, albo szukamy czegoś innego.

Wielu wzięłoby jednak ten kredyt.

Tu nie chodzi o kredyt, też go teraz mamy. Chodzi o styl życia, do jakiego zmusza wielkie miasto, czyli życie małżonków osobno. To nie jest tylko kwestia prostego braku czasu dla siebie. Życie zaczęło przeradzać się w walkę, by nie dać się zamknąć w dwóch odrębnych światach – pracy, znajomych z pracy, problemów w pracy, emocji związanych z pracą... Bardzo ciężko te rzeczywistości „uwspólnić", zwłaszcza jak się ma ciekawą, pochłaniający zawód. Potem przyszła na świat nasza córka i oczywiście wokół niej zaczęło toczyć się nasze wspólne życie. Ale mówiąc brzydko, wspólne dziecko to trochę za mało. Nie po to człowiek się żeni, żeby żyć w totalnie odrębnych rzeczywistościach i tylko wychowywać razem dziecko. Szybko zorientowaliśmy się, że czasu na spokojne życie małżeńskie jest bardzo mało. Nie chcieliśmy tak żyć przez następne kilkadziesiąt lat. I, upraszczając meandry podejmowania takiej decyzji, po pięciu latach życia w Warszawie przeprowadziliśmy się w góry.

Wygląda to trochę jak ucieczka. Nie żałujecie, że zamknęliście sobie w ten sposób drogę do kariery?

Po pierwsze, każdy, kto doświadcza szczęśliwego życia małżeńskiego, takiego pełnego, to dobrze wie, że to tam jest najważniejsze spełnienie. Małżeństwo plus oczywiście dzieci, ale często jest tak, że za szybko przeskakujemy do etapu spełniania się przez rodzicielstwo. Dzieci są ważne i dają ogromną radość, ale pod warunkiem, że jednak to małżeńskie życie razem jest szczęśliwe. A po drugie, może trudno w to uwierzyć, poza Warszawą, nawet w górskiej beskidzkiej ciszy, też można się realizować i robić pasjonujące rzeczy. My prowadzimy wysoko w górach gospodarstwo agroturystyczne, taki otwarty dom z pięknym widokiem na okoliczne pasma, w którym goście szukają wytchnienia w codziennej gonitwie. To, że możemy razem coś tworzyć i pracować, że możemy dzielić się z gośćmi naszą radością, naszym domem, naszą rodziną, naprawdę daje wystarczające spełnienie. Staramy się też angażować lokalnie, społecznie, co też jest bardzo ważnym doświadczeniem.

Czym różni się beskidzka rodzina Kaniewskich od tej warszawskiej?

To było stosunkowo płynne przejście, bo zmieniliśmy styl życia, zanim osobne światy zdążyły istotnie popsuć naszą bliskość. Ale to trochę tak, jakby od zawsze mieć supersamochód, a jednocześnie nie wiedzieć, jak szybko można nim pojechać. Dopiero żyjąc z dala od cywilizacji, kiedy doświadczyliśmy bycia ze sobą całymi dniami, we wspólnej trosce o rodzinę, ale też i o biznes, o to, żeby wszystko jakoś się kręciło, to poczuliśmy, jakiego kopa ma ten małżeński samochód. Zniknęły te dwa odrębne światy. Możemy spokojnie dzielić ze sobą swoje emocje, talenty, radości i problemy. Brzmi jak banał, ale naprawdę niewiele małżeństw ma ten komfort. Często jesteśmy pytani o to, jak my ze sobą tyle wytrzymujemy, czy nie mamy siebie dość. I człowiek tak zaczyna się zastanawiać – przecież jesteśmy małżeństwem, kochamy się, więc co w tym dziwnego? Oczywiście pojawiają się czasem trudności, bywają napięcia – jak we wszystkich relacjach. Ale nasze pytanie jest takie: wy żyjecie osobno, macie dla siebie kilka godzin w ciągu tygodnia, albo nawet miesiąca, i jak wy wytrzymujecie ze sobą? I to jest główna różnica między życiem w górach a życiem w stolicy. Pewnie gdyby opowiadała o tym moja żona, to powiedziałaby też o minusach, że bardziej doświadcza matczynych zmartwień - chociażby to, że mamy dalej do lekarza, nie ma tu tylu specjalistów co w mieście...

A co z dostępem do kultury; muzeów, teatrów?

Wszystko jest przecież w internecie. A poza tym przez niezależny tryb życia, który prowadzimy, możemy być w Krakowie czy Warszawie, kiedy chcemy. Przy dzisiejszej prędkości przemieszczania się i tej całej sferze informatycznej absolutnie nie mamy poczucia bycia na kulturalnym aucie.

To jednak nierealne, żeby wszyscy poszli w wasze ślady i nagle wyprowadzili się w góry. Jak radzić sobie w mieście z tymi problemami, o których pan opowiada?

Tak naprawdę nie jest istotne to, gdzie się mieszka. Właściwie już wszędzie dominuje miejski styl życia. Już nie ma życia wiejskiego, gdzie rodzina wspólnie uprawia ziemię i z tego się utrzymuje. Teraz na wsi, tak jak w mieście, ktoś sprzedaje w sklepie, ktoś pracuje na budowie, a ktoś jeszcze inny w urzędzie. Wychodzi rano do pracy, najczęściej jedzie do pracy przez godzinę i wraca wieczorem. Powstaje kluczowe pytanie: jak znaleźć pomysł na zarabianie pieniędzy, żeby przełamać ten antyrodzinny system, czyli pracę od rana do wieczora zupełnie poza rodziną, poza małżeństwem, poza domem? Przez setki lat było przecież inaczej, co było oparte głównie na systemie rolniczym. Ale także w miastach był rzemieślnik, który miał warsztat przy domu, brał tam syna, który później też był stolarzem czy szewcem. Nawet jak był to prawnik, to jego syn oczywiście też kształcił się w tym zawodzie i potem asystował ojcu. To był naturalny, rodzinny system. Oderwanie od tego tradycyjnego sposobu życia nastąpiło w XIX w., kiedy poszliśmy za rewolucją przemysłową do fabryki, później do sektora usług. Praca została kompletnie oderwana od rodziny.

Jak to zrobić, żeby współgrała z rodziną?

Zacząć pracować w domu. Od wieków pracowało się w domu czy w jego otoczeniu. To ma swoje obciążenia i ja to rozumiem, ale tak naprawdę dużo łatwiej można je rozwiązać niż te wszystkie problemy rodziny, które generuje praca całkowicie poza domem – z absolutnym rygorem, który nie ma nic wspólnego z wymogami elastycznego życia rodzinnego. Dzięki informatyzacji wiele zawodów biurowych można wykonywać już zdalnie przez komputer. Ponadto jest bardzo wiele par, które dzielą podobne wykształcenie, co daje możliwość podejmowania wspólnych projektów. Dlatego warto pomyśleć też o programach edukacyjnych, które będą skłaniać do tego, żeby w małżeństwie robić coś razem. Może jak jesteście parą już na studiach, to wybierzecie wspólnie jakąś podyplomówkę? Pomysłów jest wiele, ale potrzeba nam zmiany mentalności.

Na jaką?

Na taką, w której relacje małżeńskie i rodzinne są priorytetem. A dlaczego mielibyśmy nie walczyć o harmonię w życiu rodzinnym? O co mamy walczyć w tym świecie? O pieniądze? Przyjeżdżam do Warszawy i zasadniczo widzę raczej bogactwo niż biedę. A czy jest tu tyle samo małżeństw harmonijnych, co bogatych? Tego już nie jestem pewien, bo kiedy spojrzę w statystyki, to widzę, że przynajmniej co trzecie się rozpada. To jakiś społeczny horror. Nie chodzi o to, żeby wszyscy wyprowadzili się na wieś i otwierali gospodarstwa agroturystyczne, bo dla kogo by je otwierali? Sama przeprowadzka nie uratuje małżeństwa, które jest w strzępach i goni za czymś innym. Mówię o takim sposobie pracy, który nie okrada małżeństwa ze wspólnoty – na przykład o wspólnej przedsiębiorczości, która najbardziej przypomina dawny rolniczy tryb życia rodziny. To jest wyzwanie, to będzie trudne, ale to też jest szansa na ratunek.

Ale czy nie łatwiej byłoby po prostu jakoś zdywersyfikować źródła dochodu?

Z perspektywy ekonomicznej to ma sens, ale czy to jest jedyna perspektywa? A może lepiej zaryzykować, zrobić coś razem. Może w ramach jednego biznesu działać w dwóch branżach i tak się zabezpieczyć. Zresztą co po pieniądzach małżeństwu, które się sypie, bo nie ma dla siebie czasu. Ten wielkomiejski system pracy będzie nam towarzyszył i nie wnoszę teraz postulatów, żeby go odwracać, ale warto zastanowić się nad jego przemodelowaniem tak, żeby współgrał ze sferą rodzinną.

I wszyscy mamy postawić na edukację domową?

No właśnie, to bardzo ciekawa kwestia. Wciąż obowiązujący system powszechnego szkolnictwa kompletnie nie pasuje do naszego rozwiniętego społeczeństwa. Dawniej chcieliśmy, żeby nie tylko bogata elita, ale całe społeczeństwo było lepiej wykształcone. Sto lat temu rodzice nie mogli sami wyedukować dziecka, bo czasem w ogóle nie umieli czytać ani pisać. Tak narodziła się obowiązkowa szkoła publiczna. Ale dzisiaj większość rodziców w miastach, korzystając z własnego wykształcenia oraz internetu, jest w stanie wykształcić swoje dziecko przynajmniej na poziomie szkoły podstawowej, a nawet liceum. Sprowadzając sprawę do absurdu, to czemu sami uczyliśmy dzieci chodzić, jeść, zachowywać się? Przecież od pierwszego roku życia powinniśmy posłać dziecko np. do szkoły chodzenia albo mówienia! Dziś do nauki tabliczki mnożenia, tak samo jak w przypadku chodzenia, nie potrzeba już zewnętrznych nauczycieli.

Dzisiaj szkoły są głównie przechowalnią dzieci, gdzie ktoś jakoś organizuje im czas, kiedy rodzic pracuje. Wiem, że mogą pojawić się głosy oburzenia, bo przecież szkoły to takie dziejowe dobro... OK, to prawda, ale wszystko ma swój czas, a historia idzie do przodu. Nie można wszystkiego traktować jako oczywistości tylko dlatego, że „tak było zawsze". W przypadku szkół to „zawsze" oznacza tylko ostatnie sto lat. Edukacja to złożony temat, ale zwracam uwagę na tę istotną zmianę, bo jestem przekonany, że większość rodziców w ogóle nie jest jej świadoma.

—rozmawiała Katarzyna Płachta

Jacek Kaniewski jest mężem Moniki, ojcem Gabrysi, Tomka i Maćka. Z wykształcenia teolog i mediewista. Tłumacz z języka angielskiego i łaciny. Od 2012 r. prowadzi rodzinne gospodarstwo agroturystyczne w Beskidzie Sądeckim. Wędruje z młodzieżą po górach jako przewodnik.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Pięć lat temu porzucił pan Warszawę, żeby zamieszkać z rodziną na górskim odludziu. Przenieśliście pracę do domu, otwierając gospodarstwo agroturystyczne. Jak to wszystko zmieniło wasze podejście do wychowywania dzieci?

Jacek Kaniewski, teolog: Zaczęło się trochę z konieczności, ze względu na miejsce zamieszkania. Nasza siedmioletnia córka od trzech lat jest objęta edukacją domową. To dla nas ogromna radość i wielkie spełnienie rodzicielskie, kiedy możemy dzieciom towarzyszyć nie tylko do piątego czy szóstego roku życia. A czasami, niestety, niektórzy towarzyszą dzieciom jedynie do drugiego roku życia, kiedy dzieci wysyłane są do żłobka. Wtedy o tym, jak dziecko się rozwija, rodzice dowiadują się z opowieści niani czy przedszkolanki. Myślę, że to bardzo wielka strata dla rodzica, kiedy nie widzi, nie uczestniczy, nie wpływa na to, jak dziecko się rozwija. Nie mówiąc już o stracie dla dziecka. Ponadto trudno dziś sobie wyobrazić, żeby ktoś odbierał dziecko o godz. 14 i miał czas, żeby spędzić z nim popołudnie. Pracujemy do późna i realnie spotykamy się z nim tylko wieczorem albo w weekendy. Telefony czy kolejne dodatkowe lekcje nie załatwią tego braku.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy