Czasem, kiedy słucham pana Anatola, myślę, że chyba nawet lepszymi. Jemu, Anatolowi, udało się wrócić z Kazachstanu kilka lat temu.
Należy do grona dwóch tysięcy wybrańców, których skutecznie repatriowano. Od tamtej pory żyje sprawami rodaków, którzy zostali w Azji, pisze listy, próbuje pomóc najbardziej potrzebującym, codziennie bije głową w mur. Bo jak pomóc niesłyszącemu polskiemu chłopcu z Zielonego Gaju, maleńkiej wioski gdzieś w kazachskich górach, którego zaniedbania lekarzy doprowadziły do kalectwa?
Dzwonimy do polskiego konsulatu w Astanie, angażujemy naszych dyplomatów, sprawą próbujemy zainteresować światową sławę, profesora Henryka Skarżyńskiego, w końcu wszyscy rozkładamy bezradnie ręce. Tysiące kilometrów nieżyczliwej przestrzeni są jak wyrwa bez dna. Łatwiej byłoby pomóc mieszkańcom Księżyca.
A oni tam ciągle wierzą, że ta wspaniała, nowa, kapitalistyczna Polska, kraj ich przodków nie zapomni, poda im rękę, uratuje przed nędzą, nieszczęściem i wynarodowieniem.
Na wschód, w głąb Rosji, do Kazachstanu i dalej rzuciły ich totalitaryzmy. Nie wybierali się tam za chlebem. Wieziono ich w bydlęcych wagonach tylko dlatego, że byli Polakami. Trafiali tam jeszcze za caratu, ale największe deportacje w głąb imperium zafundowała im Rosja Sowiecka. Byli podejrzani jako ludzie innej, zachodniej tradycji, element trudny do bolszewickiej socjalizacji, anarchiczny i chorobliwie przywiązany do pamięci narodowej. Polskie miasteczka na zachodzie ZSRR zaczęto demontować już w latach 20. zeszłego stulecia. Prawdziwa groza nastała jednak w latach 30., kiedy Polacy stanęli przed wyborem: wywózka albo kula w łeb. Zniknęły polskie zaścianki i pojechały pociągi na wschód.