Bogusław Chrabota: Na tylnej kanapie syrenki

W czasach, kiedy inicjacja seksualna połowy populacji Ameryki odbywała się na tylnej, szerokiej kanapie uskrzydlonych cadillaców, dodge'ów i chevroletów, w polskim przemyśle motoryzacyjnym ścigały się, kompletnie zresztą nie uwzględniając potrzeb młodzieży, myśl radziecka z włoską i lokalną, czyli własną. Pierwszą reprezentowało auto o nazwie Warszawa, zmodyfikowana sowiecka Pobieda, czyli zliftowany nieco przez inżynierów z miasta Gorki niemiecki Opel Kapitan.

Publikacja: 08.09.2017 17:00

Bogusław Chrabota: Na tylnej kanapie syrenki

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

Warszawa służyła głównie jako samochód służbowy albo taksówka. Liczba prywatnych posiadaczy tej limuzyny była nieduża, więc szanse na swobodne migdalenie się na jej tylnych siedzeniach były raczej niewielkie. Włoska myśl motoryzacyjna zaczęła się przebijać dopiero w powojennej Polsce. Gdyby pominąć nieliczne ocalałe egzemplarze przedwojennego Fiata 508, triumfalny marsz włoskiej marki w kraju nad Wisłą rozpoczął się dopiero w roku 1967, a więc w czasach pierwszych wielkich sukcesów kędzierzawego gitarzysty Jimiego Hendrixa, czyli w epoce, kiedy inicjacja odbywała się już według innego modelu. Fiat 125p od razu stał się wielkim przebojem i uosobieniem luksusu. Trafiał wyłącznie w ręce ludzi mających dostęp do waluty i najwierniejszych sympatyków reżimu. Z perspektywy wiadomych potrzeb był więc mało przydatny. Czasem tylko dawał pobłyszczeć tzw. bananowej młodzieży.

Zostawała więc rodzima myśl motoryzacyjna i jej ekstrawagancje. Pierwszą, kompletnie nieprzydatną dla złaknionych uczuć młodych był pojazd o nazwie Mikrus. Posiadał silnik o pojemności niemal 300 cm sześc. i mocy całych 14,5 konia mechanicznego. Złośliwi konstruktorzy przygotowali go dla karłów, bo tylko para niedorosłych, lub dzieci, mogła dać się upchnąć na jego tylną kanapę.

I w końcu pojawiło się coś, na co czekały miliony, i co w jakiś pokraczny sposób mogło korespondować z prostą ofertą motoryzacyjną z zagranicy. Myślę (zawsze z czułością i pewnym sentymentem) o kolejnym polskim projekcie, czyli popularnej syrence. Kiedy zaczęła się przygoda tego wyposażonego początkowo w silnik od pompy ssącej pojazdu? Na początku lat 50. Ale do produkcji wszedł dopiero w roku 1957. Początkowo Polska oszalała. Mimo słabych osiągów, otwieranych „po gangstersku", czyli do przodu drzwi, samochód ten budził powszechną sympatię i z miejsca stał się ulubieńcem rodaków. Dopiero później, po kilku latach, przyszła refleksja, że świat nawet nie idzie, ale pędzi do przodu, a syrenka stoi w miejscu. Zmieniono sposób otwierania drzwi, trochę pogrzebano przy karoserii, wyposażono samochodzik w większy silnik, ale wciąż terkotał, wrzucenie pierwszego biegu graniczyło z umiejętnościami ekwilibrysty, a nudny skaj używany do tapicerki marszczył się i pękał po kilku miesiącach.

Ze stalinowskiej nędzy Polska wchodziła powoli w fazę socjalistycznego prosperity. Na ulicach miast pojawiły się wschodnioniemieckie trabanty i wartburgi, czeskie skody octavie, radzieckie wołgi i zaporożce. Triumfować zaczynała konstrukcja doskonała polski fiat. Właściciele syrenek poczuli się nagle jak upośledzeni. I właśnie wtedy mój ojciec kupił jej najnowszy model, Syrenę 105L. To „L", czyli „Lux", było trochę na pocieszenie, jak cukierki rozdawane dzieciom, które odpadły w konkursie recytatorskim. Owszem, „sto piątka" miała lewarek, czyli zmianę biegów w podłodze, nieco wygodniejsze fotele, ale za silnik robił wciąż dwusuw, do którego lać trzeba była w określonych proporcjach benzynę i olej, przez co auto kurzyło jak natchnione, i wciąż nie dawało się wrzucić pierwszego biegu. Syrenka 105L miała jeszcze jedną ważną cechę. Przychodziła z fabryki „niedotarta" i lekko okradziona, wskutek czego natychmiast po zakupie należało „załatwić" brakujące części i dokonać zakupu „zielonego listka".

Próbowałem jeździć tym wynalazkiem (udało mi się raz), ale bez większych sukcesów. Za to pamiętam, jak ojciec godzinami leżał pod samochodem na krytym kocykiem asfalcie i grzebał w jego wnętrznościach, a potem narzekał na bolące korzonki. Do dziś zresztą zadaję sobie pytanie, czy więcej godzin spędził w tym samochodzie, jeżdżąc, czy go naprawiając? Nie ma to dziś zresztą większego znaczenia. Co innego wyryło mi się w pamięci jak ważne cytaty z Pisma Świętego. Pierwszym wspomnieniem jest wyprawa do Bułgarii w 1977 roku, dokąd dojechaliśmy bez większych usterek. Drugim pewien eksperyment na własnej wyobraźni, który do dziś powoduje niemały emocjonalny niepokój. Oto więc naoglądałem się pewnego wieczoru w telewizji scen samochodowych z filmu „Buntownik bez powodu". Młody James Dean, Natalie Wood i amerykańskie krążowniki dróg, które im służyły do tych i innych rzeczy. Po filmie wyszedłem na podwórko, spojrzałem na ojcowską syrenkę. Podkradzionym kluczykiem otwarłem drzwi, odsunąłem przednie fotele i spojrzałem na tylną kanapę. Ciasno, niewygodnie, ubogo, ponuro. Zrozumiałem, że w tej konkretnej sprawie nie mam żadnych szans. Poczułem się przegrany. Wtedy sądziłem, że na zawsze. A jednak się zmieniło. Dlatego z taką radością myślę o wolności i nowych czasach. I żadna dobra zmiana mi ich nie odbierze.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Warszawa służyła głównie jako samochód służbowy albo taksówka. Liczba prywatnych posiadaczy tej limuzyny była nieduża, więc szanse na swobodne migdalenie się na jej tylnych siedzeniach były raczej niewielkie. Włoska myśl motoryzacyjna zaczęła się przebijać dopiero w powojennej Polsce. Gdyby pominąć nieliczne ocalałe egzemplarze przedwojennego Fiata 508, triumfalny marsz włoskiej marki w kraju nad Wisłą rozpoczął się dopiero w roku 1967, a więc w czasach pierwszych wielkich sukcesów kędzierzawego gitarzysty Jimiego Hendrixa, czyli w epoce, kiedy inicjacja odbywała się już według innego modelu. Fiat 125p od razu stał się wielkim przebojem i uosobieniem luksusu. Trafiał wyłącznie w ręce ludzi mających dostęp do waluty i najwierniejszych sympatyków reżimu. Z perspektywy wiadomych potrzeb był więc mało przydatny. Czasem tylko dawał pobłyszczeć tzw. bananowej młodzieży.

Pozostało 82% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki