Zanim rodzice dojrzeją

Możliwe, że bycie rodzicem nigdy nie było trudniejsze niż obecnie. Musimy pełnić role matek i ojców pomimo tego, że sami jeszcze nie jesteśmy „gotowymi osobami", dojrzewając tak naprawdę wspólnie z własnymi dziećmi.

Aktualizacja: 27.08.2017 11:04 Publikacja: 25.08.2017 17:00

Zanim rodzice dojrzeją

Foto: shutterstock

Zaczęło się, zanim jeszcze przyszedłem na świat. W mojej obecności słuchali tylko składanki „Prenatal Yoga Music", bo przeczytali gdzieś, że dzięki niej będę się właściwie rozwijał. Teraz, kiedy mam już sześć lat, muzyka nadal jest ważną częścią mojego życia. Chodzę na lekcję gry na pianinie, która stymuluje w równym stopniu rozwój lewej i prawej półkuli mojego mózgu, zwiększa moją wrażliwość estetyczną i sprawność manualną. Tak mówią rodzice, a przecież mnie kochają, więc dlaczego mieliby kłamać?

Wstaję codziennie o siódmej, w przedszkolu spędzam osiem godzin, ale nie mam kiedy się nudzić. Dzień zaczyna się zawsze od lekcji francuskiego, potem są zajęcia z ceramiki, po obiedzie przychodzi pani, która uczy nas angielskiego, na koniec dnia dziewczyny mają balet, a my karate. We wtorki i czwartki po przedszkolu chodzę na basen, a w poniedziałki i środy do szkółki piłkarskiej. Wolałbym pograć z chłopakami z osiedla pod blokiem, ale rodzice mówią, że to nie jest dla mnie dobre towarzystwo, a oni przecież wiedzą lepiej.

Z rodzicami spędzam dużo czasu. Często zabierają mnie do sklepu, żeby kupić mi nowe ubrania, chociaż prawie nie różnią się one od tych, które już mam, i nie są ani trochę bardziej wygodne. Latem w weekendy tata zabiera nas na żaglówki, a w zimie na narty. Jest bardzo fajnie, tylko dopiero niedawno zrozumiałem, dlaczego co chwilę któreś z nich przyciąga mnie do siebie, wyciąga z kieszeni telefon, każe mi się uśmiechać i robi zdjęcia. Całą masę zdjęć. Kiedy ostatnio wieczorem tata siedział przy komputerze, zawołał mnie do siebie, posadził na kolanach i pokazał nasze zdjęcie z ostatniego wyjazdu pod żagle. Nad nim było napisane „ładowanie akumulatorów z pociechą :)", a pod nim „śliczny synek", „cały tata!" i inne takie. Tata wyglądał na szczęśliwego, kiedy na to patrzył, więc ja też się cieszyłem.

Jak wiele dzieci mogłoby opowiedzieć podobną historię? To jednak nie będzie tekst o nich, dzieciach pozbawionych dzieciństwa, beztroski i wolności, tylko o ich rodzicach. I nie o tych spośród rodziców, którzy poprzez swoje dzieci starają się kompensować własne niepowodzenia i leczyć swoje kompleksy, programując swoich synów i córki na odniesienie życiowego sukcesu. Raczej o tym, jak trudno jest współcześnie, może trudniej niż kiedykolwiek wcześniej, być matką i ojcem. Musimy pełnić bowiem te role pomimo tego, że sami jeszcze nie jesteśmy „gotowymi osobami", dojrzewając tak naprawdę wspólnie z własnymi dziećmi.

Empatyczni i zagubieni

W ciągu ostatnich stu lat doszło do bardzo głębokich przemian w sposobie, w jaki wychowujemy dzieci. Mary Douglas, angielska socjolog i antropolog, opisała tę zmianę, wskazując dwa różne podejścia pedagogiczne. Pierwsze z nich, które odchodzi już powoli do przeszłości, określiła jako „wychowanie pozycjonalne". Dziecko wychowywane w ten sposób uczy się od najmłodszych lat, że jest częścią określonej struktury społecznej i że właśnie stąd wynikają jego obowiązki. Na pytanie dziecka „dlaczego nie mogę tego zrobić" rodzic odpowie tu np. „bo mama tak mówi" – przekazując w ten sposób informację, jakie jest jego miejsce w hierarchii rodziny, albo też „bo jesteś chłopcem" – dając do zrozumienia, jakie obowiązki wynikają z faktu bycia płci męskiej. Kilkuletnia córka mojego znajomego, który po lekturze książki Mary Douglas próbował zastosować wobec niej „pozycjonalną" technikę pedagogiczną, znalazła sprytny sposób na odwiedzenie go od tych wysiłków, wychwytując przy okazji sedno tej koncepcji. Kiedy próbował skłonić ją do zrobienia jakiejś rzeczy, odwołując się do jej ról społecznych (córki, siostry itd.), usłyszał w odpowiedzi: „jestem nikim i nic nie muszę".

Alternatywną metodą jest, współcześnie dużo bardziej popularne, „wychowanie zorientowane na osobowość". W tym modelu na zadane przez dziecko pytanie o to, dlaczego nie może ono czegoś zrobić, udzielona mu zostanie odpowiedź w stylu „ponieważ ojciec się zmartwi" albo „bo boli mnie głowa". Douglas pisze, że zachowanie dziecka jest w ten sposób kontrolowane „przez uwrażliwienie na uczucia osobiste innych i poprzez analizowanie własnych uczuć". Dziecko wychowywane przez rodziców „orientujących się na osobowość" będzie bardziej empatyczne, z większą łatwością przychodzić mu będzie nawiązywanie relacji, ale za to jego tożsamość będzie bardziej płynna, słabiej zakorzeniona w strukturach społecznych niż jego rówieśnika wychowywanego „pozycjonalnie". Ten ostatni wejdzie w dorosłość dużo bardziej świadomy społecznych ról, jakie ma do wypełnienia.

Przeniesienie akcentów w sposobie wychowywania dzieci spowodowane jest nie samą ewolucją idei pedagogicznych, ale przede wszystkim szerszymi zmianami społecznymi. Douglas zaznaczała, że model „pozycjonalny" dominuje w rodzinach wywodzących się albo z warstw arystokratycznych, albo robotniczych. Z kolei członkowie klasy średniej mieli najczęściej wychowywać swoje dzieci w sposób „zorientowany na osobowość". I to właśnie ta klasa dominuje we współczesnym świecie nie tylko w sensie ilościowym, ale również poprzez narzucanie reszcie społeczeństwa swojego światopoglądu. Poza tym zatarły się również obecnie kontury całej struktury społecznej, stała się ona dużo bardziej płynna, a przesuwanie się w jej ramach jest łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Skoro wchodząc w dorosłość, młody człowiek nie jest zintegrowany ze strukturą społeczną, a scenariusz jego życia nie jest, przynajmniej w zarysie, znany, zostaje on pozbawiony przychodzących z zewnątrz wskazówek i nakazów mówiących mu, jak powinien postępować. Dlatego też musi sam, stale i na nowo, definiować swoją tożsamość, odpowiadać na najbardziej podstawowe pytania: „kim jestem?", „czym mam się kierować w swoim życiu?". Dorosłość, czas, w którym przychodzi nam wziąć odpowiedzialność za życie i wychowanie kolejnego pokolenia, zastaje nas w ten sposób, w podwójnym sensie tego słowa, niegotowymi. Wychowując nasze dzieci, sami jednocześnie cały czas budujemy, tworzymy własną tożsamość.

Tyrania lifestyle'u

Jedną z kategorii, które zrobiły największą karierę we współczesnym świecie, jest pojęcie „stylu życia". Jedne z najlepiej sprzedających się gazety to magazyny „lifestyle'owe", poświęcone sposobom ubierania się, nawykom żywieniowym, wystrojowi wnętrz, spędzaniu wolnego czasu. Nawet oficjalne dokumenty unijne mówią o konieczności obrony i kultywowania „europejskiego stylu życia". Nowoczesny styl życia jest czymś innym niż style życia ludzi w poprzednich epokach. Wtedy to, co się jadło, jak się ubierało itd., wynikało bezpośrednio z zajmowanej pozycji społecznej. Współcześnie jest na odwrót – to styl życia definiuje to, kim jesteśmy.

Anthony Giddens, brytyjski socjolog, stwierdza w książce „Nowoczesność i tożsamość", że styl życia stał się dla współczesnych ludzi koniecznością. Jest on bowiem materialnym, konkretnym wymiarem sposobu, w jaki definiujemy swoją tożsamość. Jak wiara jest martwa bez uczynków, tak odpowiedź na pytanie „kim jestem" pozostaje jałowa, dopóki nie pójdzie za nią przyjęcie określonego stylu życia. Właśnie „przyjęcie", a nie „przejęcie", bo decyzja ta musi pochodzić z wolnego wyboru człowieka, nie może być mu w żaden sposób narzucona. „W warunkach późnej nowoczesności każdy ma jakiś styl życia i w dodatku jest do tego w istotnym sensie zmuszony: nie ma wyboru – trzeba wybierać" – pisze Giddens.

Tyle tylko że kategoria „stylu życia", która jest obecnie synonimem konstruowania własnej biografii przez dorosłych ludzi, powstała w odniesieniu do dzieci. Po raz pierwszy posłużył się tym pojęciem w 1929 roku psycholog Alfred Adler. Jako styl życia rozumiał on proces nabywania we wczesnym dzieciństwie cech, które miały kierować reakcjami i zachowaniem człowieka przez resztę życia. Obecnie ten okres z dzieciństwa wydłuża się czasami na całe życie.

Współcześnie rodzicielstwo jest po prostu kolejnym z obszarów, w którym dorośli mogą realizować własny styl życia. Odzieżowa oferta dla niemowląt czy kilkuletnich dzieci jest tak naprawdę skierowana na zaspokojenie potrzeb ich rodziców. Wyłącznie dla nich ma znaczenie fakt, że ich dziecko nosi ubrania znanej firmy, najmłodsi pozostają na ten fakt głęboko obojętni. Każdy rodzic doskonale wie, że najbardziej zajmującą dla jego dziecka zabawą jest próba włożenia klucza do dziurki, jeżdżenie w tę i we w tę zamkiem błyskawicznym kurtki czy granie na własnoręcznie skonstruowanej z garnków perkusji. Mimo to zapełniamy nasze mieszkania masą zabawek, których jedyną zaletą jest to, że są ładne (a przynajmniej nam, dorosłym, się takie wydają). Z kolei nie tylko ci, którzy mają dzieci, ale wszyscy użytkownicy Facebooka, najbardziej efektywnego narzędzie autokreacji naszych czasów, wiedzą, że zamieszczenie zdjęcia, na którym rodzic występuje w towarzystwie swojego dziecka, jest murowaną gwarancją popularności takiego posta.

Na rynku prasowym istnieje wiele magazynów lifestyle'owych skierowanych do rodziców, napędzających nie tyle modę na rodzicielstwo, ile „rodzicielstwo modowe". Dotychczas adresatkami tego przekazu były głównie matki, ale od niedawna ukazuje się również w naszym kraju polskojęzyczna edycja magazynu „Fathers", prezentującego ojcostwo jako przede wszystkim sposób na atrakcyjne, ciekawe, „stylowe" życie.

W epoce późnej nowoczesności jesteśmy zmuszeni do przybierania określonego stylu życia, konstruowania naszej tożsamości, samodzielnego tworzenia własnej biografii. Z jednej strony daje nam to dużo większą swobodę i poczucie wolności niż w czasach naszych przodków, na których w momencie narodzin czekał już często napisany przez tradycję, rodzinę czy system społeczny gotowy scenariusz ich życia. Jednak ceną jest brak życiowej stabilności; żadna budowana samodzielnie konstrukcja nie jest bardziej odporna na wstrząsy niż tworzone i wypróbowywane przez wiele pokoleń rozwiązania.

Dlatego też tak wielką wagę przywiązuje się we współczesnym świecie do kwestii zarządzania ryzykiem, ograniczenia niebezpieczeństw wynikających z życiowych zawirowań, co widać między innymi po stale rosnącym rynku ubezpieczeniowym. Chcemy zawładnąć przyszłością, nie dopuścić do tego, żeby nas zaskoczyła. Giddens w swojej książce nazywa to zjawisko „kolonizacją przyszłości". To właśnie z tego powodu współcześni rodzice starają się tak drobiazgowo zaprogramować życie swoim dzieciom, wyposażyć je w umiejętności i kompetencje, które ubezpieczą je przed nieprzewidzianymi wydarzeniami. Chcą po prostu skolonizować ich przyszłość – albo z poczucia lęku, albo zwyczajnie z miłości.

Listy do nienarodzonej córki

Jednym ze skutków nowoczesnych problemów z tożsamością dorosłych ludzi jest ogromne skupienie się na samych sobie. „Nasze ja jest refleksyjne" – pisze Giddens. Bezustannie analizujemy to, co się z nami dzieje, co robimy, jak widzą nas inni. Przykładem tej refleksyjności, czy, jak woleliby inni, egocentryzmu, jest jedna z najpopularniejszych książek na świecie ostatnich kilku lat – „Moja walka" Karla Ove Knausgarda.

W ojczyźnie autora, Norwegii, kupił ją co dziewiąty mieszkaniec; sam Donald Tusk fotografował się kilka miesięcy temu podczas lektury jej angielskojęzycznej wersji. Krytycy okrzyknęli ją współczesną wersją „W poszukiwaniu straconego czasu", a Norwega – nowym Marcelem Proustem.

Ta sześciotomowa powieść jest, jak powiedział sam jej autor, nudna jak zaglądanie do lodówki i sprawdzanie, co jest w środku. Knausgard opisuje z najmniejszymi detalami własne życie. A nie dzieje się w nim nic bardziej spektakularnego niż to, co spotyka na co dzień każdego z nas. Pisze o tym, co mu się przydarza, ale w jeszcze większym stopniu o tym, jakie każda z tych sytuacji wywołuje w nim wątpliwości: czy nadaję się na męża i ojca? Czy mam w ogóle talent literacki? Czy poradzę sobie w końcu z opuszczeniem przez ojca naszej rodziny i jego alkoholizmem? Czy ostatnio nie przytyłem? Czy nie jestem przypadkiem egocentrykiem? I tak dalej. „Moja walka" ma w sumie trzy i pół tysiąca stron.

Popularność powieści Knausgarda bierze się z tego, że oddaje ona sposób, w jaki współczesny człowiek doświadcza swojego życia. Anthony Giddens twierdzi, że tożsamość nowoczesnej jednostki „zależy od jej zdolności do podtrzymywania ciągłości określonej narracji". Niekończące się przyglądanie samemu sobie jest wyrazem troski o to, czy nasza biografia układa się w integralną całość. Jak w tej sytuacji znaleźć czas i siłę na to, by skupić się na życiu człowieka, za którego jesteśmy odpowiedzialni? Dziecka, które potrzebuje roztoczenia nad nim kokonu ochronnego z naszej uwagi, pomocy i miłości. I czy skupiając się na tej drugiej, młodszej, jeszcze bardziej niedookreślonej i „niegotowej" niż my sami osobie, poświęcamy się, rezygnujemy ze zbudowania własnej, integralnej tożsamości?

Odpowiedź na te pytania przychodzi wraz z kolejną po „Mojej walce" powieścią Knausgarda. Po spisaniu swojej drobiazgowej autobiografii stworzył on czterotomowy cykl „Cztery pory roku", którego podtytuł brzmi „Listy do nienarodzonej córki". W kolejnych, zatytułowanych „Jesień", „Zima", „Wiosna" i „Lato" tomach opisuje już nie kolejne wydarzenia ze swojego życia, ale najróżniejsze elementy świata, na który za kilka miesięcy ma przyjść jego dziecko. Pisze o żabach, piorunach, workach foliowych, samotności, borsukach, termosach, wierzbach, bólu, muszlach klozetowych i wszystkim innym, z czym spotka się w swoim życiu jego córka.

Dzieci tak naprawdę nie odbierają nam energii potrzebnej do stania się świadomym samego siebie i swojego miejsca w świecie człowiekiem, ale pozwalają w pełni odczuwać i przeżywać świat. Stają się dla nas szansą na wyjście poza zamknięty krąg autokreacji. Dzięki nim przeżywamy swoje życie po raz drugi. Tłumacząc i opowiadając rzeczywistość, jesteśmy w stanie odnaleźć w niej swoje miejsce. Towarzysząc im w ich dorastaniu, sami zaczynamy wreszcie dojrzewać.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Zaczęło się, zanim jeszcze przyszedłem na świat. W mojej obecności słuchali tylko składanki „Prenatal Yoga Music", bo przeczytali gdzieś, że dzięki niej będę się właściwie rozwijał. Teraz, kiedy mam już sześć lat, muzyka nadal jest ważną częścią mojego życia. Chodzę na lekcję gry na pianinie, która stymuluje w równym stopniu rozwój lewej i prawej półkuli mojego mózgu, zwiększa moją wrażliwość estetyczną i sprawność manualną. Tak mówią rodzice, a przecież mnie kochają, więc dlaczego mieliby kłamać?

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu