Mateusz Marczewski: Koliste jeziora Białorusi czyli język, który stał się więzieniem

Białorusini uciekają na złamanie karku nie od języka, ale od losu przeznaczonego im przez język ojczysty. Tutejsza mowa była piętnem, które wyznaczało człowiekowi miejsce obok bydła.

Aktualizacja: 20.08.2017 22:17 Publikacja: 18.08.2017 00:01

Foto: materiały prasowe

Walancin Akudowicz przypomina żywego świętego. Słuchają go, czytają jego teksty. Kto się z nim spotkał, mówi o nim z bezgranicznym szacunkiem. Może to przez fajkę. Kiedy pali, wokół jego głowy unosi się mnóstwo siwego dymu. W Mińsku nazywają go „pierwszym białoruskim postmodernistą". W latach dziewięćdziesiątych opublikował wiersz w zupełnie nowym stylu: tak wcześniej nikt tu nie pisał i ten przydomek, w sumie ironiczny, pozostał. Może ironia była jedynym sposobem na to, by obłaskawić jego rozległą wiedzę.

W młodości był wybitnym sportowcem. Jeździł na nartach, zdobywał szczyty. Otrzymał nawet tytuł mistrza sportu ZSRR. Niski, brodaty, mocno zbudowany, przypomina trochę drwala. Życzliwy, ale jednocześnie surowy w obejściu.

Wychował się w Świsłoczy. W Świsłoczy ludzie posługiwali się trasianką. Trudno powiedzieć o niej, że należy do grupy pełnoprawnych, samodzielnych języków, bo wykorzystuje jedynie składowe białoruskiego i rosyjskiego. To tak, jakby mówić po białorusku, ale jednocześnie po rosyjsku. To trochę tak, jakby porzucić język białoruski, ale w rzeczywistości go nie porzucić. Trasianka lokuje się pomiędzy językami: w niej odbija się istota położenia geopolitycznego Białorusinów. Co więcej: jako żywa forma, dostosowująca się do okoliczności, wplata w mieszankę słów rosyjskich i składni białoruskiej słowa z jidysz. Do tego dochodzą słowa polskie i niemieckie. Odbija się w niej cała skomplikowana historia regionu. Jakby tego było mało, w każdym regionie Białorusi trasianka brzmi inaczej. Akudowicz w niej wyrósł, a kiedy wyjechał do Moskwy na studia, zaczął posługiwać się rosyjskim. Czasem tylko, pijąc wódkę z kolegami ze studiów, zdarzało mu się wtrącić coś po białorusku. Po studiach, już uformowany intelektualnie, wrócił na Białoruś z postanowieniem, że zostanie pisarzem. Znał literaturę rosyjską i fundamenty literatury europejskiej. Po powrocie jednak postanowił, że aby być białoruskim pisarzem, przeczyta całą literaturę swojego kraju. Brzmi śmiesznie: przeczytać całą literaturę w swoim języku – tym prawdziwym, białoruskim. Ale jak się okazuje, to możliwe. Zrobił to i język białoruski w jakiś dziwny sposób się w nim obudził. Dość szybko zaczął mówić, trochę dłużej trwało nauczenie się myślenia po białorusku.

Spacer po cmentarzu

Na spotkanie ze mną Akudowicz przychodzi, informując, że ma godzinę. A ja źle zaczynam. Zapytany o bieżącą politykę, Akudowicz zapada się w siebie, jakby krótkowzroczność perspektywy osłabiła go. Milcząc, nabija fajkę, bucha kłębem dymu. Potem wstaje i chodzi po pokoju, mówiąc bardziej nawet do siebie niż do mnie to, co musiał mówić już setki razy wszystkim ludziom, którzy przyjeżdżają z Zachodu i pytają go o Białoruś. Białorusi nie można definiować w taki prosty sposób. Białoruś to nie kwestia kraju położonego między Rosją a Europą, którym rządzi zły lub dobry prezydent. To o wiele szersza perspektywa, która – wydaje się – nikogo poza niewielką grupą Białorusinów nie interesuje. Rozmawiamy chwilę, on wciąż chodzi po pokoju, ogląda prawosławne ikony ustawione za szybą meblościanki.

– Przede wszystkim rozmawiajmy o edukacji – mówi Akudowicz. – O długotrwałej edukacji. O ciągłości przekazywania wiedzy zaplanowanej na pokolenia. Mówmy o procesie, który trwa dziesięciolecia, a nie jedynie krótkie, policzalne miesiące.

Potem przytacza legendę o kamieniu.

– Kiedy nie było jeszcze świata takiego, jaki znamy, wszędzie była tylko czarna woda, stojąca martwa woda, i w tej wodzie tkwił kamień. Pewnego razu uderzył w niego piorun. Tak zaczął się świat.

Ta opowieść to dla niego kosmiczny mit założycielski Białorusi.

Potem znajduję w jego książce „Dialogi z Bogiem" fragment: „Pisanie o języku białoruskim to jak spacerowanie po cmentarzu. Gdziekolwiek się człowiek nie zatrzyma – wszędzie smutek. Ale narzekać i skarżyć się na to, że Białorusini wyrzekają się języka ojczystego, nie ma żadnego sensu, bo ile można... Białorusini uciekają na złamanie karku nie od języka, ale od losu przeznaczonego im przez język ojczysty... [...] Mówiąc między nami, dolę wybieramy sobie sami, ale nasze przeznaczenie jest zdeterminowane przez język. Jaki język, taki los. W odróżnieniu od starobiałoruskiego – języka książęcych kancelarii – tutejsza mowa białoruska przez długi czas była językiem tych, którzy żyli z pracy własnych rąk. Nie posługiwali się nim ani księża, ani handlarze, ani nauczyciele, ani arystokraci, nawet szaraczkowa szlachta tak nie mówiła... Tutejsza mowa była piętnem, które wyznaczało człowiekowi miejsce obok bydła. Żeby trafić do świata ludzi, trzeba było przede wszystkim się tego piętna pozbyć".

Pewna kobieta opowiadała mi historię o dwóch braciach, którzy uciekali przez las, ścigani przez żołnierzy. Nawet nie pamiętam, którzy to byli żołnierze, bo było ich tu pełno: może ci od Piłsudskiego, może Niemcy od Kubego, może Armia Czerwona albo nigdy nieśpiący stalinowscy enkawudziści. Przychodzili i odchodzili, a ich miejsce zajmowali następni. Tych dwóch braci ukryło się na bagnach, słyszeli jednak psy i nawoływania żołnierzy. Nie wiedzieli, gdzie się schować, więc zanurzyli się w grzęzawisku, trzymając w ustach słomki, za pomocą których oddychali. Tak tkwili czekając, aż przejdzie pościg. Bagno jednak zupełnie niezauważalnie zaczęło ich wciągać. Podobnie ma się sprawa z językiem. Ci, którzy pozostali przy języku białoruskim, języku rodziców, dziadów, chutoru rzuconego w pustkę równiny, pewnego dnia wyszli z domu i zobaczyli, że rosyjski zawładnął mediami i życiem codziennym. Stał się tym, czym kiedyś był język polski: językiem lepszych, wykształconych, paszportem do nowego świata pełnego możliwości. Białoruski, pozornie bezpieczny, stał się więzieniem. Powodem do drwiny, etykietą definiującą prostego człowieka.

Ale przecież tak było zawsze. Przez stulecia białoruski był uważany za prymitywny sposób komunikacji nizin społecznych; lokalny dialekt, którego ludzie z miast nie rozumieli. Potem wszystko się zmieniło. W XIX wieku młodzi inteligenci ze szlacheckich dworków, zdziwieni narzeczem, jakim mówią chłopi, z zaciekawieniem pochylali się nad miejscową składnią. Zachodzili w głowę, jak to możliwe, żeby ten relikt przetrwał, docierało do nich, że w tym, jak mówią ludzie, kryje się tajemnica miejsca. Z tych namysłów i romantycznych dążeń, według niektórych, wyrosła dzisiejsza Białoruś. Przechowana w języku chłopów.

W latach sześćdziesiątych, kiedy kołchozy zabiły tradycyjną ludowość, z audycji radiowych zniknął białoruski. Pojawiło się Radio Moskwa. Przez lata podtrzymywana starannie formuła: trochę po rosyjsku, trochę po białorusku, nagle się skończyła. Stary, wypróbowany numer zadziałał: jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobili w Rosji bolszewicy po rewolucji, było uruchomienia radia, które dotarło do tysięcy wsi. Wraz z radiem język białoruski zniknął z książek i czasopism; w kioskach, w których jeszcze kilka dni temu można było kupić gazety po białorusku, nagle pojawiły się tylko rosyjskojęzyczne wydania.

Miejscowy język zawsze jednak był wykorzystywany jako narzędzie propagandy. III Rzesza wspierała białoruski, chcąc dać odpór Rosjanom i Polakom. Kiedy na stanowisko generalnego komisarza Białorusi powołano Wilhelma Kubego, nawet otoczenie Hitlera zdziwione było jego nominacją. Kube słynął z porywczego charakteru, był impulsywny, obawiano się, że obejmując stanowisko, tylko rozpali i tak trudne do opanowania miejscowe konflikty. Był jednak dobrym strategiem, w przeciwieństwie do komisarzy działających na terenie Ukrainy, którzy rozwiązywali problemy siłowo. Od razu w pierwszych dniach rządzenia postawił na kulturę. I zrobił coś, czego żadna siła przed nim, siła przychodząca spoza Białorusi, nie zrobiła. W pierwszym wydanym przez niego akcie prawnym znalazł się zapis, że Okręg Generalny „Białoruś" jest przestrzenią życiową narodu białoruskiego, a zadaniem szkół będzie „pielęgnacja białoruskiej kultury, wychowania i oświaty". Szkoły według niego miały być przyczółkiem budowania hitlerowskiej wizji nowego porządku z poszanowaniem białoruskiej tożsamości. Ci, którzy pragnęli zachować tożsamość białoruską, widzieli w decyzji Kubego szansę. Dokument pociągnął za sobą jednak długofalową, tragiczną w skutkach konsekwencję. Od 1941 roku bowiem, od chwili, w której Kube objął rządy, ci, którzy będą się odwoływać do białoruskiej tożsamości, staną w obliczu zarzutu o szerzenie nacjonalizmu, i to w faszystowskim wydaniu.

Wojna języków nie ustała. Wisi w powietrzu, trwa w słowach. Rozgrywa się w pierwszym zdaniu przypadkowego dialogu dwojga nieznanych sobie ludzi: jeden zagaja po rosyjsku, drugi uparcie po białorusku, i już wszystko wiadomo. Ulice, banki, szkoły, przestrzenie domów: wojna trwa wszędzie.

Wyprawa po prawdę

Piatro Wasiuczenka walczy o język, ale jego walka przypomina pracę w dobrze zorganizowanym biurze. Wasiuczenka wykłada na Mińskim Państwowym Uniwersytecie Lingwistycznym, w katedrze literatury i języka białoruskiego. Jego bezwzględność na egzaminach jest legendarna, studenci boją się spotkania i męczącego wypytywania o rzeczy, które nikomu nie są potrzebne. Egzamin u Wasiuczenki należy do tych egzaminów, które należy po prostu zdać, a potem o wszystkim zapomnieć.

Na korytarzu uniwersytetu panuje ścisk. Wasiuczenka egzaminuje. Studenci wpatrują się w wymiętolone kartki z zestawami pytań. Dziewczyny w granatowych spódniczkach i zgrzani chłopcy w marynarkach. Wasiuczenka w swoim gabinecie wymalowanym na biało, w okularach o grubych szkłach sympatycznie zniekształcających twarz sprawia wrażenie nieporadnego więźnia. Mówi mało i cicho, ręce trzyma pod stołem i lekko się garbi. Na ścianie wisi makatka w drewnianej ramce. Przedstawia jakiś połocki zabytek: gmach lewituje w powietrzu, rysownik odpuścił sobie okoliczne siermiężne zabudowania z epoki komunizmu. W gabinecie panuje cisza, zza ściany słychać gwar studentów, którzy czekają na egzamin. Wszędzie trasianka.

Zanim znalazł się na mińskim uniwersytecie, mieszkał w Połocku. Pamięta dobrze legendę o połockich podziemiach. Straszono nią dzieci. Mówiło się: kiedyś lochy się zawalą i pogrzebią. Wasiuczenka znał miejsca, gdzie można było wchodzić pod ziemię.

– Lochy istniały – mówi. – Jeśli nie podziemia, to przynajmniej korytarze, którymi można było wędrować.

W jego opowieści z dzieciństwa pojawiają się słowa: „cegły", „zagłębienia w ziemi", „fragment piwnicy". Słowa przenoszą go w przeszłość. Uśmiecha się: kiedyś doszli bardzo daleko. Tak daleko, że w końcu pokazało się światło. Po wyjściu okazało się, że stoją na zboczu wzgórza nad zbiegiem Dźwiny i Pałaty.

– Przeszliśmy pod całym wzgórzem – kontynuuje, a kiedy opowiada, jego oczy otoczone ciężkimi ramkami okularów uśmiechają się. Patrzy przez swoje grube szkła jak przez lufcik do nieistniejącego świata. Widzi obrazy, których już nie ma. Połockie lochy to dobre skojarzenia.

– Ta opowieść ma uniwersalne znaczenie – mówi. – Lochy symbolizują tajemnicę i wiedzę ukrytą przed człowiekiem. Śmiałek, który schodzi pod ziemię, tak naprawdę rusza po prawdę. To motyw bardzo popularny w ludowych legendach. Tak jak w baśni o kwiecie paproci: trzeba przełamać strach, wejść w ciemność lasu i szukać kwiatu. Ale przecież nie o kwiat chodzi. W ciemności, w miejscu, do którego trzeba odważyć się wejść, kryje się wiedza.

Umrzeć na swojej ziemi

W grudniu 1986 roku, pół roku po katastrofie w Czarnobylu, intelektualiści białoruscy napisali do Gorbaczowa list. Oczekiwali, że Kreml zmieni politykę kulturalną i językową na Białorusi. Chcieli, żeby język białoruski był językiem białoruskiej polityki i szkolnictwa. List nazwany został później listem dwudziestu ośmiu. Otrzymali odpowiedź, że przecież swoboda językowa istnieje: ukazała się nawet trzydziestopięciotomowa „Encyklopedia twórczości ludowej" oraz białoruskie tłumaczenie dziesięciotomowych dzieł zebranych Lenina.

Napięcia najlepiej rozładowywać żartem. Coś się jednak zmienia. W czerwcu 1988 roku w gazecie „Litaratura i Mastactwa" ukazał się artykuł archeologa Zianona Paźniaka i Jauhiena Szmyhaloua „Kuropaty. Droga śmierci". Autorzy zdają w nim relację z badań, jakie prowadzili od lat siedemdziesiątych, próbując ustalić, co stało się w lesie nieopodal Mińska. Miejscowi nazywają ten las Kuropatami – od gatunku rosnących tam kwiatów. Tekst dowodzi, że w lesie pod ziemią leży ćwierć miliona trupów. Otoczonego płotem terenu strzegli strażnicy z psami, sprawa była tajna, przez parkan nic nie wydostawało się na zewnątrz. Może tylko głuche strzały pistoletów.

Odsłonięte groby pokazały, że część ofiar zabijano jednym pociskiem na dwóch: ustawiano ofiary obok siebie, aby potem strzelić tak, że kula przelatywała przez dwie głowy. I te grzyby: wszędzie wychodziły z mogił czerwone, nakrapiane grzyby. Do tego ruszająca się ziemia: zapewne od gazów z gnijących ciał. Po rozebraniu płotu, kiedy zakończono operację mordowania, ludzie chodzili tam patrzeć. Ziemia oddychała, jakby bezimienna masa trupów w nieoznaczonym grobie wciąż przewalała się z boku na bok.

W październiku 1988 roku opozycjoniści zorganizowali w Kuropatach obrzęd dziadów. Dziady, stara tradycja kultu zmarłych, zmieniły się w polityczną manifestację. W całym kraju ludzie wyszli na ulicę. Pojawiały się armatki wodne, pacyfikacje, prześladowania. Protestujący trzymali kartki z zatajonymi przez Kreml informacjami o zniszczeniach, jakich dokonał Czarnobyl. Kult dziadów spoił żywych. Potem mówiono, że na demonstrację szli ludzie, a wracał naród. Wiadomo: kiedy nie ma się do kogo zwrócić, trzeba wołać zmarłych.

W 1992 roku podjęto próbę odtworzenia krzyża Eufrozyny. Prace trwały pięć lat. Łazar Bohsza, złotnik, który wykonał krzyż na zlecenie świętej, pierwszy raz od tysiąca lat mógł zasnąć z uśmiechem na ustach. Ktoś odtworzył jego krzyż. Gorzej mieli ci w ziemi w Kuropatach – zamiast pomnika dostali ławeczkę, którą w prezencie przywiózł Bill Clinton.

W 2001 roku władze postanowiły, że przez Kuropaty przebiegnie mińska obwodnica. Rozpoczęło się osiem miesięcy protestów. Aktywiści żyjący w namiotach byli szykanowani, namioty same z siebie zapalały się w środku nocy. Paźniaka i Szymhaloua uciszono znacznie wcześniej. Paźniak dwa lata po objęciu przez Łukaszenkę fotela prezydenta uciekł z kraju. Władze założyły mu sprawę karną za zorganizowanie protestów ulicznych. Szymhalou wycofał się z życia publicznego.

List dwudziestu ośmiu podpisał również pisarz Wasil Bykau. Bykau dla Białorusinów to odbicie ich losu: na jego życiu cień położyła wojna, w której brał udział jako nastolatek. Pisał o tym przez resztę życia, a w tym pisaniu było tylko okrucieństwo człowieka i historii. Jego najlepsza książka to „Obława". W „Obławie" syn ściga swojego ojca, który uciekł z łagru i wrócił w rodzinne strony.

Bykau zaangażował się w politykę: współtworzył białoruski Komitet Helsiński, wymieniano go jako żelaznego kandydata do literackiego Nobla. Szanowano go również w Rosji, Jelcyn chciał mu wręczyć order. Strony nie mogły jednak dojść do porozumienia, gdzie miałoby się to odbyć. Na Kremlu czy w ambasadzie Rosji w Mińsku.

W roku 1997 wydał zbiór zatytułowany „Ściana". Bohater tytułowego opowiadania trafia do celi. Cela ma ściany z kamienia, budynek postawiono dawno, nowy dyrektor przejął go od poprzedniego, a tamten od jeszcze wcześniejszych. Dyktatorzy w tym kraju istnieli od zawsze – pisze Bykau. Więzień planuje ucieczkę, palcami wydrapuje tynk spomiędzy kamieni, robi to miesiącami, traci paznokcie, potem trze opuszkami palców. W międzyczasie narrator wspomina aresztowanie: wyszedł z domu na chwilę, zostawił swoją dziewczynę, żeby udać się na umówione tajne spotkanie z kolegą. Spotkanie okazało się podstępem, trafił do celi, a jego dziewczyna nie wie o tym i już pewnie nigdy się nie dowie, gdzie się znajduje. Jedynym znakiem potwierdzającym, że nie rozproszył się w powietrzu, są słowa mundurowych, którzy mówią jej, że okazał się zdrajcą. W końcu kamień ściany ustępuje, potem drugi, bohater przeciska się przez dziurę, raniąc ciało, i z trudem wychodzi na drugą stronę. Leży na bruku, próbując złapać oddech. Nie pamięta, kiedy oddychał świeżym powietrzem. Kiedy wstaje, okazuje się, że znajduje się na małym dziedzińcu więziennym otoczonym ścianami. Na środku stoi szubienica.

Łukaszenka był wściekły. Po publikacji opowiadania Bykau musi uciekać z kraju.

Wrócił dopiero w 2003 roku, żeby umrzeć. Jak mówił – na swojej ziemi. Miał ostatnie stadium raka.

Fragment książki Mateusza Marczewskiego „Koliste jeziora Białorusi", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Śródtytuły od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Walancin Akudowicz przypomina żywego świętego. Słuchają go, czytają jego teksty. Kto się z nim spotkał, mówi o nim z bezgranicznym szacunkiem. Może to przez fajkę. Kiedy pali, wokół jego głowy unosi się mnóstwo siwego dymu. W Mińsku nazywają go „pierwszym białoruskim postmodernistą". W latach dziewięćdziesiątych opublikował wiersz w zupełnie nowym stylu: tak wcześniej nikt tu nie pisał i ten przydomek, w sumie ironiczny, pozostał. Może ironia była jedynym sposobem na to, by obłaskawić jego rozległą wiedzę.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów