Gdy zabierałem się do słuchania „Szprycera", ostrzyłem sobie zęby i nastawiałem uszu. Dotychczasowa popularność rapera brała się stąd, że potrafił opisać życie swojego pokolenia zagubionego w wielkich miastach. Potrafił wyjść poza rapową konwencję i nie bał się sięgać po narzędzia rzadko wykorzystywane w rapowych tekstach, jak snucie narracji z perspektywy kilku różnych podmiotów lirycznych. Z jego wcześniejszych płyt można się było dowiedzieć, jak bawią się, jakie rozterki przeżywają, jak patrzą na świat dzisiejsi dwudziestoparolatkowie, no może maksymalnie trzydziestolatkowie.

Niestety, nowy album pozostawia spory niedosyt. Taco wciąż pokazuje, że jest sprawnym obserwatorem życia i problemów pokolenia. Ale gdy po kilku przesłuchaniach postanowiłem wrócić do jego wcześniejszych płyt, gdy posłuchałem „Trójkąta Warszawskiego" i „Umowy o dzieło", zdałem sobie sprawę, jakim rozczarowaniem jest „Szprycer". Owszem, teksty nawet ciekawe, muzycznie też wszystko jest w porządku, ale nie ma na tej płycie utworu, który potem na długo zostaje w głowie, jak to było z kawałkami takimi jak „Deszcz na betonie" czy „Wszystko jedno". „Szprycer" to jedynie... porządne rzemiosło.

I gdy powracałem do przesłuchania raz jeszcze pierwszej piosenki pt. „Nostalgia", pomyślałem, że to dobry opis stanu słuchacza, który wgłębiając się w „Szprycera", czuje tęsknotę za wcześniejszymi płytami Taco Hemingwaya. Może trzeba poczekać na kolejną płytę albo na jakiś nowy singiel, na którym urodzony w Afryce artysta znów pokaże najlepszą formę.

Taco Hemingway, „Szprycer", Asfalt Records

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95