Lasota: Ocieplanie HillaryClinton

Czy trumpizm jest lepszy od clintonizmu? – pytał po moim ostatnim felietonie znajomy z Warszawy. W Polsce to pytanie teoretyczne, ale w Stanach jest jak najbardziej, dramatycznie wręcz na czasie.

Aktualizacja: 30.07.2016 17:19 Publikacja: 29.07.2016 07:00

Lasota: Ocieplanie HillaryClinton

Foto: AFP

Konwencja Partii Demokratycznej (piszę po jej drugim dniu) natychmiast pokazała problemy tego ugrupowania. Podobnie jak w Partii Republikańskiej i tu pojawił się nowy elektorat: zwolennicy Berniego Sandersa, którzy, podobnie jak najzagorzalsi zwolennicy Trumpa, nie uczestniczyli do tej pory w życiu partyjnym, funkcjonując jedynie w ruchach, takich jak Occupy Wall Street, anarchiści, socjaliści, Nowe Czarne Pantery i podobne radykalne, a marginalne grupy.

Dzięki kampanii Sandersa, której – podobnie jak kampanii Trumpa – nie rokowano żadnych sukcesów w prawyborach, zobaczyli się nawzajem i stworzyli ruch, który reprezentuje aż 40 procent kandydatów na konwencję. Ujawniona w dniu jej rozpoczęcia wewnętrzna korespondencja elit Partii Demokratycznej spiskujących na korzyść Clinton rozeźliła zwolenników Sandersa do tego stopnia, że przez kilkanaście godzin demonstrowali głośno poparcie dla niego i dezaprobatę dla Hillary, podchwytując nawet hasło republikanów „Zamknąć ją!". Sanders – w imię jedności – poparł Clinton i jego zwolennicy wyszli na ulice Filadelfii, oskarżając go o zdradę i krzycząc, że wolą już głosować na Trumpa.

W drugim dniu konwencji przemówił Bill Clinton, który miał przedstawić „intymny, ludzki obraz" swojej żony. Już kilka dni przedtem różni komentatorzy telewizyjni, podpierając się badaniami opinii publicznej, podkreślali, co Bill powinien powiedzieć o Hillary, która jest wyjątkowo (60 proc. badanych) niepopularna. Otóż powinien pokazać ją jako ciepłą matkę, wierną żonę i społecznicę, dbającą o prawa i dobrobyt dzieci, kobiet i mniejszości.

Oczywiście wszyscy wiedzą, że Clintonowie od lat nie mieszkają razem i trudno byłoby przekonywać, że Hillary wykazała swoją wierność małżeńską, utrzymując, wbrew faktom, że Bill nie baraszkował z Monicą Lewinsky. Ale najważniejszym zadaniem Billa było przekonać wyborców, że cztery lata prezydentury Hillary nie będzie przedłużeniem prezydentury Obamy i że reprezentuje ona obietnicę zmiany.

Fascynujące było obserwowanie, jak Bill usiłuje dostosować swoje przemówienie do zapotrzebowania. Recytował, jak to on, ciepłym głosem oficjalną biografię Hillary, dodając a to, że była dobrą matką (wykładała córce szuflady papierem, póki córka jej nie wygoniła), a to, że zawsze dbała o innych, a to, że kiedy ją zobaczył po raz pierwszy, była nieumalowaną myszką w dużych okularach, i kończył każdy prawie akapit stwierdzeniem, że Hillary najbardziej lubi zmiany, a nie ciągłość, i że rozwiąże ona, jak zawsze, wszystkie problemy. Nie wymienił jednak problemów, jakie stoją przed Ameryką, tego, które z nich są następstwem prezydentury Obamy, a za które odpowiada Hillary Clinton.

Chociaż sala oklaskiwała go entuzjastycznie, komentatorzy byli niemiłosierni. Jak to jest – pytali – że ta obrończyni praw kobiet, dzieci i mniejszości nie skrytykowała nigdy Arabii Saudyjskiej (jednego z dobroczyńców Fundacji Clintonów), chociaż tam kobiety nie mają nawet prawa prowadzić samochodu, dziewczynki wydaje się za mąż, a homoseksualistów – po prostu zabija? Dlaczego ani Bill, ani nikt inny na konwencji nie mówi o terroryzmie, o islamistach, o powstaniu ISIS w wyniku wycofania wojsk amerykańskich z Iraku? Dlaczego nie wspomniano nawet księdza Jacques'a Hamela zamordowanego we Francji w drugim dniu konwencji? Dlaczego nie mówi się o fatalnej polityce wobec Rosji, zainicjowanej przez Hillary, a zakończonej anszlusem Krymu i wojną na Ukrainie?

Na te pytania nie ma na razie jasnej odpowiedzi. Podobnie zresztą, jak na pytanie zadane na poczatku tego felietonu.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Konwencja Partii Demokratycznej (piszę po jej drugim dniu) natychmiast pokazała problemy tego ugrupowania. Podobnie jak w Partii Republikańskiej i tu pojawił się nowy elektorat: zwolennicy Berniego Sandersa, którzy, podobnie jak najzagorzalsi zwolennicy Trumpa, nie uczestniczyli do tej pory w życiu partyjnym, funkcjonując jedynie w ruchach, takich jak Occupy Wall Street, anarchiści, socjaliści, Nowe Czarne Pantery i podobne radykalne, a marginalne grupy.

Dzięki kampanii Sandersa, której – podobnie jak kampanii Trumpa – nie rokowano żadnych sukcesów w prawyborach, zobaczyli się nawzajem i stworzyli ruch, który reprezentuje aż 40 procent kandydatów na konwencję. Ujawniona w dniu jej rozpoczęcia wewnętrzna korespondencja elit Partii Demokratycznej spiskujących na korzyść Clinton rozeźliła zwolenników Sandersa do tego stopnia, że przez kilkanaście godzin demonstrowali głośno poparcie dla niego i dezaprobatę dla Hillary, podchwytując nawet hasło republikanów „Zamknąć ją!". Sanders – w imię jedności – poparł Clinton i jego zwolennicy wyszli na ulice Filadelfii, oskarżając go o zdradę i krzycząc, że wolą już głosować na Trumpa.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów