Franciszek i jego Kosciół młodości

Kościelni liderzy sterujący emocjami i zachowaniami tłumu młodych ludzi zyskują przeświadczenie o swojej wyjątkowości. O sile, nieodpartym czarze, o swoich niezwykłych, wręcz nieograniczonych możliwościach. A to niebezpieczne.

Aktualizacja: 24.07.2016 18:45 Publikacja: 21.07.2016 15:32

Pielgrzym w poszukiwaniu Ojca: plaża Copacabana, Rio de Janeiro, lipiec 2013 r.

Pielgrzym w poszukiwaniu Ojca: plaża Copacabana, Rio de Janeiro, lipiec 2013 r.

Foto: AFP PHOTO, Yasuyoshi Chiba

Od czasu Soboru Watykańskiego II jesteśmy stopniowo przyzwyczajani do używania przez hierarchów Kościoła wielkich słów, gdy mowa jest o młodzieży. Zjawisko jest uderzające. Papieże ostatnich dziesięcioleci – wyjątkiem był Benedykt XVI – w zetknięciu z młodzieżą wypowiadają się z dużą dozą emocji.

Odpowiedzią są krzyki, wycia, gwizdy, oklaski, wskakiwanie na balustrady. Młodzież pokazuje po swojemu, a zachowania te są z reguły przyjmowane z aplauzem, że traktuje osobę papieża jako kogoś upragnionego – czy jednak z uwagi na jego urząd, czy z powodu deklaracji przyjaźni z jego strony?

Z najwyższej ambony pośród nauk ewangelicznych padają bowiem słowa mile łechczące jej próżność. Papież Franciszek podczas Światowych Dni Młodzieży w 2013 roku ogłosił, że młodzi ludzie zebrani na plaży Copacabana w Rio de Janeiro są „prawdziwymi bohaterami". Że przybycie na tę plażę – akurat w czasie słabej tego dnia pogody – jest „świadectwem wiary wobec świata" oraz że wiara ta „jest mocniejsza od chłodu i deszczu".

Żeby zasłużyć na miłość papieża – i na pochlebstwa wielu medialnych sław – nie trzeba wiele wysiłku, taki wniosek ktoś mógłby wyciągnąć. Wystarczy być młodym i przyjechać do Rio de Janeiro.

Typowa sytuacja w jednej z polskich rozgłośni katolickich. Telefonuje słuchacz i mówi podniesionym głosem: „Słucham was, mam 20 lat i jestem człowiekiem młodym". Prowadzący ksiądz przerywa mu i wykrzykuje: „Gratuluję!"

Tego rodzaju umizgi i podlizywanie się ludziom uprzywilejowanym ze względu na wiek są przejawem uległości wobec pewnej subkultury. Niezależna postawa wobec niej przychodzi z trudem każdemu, kto nie przyjmuje z miejsca twardej postawy.

Czytaj także:

Wszyscy jesteśmy w tym punkcie słabi, wszyscy bowiem karmieni byliśmy tym, co określa się buńczucznie i na wyrost „kulturą młodzieżową", rzekomo autentyczną, świeżą i nonkonformistyczną, a co było produktem technologicznym różnych szkół socjo- i psychotechnicznych, od czasu zjawiska politycznego i ideologicznego zwanego, jakże trafnie rewolucją kulturalną i kontrkulturą, które zapoczątkował rok 1968.

Taniec, plaża i śpiew

Fakt, że Kościół po ostatnim soborze włączył się w promowanie typowego dla współczesnego świata juwenalizmu, zauważył już prof. Romano Amerio w latach 80. XX wieku, pisząc swoje dzieło „Iota unum". W kwietniu 1971 roku papież Paweł VI wygłosił w Rzymie przemówienie do grupy hipisów, którzy przybyli tu, „by manifestować na rzecz pokoju". Pochwalił wówczas – jak przypomina Amerio – poszukiwanie przez nich „ukrytych wartości", jak się wyraził. Należą do nich: spontaniczność, wyzwolenie z pewnych formalnych konwencji (tu papież nie wyjaśnił, co ma na myśli) oraz potrzeba bycia sobą (znów nie uściślił, co by to mogło oznaczać).

„Czwartą wartością – odnotowuje prof. Amerio – jest jakoby »pęd do życia i dążenie do odczytywania potrzeb współczesności«. Jednak papież nie ukazał młodym ludziom klucza pozwalającego im na prawidłowe odczytanie czasów, w których żyją. Nie zaznaczył, że człowiek wśród ulotności powinien poszukiwać tego, co trwałe: ostatecznego celu, który jest niezmienny".

W tym wywodzie nie było odniesień do prawd wiary. Paweł VI – podobnie jak jego następcy – korzystał tu z autorytetu nauczycielskiego Kościoła, ale nie wypowiadał się jako nauczyciel. Wypowiadał swoje opinie, życzenia, marzenia oraz projekcje wyobraźni.

Po Soborze Watykańskim II zmieniony został radykalnie styl sprawowania Urzędu Piotrowego: umożliwia on papieżom (zwłaszcza w zetknięciu z młodzieżą) uprawianie działalności publicystycznej. Wyrzucenie z Kościoła łaciny umożliwiło takie formułowanie wypowiedzi, gdzie słowa i pojęcia mogą stawać się często niejasne, impresyjne, metaforyczne.

A jeszcze do tego – jak w przypadku wywiadu Franciszka, udzielonego w samolocie z Rio de Janeiro, czy ostatnio podczas powrotu z Armenii, i jego dwuznacznych określeń homoseksualizmu – podlegają one natychmiast „wzmacniającym" interpretacjom i przeróbkom lewicowych mediów, które zdają się nikogo w Kościele specjalnie nie niepokoić.

Papież Franciszek jest idealnym bohaterem mediów. To dla nich papież opinii. Spontaniczność, kreatywizm i ekspresja w Kościele ery posoborowej – tak jak i w świecie mediów i kultury – podbijają serca. Ale czy nie zostawiają niczym nienakarmionych umysłów?

Czym jest ów wybuch entuzjazmu podczas spotkań Głowy Kościoła z młodymi ludźmi? Spontaniczność, silne emocje, otwartość, to coś najbardziej w cenie na wszystkich imprezach publicznych z udziałem młodzieży, także tych organizowanych przez Kościół. Emocje raz uruchomione nie wygasają szybko, gdy ma się do czynienia z milionowym tłumem.

Czcigodna osoba Ojca Świętego – w sposób z pewnością nieświadomy, a tu trudno o obiektywizm, nawet gdy jest się papieżem – staje się reżyserem i aktorem spektaklu, w którym emocje odgrywają główną rolę. Wiedzie zgromadzonych i sama staje się elementem wydarzenia poniekąd teatralnego.

Sposób komunikowania się z tłumem staje się nieuchronnie przekazem. Przekaz ten działa w obie strony, wpływa też na samego Ojca Świętego. Głowa Kościoła stać się może niepostrzeżenie dla samej siebie maskotką tłumu. Wystarczy, że w zetknięciu z nim poczuje się kimś niezwykłym. Że uzna, iż niepotrzebne są żadne bariery, że trzeba porzucić skostniałe formy, że hierarchiczność jest czymś sztucznym. To się tak bardzo podoba zawodowym łowcom „spontaniczności"!

Ten rodzaj psychologicznej pułapki (dla obu stron) jest typowy dla procedury kreowania gwiazd show-biznesu. Pieczętowanie popularności za pomocą skandowania imienia idola, ogłuszających ryków, fruwających części garderoby, rzucania się na ziemię i wicia się w ekstazie i innych oznak uwielbienia, połączony z milionowymi nakładami płyt czy setkami tysięcy kopii filmów jest zabiegiem wręcz rutynowym.

Trudno jest się wtedy obronić idolom i gwiazdom przed poczuciem, że naprawdę są kimś „wielkim". Trudno w takiej chwili nawet o zwykły zdrowy rozsądek. Trudno o rozeznanie, że ma się do czynienia z perfekcyjnie od strony technicznej przygotowanym spektaklem.

Spotkania Głowy Kościoła z tłumami młodych w ostatnich dekadach posiadają wymiar wielkiego show. W sytuacji upojenia emocjami ogromnej masy ludzkiej, trzeźwa ocena rzeczywistej treści tych spotkań staje się dla wielu uczestników czymś trudnym, jeśli nie wręcz niemożliwym.

Zbiorowe emocje są siłą łatwą do wzniecenia i trudną do okiełznania. Umysł człowieka, który stał się częścią tłumu z największą trudnością sprawuje nad nim kontrolę. Ludzie nieświadomi działających w tłumie mechanizmów poddają się bezwolnie reakcjom stadnym. Głośne okrzyki – nawet u osób skądinąd o dużej kulturze osobistej – stają się sposobem wyrażania czegoś, co uznają za swoje intymne bogactwo, a co może być tylko rodzajem pobudzenia, chwilowym uczuciem wywołanym silnym napięciem.

Liderzy, przywódcy wiecowi, wodzireje – w tym coraz większa grupa duchownych, zwłaszcza tzw. charyzmatyków czy ewangelizatorów, postawiona wobec wielkich zgromadzeń – sterujący emocjami i zachowaniami tłumu zyskują natomiast przeświadczenie o swojej wyjątkowości. O sile, nieodpartym czarze, słowem o swoich niezwykłych, wręcz nieograniczonych możliwościach. W zetknięciu z tłumem, który ich w napięciu słucha i żywiołowo reaguje na każde słowo, mogą poczuć, że są wszechmocni. To niebezpieczny stan dla człowieka.

Infantylni katecheci

Kim jest następca Świętego Piotra wobec wiernych – zarówno dorosłych, jak i młodych? Jest nosicielem najwyższego ziemskiego – i religijnego zarazem – autorytetu. Jego zasadniczym zadaniem jest, jak to określone było zawsze jasno w katechizmach, nauczanie wiary, obrona i krzewienie prawdy oraz sprawowanie władzy w Kościele na mocy najwyższej z możliwych na ziemi godności.

Amerio podkreśla jednak, że „tak jak reforma liturgii skierowała wzrok jednego człowieka na drugiego, podobnie nowoczesna pedagogika każe wpatrywać się w oblicze człowieka". Autorytet w Kościele jest już zupełnie czymś innym niż był jeszcze 50 lat temu.

Współcześni rodzice zauważają, nie bez żalu, że niejednokrotnie duchowni i katecheci w zetknięciu z młodzieżą stają się infantylni, starają się bowiem za wszelka cenę upodobnić do stylu bycia do swoich wychowanków. Sposób kontaktowania się z wiernymi, a także metody katechizacji zawsze są pochodną doktryny, ta zaś po ostatnim soborze uległa rozwodnieniu. „Czy po Soborze Watykańskim II będziemy jeszcze w stanie odnaleźć niepodważalną doktrynę katolicką, która pozwoli nam odbudować utraconą jedność?", to pytanie zadawano sobie w Kościele francuskim już w 1977 roku.

Jak podkreśla prof. Amerio, umysłami wielu ludzi Kościoła zawładnął sceptycyzm. Włoski filozof i teolog stwierdza, że „Nowoczesna pedagogika (która przyjęła się także w Kościele – E.P.P.) tkwi swoimi korzeniami w negatywnej pedagogii Jana Jakuba Rousseau, która wychowanie człowieka opiera na założeniu, że jest on z natury dobry. (...) w nowoczesnej pedagogii, na zasadzie jakiejś wiary w immanencję, czyli przebywanie pierwiastka boskiego w człowieku, prawdę, dobro i inne wartości umysłu przypisuje się samemu umysłowi, rzeczywistość jest »autokreacją«, a proces dydaktyczny zamienia się w samokształcenie". Prawda jednak, co zaznacza włoski autor, nie jest efektem indywidualnej kreatywności; jest ona „światłem, którego inteligencja nie tworzy, lecz które znajduje".

W tej sytuacji – zwłaszcza podczas wielkich zgromadzeń, gdy dochodzą do głosu zbiorowe emocje i zachowania, łatwo jest porzucić rolę nauczyciela prawdy na rzecz „relacji" i „dialogu", w których chodzi o coś innego niż znajdowanie i głoszenie prawdy i określanie jej kryteriów. A zwłaszcza głoszenie prawdy objawionej, która ma być uznana nie tylko ze względu na jej oczywistość, ale z powodu okazania posłuszeństwa Bogu. Tu chodzi o „uzgadnianie" wielu „prawd".

Zwłaszcza że tak powszechne jest dziś przekonanie, że prawda wcale jest „ponad" nauczycielem i uczniem, a kształcenie ustępuje miejsca samokształceniu. Przy takich założeniach pojęcie autorytetu po prostu traci uzasadnienie i moc.

W pedagogice twierdzi się dziś powszechnie, że zasada autorytetu musi być odrzucona. Wtedy jednak znika nie tylko klasyczna relacja nauczyciel – uczeń, mistrz – uczeń, ale także sama możliwość poznania prawdy (a przecież jeszcze przed ostatnim soborem powszechne było przekonanie – w Kościele i w całym świecie chrześcijańskim – że szkoła to relacja między uczącym i uczonym a światem fundamentalnych prawd i wartości, nie zaś między uczniem i nauczycielem, z których każdy ma prawo głosić swój własny światopogląd, jak przyjmuje się dzisiaj).

Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów

Coraz częściej w samym Kościele uznaje się, że chrześcijaństwo opierające się na przesłaniu samego Boga nie spełnia odpowiednich warunków, „by umysł znalazł w nim niezawodną ostoję prawdy" i w związku z tym „należy traktować je jedynie jako pewien światopogląd, jeden z wielu, który powinien szukać potwierdzenia bądź dopełnienia w innych światopoglądach, aby dopiero w ten sposób stał się miarodajny, godny zaufania". W rezultacie w praktyce posoborowej katedra została przekształcona w trybunę lub w forum dyskusji i dialogu. Jest to niezwykle silnie zaznaczona zasada „nowej ewangelizacji" i „nowej katechizacji".

Wychowawcy, często także ci, którzy z urzędu powołani są do nauczania, zwłaszcza w Kościele, zamiast występować z pozycji autorytetu wolą – czy też zmuszeni są – towarzyszyć wychowankom, sytuując się wobec nich jako „równi" im przewodnicy, doradcy, przyjaciele. Nie chcą też niczego korygować, nawet gdy zachowanie ich podopiecznych jest moralnie naganne, wolą „rozumieć", „współodczuwać", „współczuć", „współcierpieć".

Wydaje się, że papież Franciszek w swoich relacjach z wiernymi, także z młodzieżą, skłania się ku temu stanowisku, co potwierdza jego wypowiedź na temat homoseksualizmu, a zwłaszcza poparcie, jakiego udzielił stanowisku biskupów niemieckich w kwestiach dopuszczalności osób rozwiedzionych do komunii.

Skoro nauczanie prawd wiary i nauczanie moralne ustępują dialogowi i relacjom, warto zapytać, jakie skutki duszpasterskie spotkania młodzieży z papieżem Franciszkiem w Rio de Janeiro przed czterema laty dostrzegali sami hierarchowie Kościoła?

Po kilku dniach intensywnych mityngów – oprócz mszy św., drogi krzyżowej, modlitw, wykładów, przemówień papieża i biskupów lokalnych, także śpiewów i tańców na plaży w huku muzyki rozrywającym aparat słuchowy – metropolita Rio de Janeiro, ks. abp Orani Jo?o Tempesta oświadczył: „Światowe Dni Młodzieży w Rio zostawiają nam wielkie dziedzictwo. Miastu zostanie na przykład sieć pomocy dla narkomanów dzięki otwarciu ośrodka mającego pomagać uzależnionym w uwolnieniu się od nałogu".

Hierarcha widzi też inne korzyści dla swojej diecezji: „zrównoważony rozwój" (nie precyzując co oznacza to sformułowanie) oraz „wpływ młodzieży na przyszłość" (cytuję za: „Nasz Dziennik", 29 lipca 2013 r.).

Jednak największy przejaw owego dziedzictwa, jego zdaniem, „to ci wszyscy młodzi, którzy przybyli tutaj i otworzyli się na innych młodych, aby podzielić się doświadczeniem życia i wiary w Jezusa Chrystusa". („Doświadczenie wiary" – to typowy język w posoborowym Kościele). Arcybiskup Tempesta uważa, że są to „liderzy, którzy pracują w swoich krajach na rzecz świata lepszego, bardziej sprawiedliwego, bardziej ludzkiego". I dodaje: „młode pokolenie chce być wysłuchane (...) chcą oni budować nowy świat w sposób pokojowy".

„Otwieranie się na siebie nawzajem" – cokolwiek miałoby to oznaczać – stało się hasłem przewodnim nie tylko święta młodych w Rio, ale w ogóle posoborowego Magisterium.

Dla Polaków, którzy pamiętają najlepszy z systemów, raj panujący w socjalistycznych ojczyznach, nie brzmi to szczególnie zachęcająco. Wtedy też nakłaniano do „walki o pokój" i do „jedności" (czytaj: zjednoczenia pod czerwonym sztandarem powiewającym na Kremlu) i przekonywano, że są one największym dobrem ludzkości. Nie powoływano się tylko na wartości chrześcijańskie, lecz na socjalistyczne.

Jednym ze sposobów „integrowania młodego pokolenia" wokół „wartości socjalistycznych" były Światowe Festiwale Młodzieży i Studentów, wielkie międzynarodowe mityngi połączone z wiecami, koncertami, występami, wystawami i zabawami (piąty z kolei festiwal odbył się w Warszawie od 31 lipca do 5 sierpnia 1955 roku).

Magia wielkich liczb

Obecnie młodym ludziom ukazuje się nierealną wizję życia jako pasma radości, gdyż mylona jest radość nadziei, która krzepi duszę człowieka podczas jego ziemskiej wędrówki (in via), z pełnią radości, jaka czeka człowieka na końcu drogi (in termino). Nie jest dziś w dobrym tonie, aby mówić o trudach egzystencji człowieka, który musi się zmagać z wieloma przeciwnościami na tym – tak często wspominanym w dawnych kazaniach – »łez padole«. Ponieważ w wyniku tego pomieszania pojęć szczęście przedstawiane jest jako normalny stan człowieka – jako coś, co się człowiekowi należy – ideałem staje się przygotowanie młodym ludziom drogi secura d'ogni intoppo e d'ogni sbarro (Czyściec, XXXIII) (»wolnej od wszelkich przeszkód i barier«). „Każda przeszkoda czy bariera, jaką trzeba pokonać zaczyna być traktowana przez młodych ludzi nie jako okazja do podjęcia wysiłku i zmierzenia się z duchowym wyzwaniem, lecz jako niesprawiedliwość" (Romano Amerio).

Ojca Świętego powinno się bronić przed tą metodą. Powszechny kult młodości, popularyzowany przez współczesną kulturę, napędzany przez show-biznes, wywiera przemożny wpływ. Istnieje sztucznie podsycany lęk osób starszych, by nie zostały odrzucone przez młodszych od siebie, którzy – jak podpowiada świat – reprezentują przyszłość i kojarzą się z żywotnością, zdrowiem, biologią i siłą.

Różni zasłużeni ludzie nie pierwszej młodości poddani tego rodzaju presji czują się źle, niepewnie wobec młodych. Czują się mało dowcipni, brzydcy, zbyt powolnie myślący, pozbawieni wdzięku. A chcą być kochani! Kochani przez młodych. Wolą na wszelki wypadek kadzić młodzieży, niż mówić jej prawdę, przykrą niekiedy, trudną.

Lęk przed odrzuceniem to potężna siła. Traktowanie młodzieży jakby była bóstwem, rozdawanie z estrad gwiazdorskich uśmiechów i sztuczne pompowanie do głów„radości", wywiera jednak zawsze na bezstronnych obserwatorach wrażenie przeciwne do zamierzonego: przygnębiające.

W przypadku spotkań organizowanych w Kościele taka postawa niejednokrotnie, zamiast napełnić umysły młodych ludzi nadzieją chrześcijańską na życie wieczne upewnia ją, że liczy się tylko chwila dzisiejsza. O ile, rzecz jasna, przeżyta jest radośnie, spontanicznie. Że nie trzeba wymagać od siebie specjalnie wiele, gdy jest się młodym. Wystarczy być młodym.

Młodzież świata przybywająca na spotkania z Ojcem Świętym jest traktowana przez tę kulturę tak jak w dawnym systemie Europy sowieckiej klasa robotnicza: awangarda ludowych ojczyzn. Ona musiała być awangardą, bo pracowała w ogromnych hutach, na wielkich budowach i w kopalniach.

Dziś uroczyste hołdy składane są młodzieży, która nie przekroczyła trzydziestki i gromadzi się w dużej ilości na wielkich placach, stadionach i plażach świata. Magia wielkich liczb i obraz wielkich tłumów niejednokrotnie zastępuje rzeczywistość jej wyidealizowanym wyobrażeniem.

Gdy świeci Brama Ryba

W tygodniku katolickim można było przeczytać niedawno relację z tegorocznej Lednicy. „Chłopaki i dziewczyny rozmawiają z kapłanami [na Polach Lednickich] stojąc, siedzą, a nawet w pozycji półleżącej". Młodzi dowiadują się od jednego z ojców dominikanów, że „Jezus chce, żebyście żyli w niewiarygodnej radości", bowiem: „Chrześcijaństwo nie jest nudą i mordęgą", jak orzeka.

Dlatego spotkanie – dla uczczenia Zesłania Ducha Świętego – usiane jest atrakcjami rodem z dyskoteki i wesołego miasteczka. Jest muzyka (saksofon podczas komunii św.), taniec, modlitwa. Przypomina się „wyspa szczęścia" z „Pinokia". „Tam grupa młodzieży gra w siatkówkę, a dwie dziewczyny z kartką z napisem »Free hugs« zaczepiają przybyłych na Lednicę. Z serdecznością przytulają się do każdej napotkanej osoby". Młody chłopak rozpływa się: „tu widać prawdziwą wspólnotę".

Siostra Aleksandra przyznaje: „Widzę tutaj ludzi, którzy bawią się i są Kościołem. To jest niesamowite". „Rozśpiewani i roztańczeni ludzie przebiegają przez bramę miłosierdzia". Ojcowie dominikanie prowadzą w procesji do ołtarza prawdziwego psa po to, by – jak twierdzą – uczcić 800-lecie zakonu. („Nazywają się psami Pana Boga, dlatego dla oddania tej symboliki w procesji do ołtarza podąża zwierzę o biało-czarnej sierści").

Prawdę mówiąc, nie ma takiej czynności, która nie mogłaby być nazwana „czczeniem Pana Boga", bo niby dlaczego miałyby być jakieś ograniczenia, skoro stawiamy na „spontaniczność", „autentyczność"? Kto myśli inaczej, jest zwykłym nudziarzem. „Brama Ryba intensywnie świeci".

Fenomen spotkań tego rodzaju, gdzie zmieszana jest zabawa, rozrywka i kult Boga (czy można go jeszcze nazwać kultem Boga?), jako nowe zjawisko w Kościele opisał już w latach 80. minionego wieku Romano Amerio. Pokazał niebezpieczeństwo podbijania bębenka emocji przy wydarzeniach religijnych. Upodobanie do rozkręcania emocji i bazowania na emocjach musi dziwić u ludzi dorosłych.

„Spontaniczność", „wyzwolenie z formalnych konwencji", „potrzeba bycia sobą" znalazły się już w 1971 roku we wspomnianym na początku szkicu przemówieniu, jakie wygłosił Paweł VI do grupy hippisów. Przechodzenie „przez rybę" w podskokach, tańce i fikołki tuż po Komunii św., prowadzenie do ołtarza psa, to zapewne wyraz „spontaniczności" i „odchodzenia od utartych konwencji", które już wówczas spotkały się z aprobatą, a wręcz z pochwałą.

„Bezgraniczny entuzjazm dla bogini Hebe", jak pisze Amerio, „każe papieżowi [Pawłowi VI] obwieszczać, że młodzi są »proroczą awangardą w kwestiach sprawiedliwości i pokoju«, ponieważ »wcześniej i mocniej« niż u dorosłych »odzywa się w nich zmysł sprawiedliwości«; dorośli »są przy nich jak rezerwiści«".

Komu oddawać pokłon

Odwrócenie porządku naturalnego nie jest jednak niczym dobrym. Tych, którzy powinni podążać za przewodnikiem, nie należy traktować jak przewodników. Niedojrzałość nie powinna być ukazywana ludziom dorosłym – i młodym – jako wzorzec postępowania. Roztańczone siostry zakonne pod rękę z ojcami dominikanami, fruwające habity na Polach Lednickich, nie są obrazkiem budującym.

Można odczuwać poryw serca na widok żarliwości religijnej młodzieży, ale trzeba wiedzieć komu należy oddać pokłon. Wtedy człowiek dorosły nie zapomni, że ludziom wchodzącym w życie trzeba pomóc w prawidłowym poznaniu wszystkich jego aspektów, a przede wszystkim rozpoznaniu najważniejszej rzeczy: jego celu.

Na tej drodze piętrzą się trudności, które związane są ze skażeniem ludzkiej natury. Nie są one sprawą błahą. I są czymś obiektywnie istniejącym. Kościół przez wszystkie wieki zawsze potrafił pomagać je człowiekowi – młodemu i staremu – pokonywać, a nie łudził go, że można je omijać, lekceważyć, by „żyć radością", mieszając rozrywkę i spontaniczność z kultem Boga, modlitwę ze sportem i biesiadą. Odrzucać pojęcie ofiary, nie rozumieć i bać się krzyża. Mylić wiarę, która wymaga wyrzeczeń, uwagi, czujności, badania siebie, wysiłku nie tylko serca, ale umysłu, z łatwo rozniecanymi emocjami.

Dorośli, którzy przestali występować z pozycji autorytetu, „chcąc przypodobać się młodym z obawy, że nie zasłużą sobie na miłość dzieci", i młodzież, która nie rozpoznaje już autorytetu, choć bardzo go potrzebuje, to zjawisko, które powinno niepokoić. I jedni, i drudzy porzucili swoje prawdziwe zadania, przyjęli nie swoje role.

Autorka jest niezależną publicystką. Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Opublikowała także książki: „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy" i „Powrót pańskiej Polski"

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Od czasu Soboru Watykańskiego II jesteśmy stopniowo przyzwyczajani do używania przez hierarchów Kościoła wielkich słów, gdy mowa jest o młodzieży. Zjawisko jest uderzające. Papieże ostatnich dziesięcioleci – wyjątkiem był Benedykt XVI – w zetknięciu z młodzieżą wypowiadają się z dużą dozą emocji.

Odpowiedzią są krzyki, wycia, gwizdy, oklaski, wskakiwanie na balustrady. Młodzież pokazuje po swojemu, a zachowania te są z reguły przyjmowane z aplauzem, że traktuje osobę papieża jako kogoś upragnionego – czy jednak z uwagi na jego urząd, czy z powodu deklaracji przyjaźni z jego strony?

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami