Czyżby autor powieści był ksenofobem? Nic z tych rzeczy. Ukraińcy pojawiają się w książce tylko na kilku stronach, powyższe wnioski wynikają z przemyśleń głównego bohatera, a największym bydlakiem w całej historii jest Polak – szef przemytniczej szajki. Ukraina i Ukraińcy to tylko symboliczna figura.

Figura to ponura, bo i życie Zoli oraz Feja, głównych bohaterów powieści, do porywających nie należy. Wszystko kręci się wokół wódki, papierosów i keczupu. Chłopaki mają po dwadzieścia kilka lat i trudnią się przemytem z Ukrainy. Cała tajemnica jednak w tym, co tak naprawdę szmuglują przez wschodnią granicę. I czy czasem ten Wschód nie siedzi już w nas od dawna, wstydliwie ukryty za fasadą europejskości. Dostaje się także „Polsce małych miast". Janczura rysuje jednoznaczny obraz peryferii i wnioski też są jednoznaczne – poza Warszawą nie toczy się dobre życie. Nieprzypadkowo Karolina, dziewczyna Zoli, chce wyjechać na studia do Krakowa. Tak jak tysiące młodych wyjeżdża ze swoich wsi i miasteczek już od lat 90. I nie wraca.

Setki tysięcy ukraińskich imigrantów to awers, a uchodźcy to rewers nowej Polski, która niewyraźnie miga nam na horyzoncie. Za 20 lat może się już bowiem skończyć gomułkowsko-endecka Polska, którą stworzyli nam możni tego świata na konferencji w Jałcie. Będziemy musieli wtedy odpowiedzieć sobie na dwa pytania: co to znaczy być Polakiem i jakie warunki należy spełnić, aby zasłużyć sobie na to miano.

Konrad Janczura, „Przemytnicy", Korporacja Ha!art

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95