Mogliśmy robić to, na co mieliśmy ochotę. Więc graliśmy. W „Scorched Earth", w „Wolfenstein 3D" czy właśnie w „Micro Machines". Największą zaletą tych niepozornych wyścigów rozgrywanych na wirtualnych stołach, biurkach i kanapach była możliwość rywalizacji z kumplem z ławki.

Choć od premiery pierwszej wersji gry minęło ćwierć wieku, zasady się nie zmieniły. W „Micro Machines: World Series" gracze wciąż pędzą żelaźniakami po krętych trasach pełnych takich przeszkód, jak książki, agrafki, tubki kleju, płatki śniadaniowe czy puszki z colą. Mogą przy tym korzystać ze znalezionych po drodze gadżetów, różnego typu bomb, karabinów czy młotków, i w ten sposób skutecznie utrudniać życie przeciwnikom. Czasami wystarczy, że zaraz po starcie zmiażdżą ich lub zepchną na podłogę. Kiedy indziej zwycięstwo wyszarpują dopiero na ostatnich metrach przed metą! Alternatywnym trybem zabawy są bitwy, w których po prostu trzeba rozbijać wozy przeciwnika. Tras przygotowano zaledwie dziesięć, do tego dochodzi drugie tyle aren oraz 12 pojazdów oraz kilka trybów rozgrywki. Niby niewiele, ale wystarczy.

Rywalizacja z kumplem (lub nawet trzema kumplami) wciąż sprawia olbrzymią frajdę. Zabawa poprzez sieć, kiedy nie słyszy się i nie widzi rywala, dostarcza znacznie mniej emocji. Bo „Micro Machines: World Series" – podobnie jak oryginał sprzed lat – skrzydła rozpościera dopiero, gdy przeciwnik siedzi tuż obok. Przy zwykłej szkolnej ławce bądź na wygodnej kanapie.

„Micro Machines: World Series", Codemasters, PC, PS4, Xbox One

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95