Polacy w drzwiach Europy

Czy Front Narodowy pod wodzą Marine Len Pen, kontestując UE i obecność USA na Starym Kontynencie, a jednocześnie zerkając przychylnie w stronę putinowskiej Rosji, nie kontynuuje dziedzictwa de Gaulle'a?

Aktualizacja: 09.07.2016 21:25 Publikacja: 08.07.2016 01:00

Polacy w drzwiach Europy

Foto: AFP

Najbardziej egoistyczny naród Europy, awanturnicy wciągający Zachód w niepotrzebne utarczki z Rosją, rezerwat reakcyjnego katolicyzmu – często możemy usłyszeć, że na salonach Starego Kontynentu tak właśnie postrzegają Polaków i Polskę. To zaś zachęca nadwiślańską euroentuzjastyczną elitę do tego, żeby zawstydzać swoich rodaków opowieściami o tym, jak złą opinię ma ich kraj w Berlinie, Paryżu czy Brukseli.

Można byłoby pomyśleć, że rezultat referendum w sprawie Brexitu powinien ostudzić zapał polskich orędowników federalizacji Europy. Ale nic z tego. Euroentuzjaści III RP, idąc w ślady swoich mistrzów z instytucji unijnych, jeszcze intensywniej prowadzą kampanie przeciw „demonom polskiego nacjonalizmu". Tak oto kompleksy stają się dźwignią polskiej polityki, wbrew tradycji intelektualnej, która powinna być jej istotnym dziedzictwem. Ojcowie założyciele UE to bowiem nie tylko Konrad Adenauer, Jean Monnet, Robert Schuman czy Alcide De Gasperi. To także mniej lub bardziej znani Polacy, którzy zastanawiali się poważnie nad ideą integracji europejską, i to zanim traktat paryski w roku 1951 powołał do istnienia Europejską Wspólnotę Węgla i Stali.

Ich dorobek promuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP, które od blisko dziesięciu lat – niezależnie od tego, jaka opcja urzęduje w gmachu przy alei Szucha – wydaje serię Biblioteka Jedności Europejskiej. Na szczególną uwagę zasługują tu dwie antologie: „O jedność Europy" oraz „Europejskie wizje polskich pisarzy w XX wieku".

Lektura obu książek wywołuje déja vu. Debaty prowadzone w dwudziestoleciu międzywojennym, w czasie drugiej wojny światowej czy wreszcie wtedy, kiedy idea integracji europejskiej nabierała instytucjonalnego kształtu, przypominają nam dzisiejsze dyskusje toczone chociażby przy okazji niedawnego brytyjskiego referendum.

Troska polskiego ziemianina

Dziś podstawowe pytanie dotyczące przyszłości Unii brzmi: czy organizacja ta ma się stać federalnym supermocarstwem czy też konfederacją suwerennych państw. W międzywojniu nie było jeszcze takich dylematów, ale i wówczas pojawiały się koncepcje integracyjne.

Trzeba przede wszystkim wskazać założony w roku 1922 ruch paneuropeistyczny. Jego inicjatorem był austriacki arystokrata, dyplomata Richard Coudenhove-Kalergi. Paneuropeiści dostrzegali słabości Ligi Narodów. Z jednej strony chcieli zapobiec powtórce koszmaru, jakim okazała się pierwsza wojna światowa, z drugiej zaś uchronić Stary Kontynent przed sowieckim imperializmem. Szukali też sposobu na skuteczne przeciwstawienie się ekspansji amerykańskiego kapitalizmu, która stanowiła wyzwanie dla rynków europejskich. Zakładali więc utworzenie wspólnoty opartej na równości i pełnej suwerenności państw, niemniej przewidywali też powstanie Trybunału Europejskiego, Unii Celnej i Monetarnej oraz europejskiej policji lotniczej.

Pomysły paneuropeistów podchwycił polityk socjalistyczny, wielokrotny premier Francji, Aristide Briand. W roku 1929 na forum Ligi Narodów przedstawił propozycję powołania federacji europejskiej, której spoiwem miałaby być wspólnota gospodarcza.

Projekty integracyjne nie zaczęły się jednak na Starym Kontynencie od paneuropeistów. Adwokat, lider polskiej sekcji ruchu paneuropeistycznego, Aleksander Lednicki, odnosząc się w roku 1929 do pomysłów Coudenhove'a-Kalergiego i Brianda przypominał: „Zjednoczyć Europę pragnęli już Rzymianie i Napoleon mieczem, Kościół katolicki religią, [Richard] Cobden [brytyjski polityk i ekonomista, zwolennik liberalizmu gospodarczego] swobodą wymiany, [Giuseppe] Mazzini [jeden z przywódców powstania włoskiego, które wybuchło na fali Wiosny Ludów] rewolucją, Marks i Lenin komunizmem".

Lednicki mógłby też wymienić w tym miejscu XIX-wiecznego myśliciela Teodora Korwin-Szymanowskiego, którego napisany po francusku i wydany w Paryżu manifest „Przyszłość Europy w zakresie gospodarczym, społecznym i politycznym" z roku 1885 również ukazał się w Bibliotece Jedności Europejskiej MSZ.

Polski ziemianin zatroskany był ówczesną burzliwą sytuacją na Starym Kontynencie. Feudalizm wypierała kapitalistyczna nowoczesność, a społeczeństwa stanowe – narody. Do głosu dochodziły zrewoltowane masy. Korwin-Szymanowski – którego skądinąd nie interesowała kwestia polska – uznał więc, że jeśli elity Europy chcą ją ocalić przed katastrofalnymi skutkami rewolucyjnego wrzenia, to powinny poszukać ścieżki, która zapobiegłaby dramatycznym konfliktom społecznym.

Jaką zatem widział tytułową przyszłość autor? Na Starym Kontynencie zostanie ustanowiony Bank Międzynarodowy, któremu „przysługiwać będzie wyłączne prawo do emitowania pieniędzy w gotówce i papierach wartościowych. Walutą europejską będzie frank, ponieważ jest najłatwiejszy do wprowadzenia jako już funkcjonujący w wielu europejskich krajach oraz dość łatwy do upłynnienia względem innych walut europejskich".

Czyją własnością miałby być jednak Bank Międzynarodowy i skąd czerpałby dla siebie środki? Korwin-Szymanowski jako właścicieli wskazywał kapitalistów-akcjonariuszy, do których należałby Fundusz Międzynarodowy. Bank Międzynarodowy byłby zarazem w posiadaniu kapitału pozyskanego z licytacji nieruchomości należących do rządów (nie do monarchów czy rodzin królewskich), czyli „majątków, gruntów rolnych, lasów, fabryk, złóż naturalnych etc.", a także „środków pochodzących z niektórych podatków, na przykład z ceł, podatków przemysłowych etc.". Myśliciel jednocześnie optował za następującym rozwiązaniem w granicach Starego Kontynentu: „Cła pomiędzy państwami zostaną zniesione. Obowiązywać będzie wyłącznie cło europejskie, pobierane na granicach zewnętrznych państw stowarzyszonych".

Korwin-Szymanowski kreślił zatem wizję, którą – zwłaszcza jeśli chodzi o wspólną walutę i unię celną – śmiało można uznać za prekursorską wobec projektu integracyjnego wdrażanego przez współczesnych eurokratów.

Ograniczyć suwerenność

Tymczasem w międzywojniu idea zjednoczonej Europy mogła budzić wątpliwości ze względu na dzielące poszczególne państwa Starego Kontynentu konflikty interesów. Związany z galicyjskimi kręgami konserwatywnymi prawnik Władysław Leopold Jaworski stawiał sprawę wprost: „Nieufni zapytują, czy i teraz pod hasłem skończenia z wojną, pod hasłem obrony Europy przed hegemonią Ameryki nie kryją się egoistyczne interesy potężnych inicjatorów. Zapytują, czy szlachetne myśli nie maskują tylko przynęty mającej ściągnąć słabszych, by ich tym łatwiej wyzyskać. Ale nieufność panuje i wśród potężnych".

Potem Jaworski przechodził do konkretów: „Niemcy nie krępowali się i na drugi dzień po podpisaniu Locarna [układu w Locarno w roku 1925] jeden z najwybitniejszych ich polityków oświadczył, że nie zrzekają się ziem odebranych im przez Traktat Wersalski. (...) Dzisiaj w Izbie francuskiej padły słowa potwierdzające pogląd, że dla naszego bezpieczeństwa Locarno nie ma znaczenia. A jednak musieliśmy je podpisać, jeżeli nie miała się ugruntować opinia o Polsce jako burzycielce pokoju. Mężowie kierujący polityką świata muszą uspokajać raz w raz narody rzuceniem jakiejś myśli, stworzeniem jakiejś instytucji, zawarciem jakiegoś paktu. Każdemu takiemu przedsięwzięciu towarzyszą głośne objawy nadziei, że to jest właśnie środek zbawienia. Gdy środek ten przestanie działać, trzeba się uciec do innego. Wytwarza się świat iluzoryczny, aż przedrze go i zburzy wzrost choroby tak silny, że żaden środek już nie działa. Jednym z takich środków budzących nadzieję lepszego jutra są Stany Zjednoczone Europy".

Z tym do bólu realistycznym ujęciem kontrastuje na pierwszy rzut oka idealistyczne spojrzenie dziś liczącego blisko 93 lata, emigracyjnego historyka Piotra Wandycza. W wygłoszonym w roku 1949 w Londynie na zebraniu inauguracyjnym Okręgu Brytyjskiego Związku Polskich Federalistów referacie, otwartym tekstem oznajmił, że projekt integracyjny nie może się sprowadzać wyłącznie do sfery ekonomicznej. Zdaniem Wandycza, takie ograniczenie zawarte było w memorandum Brianda i dlatego propozycja francuskiego premiera poniosła fiasko. W wystąpieniu historyka pada więc teza o tym, że aby europejski projekt integracyjny się powiódł, państwa powinny się zgodzić na ograniczenie swoich praw suwerennych – za scaleniem ekonomicznym musi pójść i polityczne.

Kiedy się jednak czyta londyński referat, odnosi się wrażenie, że Wandycz przeczuwał kłopoty, z jakimi przyjdzie się borykać Europie w XXI wieku. Mówił: „Federalizm objąć musi jak najszersze masy i przygotować opinię publiczną, z którą z kolei rządy i partie polityczne będą zmuszone się liczyć". Rosnące obecnie na Starym Kontynencie poparcie dla partii eurosceptycznych świadczy o tym, że tak się jednak nie stało.

Kto osłabia Stary Kontynent

Jakie zatem siły stały i stoją na przeszkodzie europejskim procesom integracyjnym? Jeden z czołowych publicystów emigracyjnych Aleksander Bregman w książce „Polska i Nowa Europa" z roku 1963 w roli czołowego szwarccharakteru obsadził Charlesa de Gaulle'a. Prezydent Francji wysuwając ideę „Europy państw" de facto odrzucił drogę federacji, co – zdaniem autora – oznaczało stanięcie w szeregu polityków osłabiających Stary Kontynent. Jednocześnie wystąpił z formułą „Europy od Atlantyku po Ural". Wyciągał w ten sposób rękę do ZSRR, widząc w nim nie tyle ówczesne mocarstwo komunistyczne, ile przyszłą wyobrażoną niekomunistyczną Rosję. Bregman przywoływał słowa de Gaulle'a: „Reżimy przemijają, lecz narody trwają". Według publicysty francuski polityk był przekonany, „iż nadejdzie chwila, gdy Rosja, ta »zbuntowana córa Europy«, powróci na jej łono ze względu na zagrożenie ze strony Chin".

Bregman jednak w przeciwieństwie do de Gaulle'a nie żywił złudzeń wobec Sowietów. Z zachwytem przyglądał się pojednaniu francusko-niemieckiemu i ubolewał nad tym, że Polska jako satelita ZSRR nie może uczestniczyć w integracji europejskiej. Zdawał sobie sprawę z tego, że im silniejsza będzie Europa, tym mocniejszą będzie ona miała pozycję wobec Kremla. Uważał, że Sowietom na rękę jest Europa podzielona i rozczłonkowana, a jeśli już miałaby być zjednoczona, to bez Wielkiej Brytanii i pozbawiona wsparcia polityczno-militarnego USA, czyli – jako „trzecia siła" między Sowietami a Anglosasami, którą będzie rozgrywać przeciwko zaoceanicznemu mocarstwu.

Dlatego publicysta opowiadał się za przystąpieniem Zjednoczonego Królestwa do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Dostrzegał zarazem, że wśród Brytyjczyków dawały o sobie znać lęki wobec planów powołania europejskiej federacji. Gorzko też konstatował, że skądinąd Londyn – w przeciwieństwie do uczestniczącego w globalnej grze Waszyngtonu – nie wykazuje zainteresowania sytuacją Polski i innych krajów, które znalazły się w bloku wschodnim.

Taki obraz ówczesnych wydarzeń na Starym Kontynencie przywołuje na myśl i bieżącą sytuację, której jesteśmy świadkami. Czy Front Narodowy pod wodzą Marine Le Pen, kontestując UE i amerykańską obecność w Europie, a jednocześnie zerkając przychylnie w stronę putinowskiej Rosji, nie kontynuuje dziedzictwa de Gaulle'a? Czy z kolei wśród Brytyjczyków podczas niedawnego referendum w sprawie Brexitu nie ujawniły się te same tendencje, które dawały o sobie znać na Wyspach ponad 50 lat temu? Czy wreszcie Moskwa nie zmieniła swojego stosunku do Europy – czy nie chciałaby, żeby Unia Europejska była zaledwie pozbawioną zębów „trzecią siłą" między Rosją a USA?

Tak, reżimy upadają, geopolityka trwa w najlepsze – można sparafrazować cytowane wyżej słowa de Gaulle'a. Miał tego świadomość Jan Emil Skiwski. Ten emigracyjny publicysta został skazany zaocznie w Polsce Ludowej na dożywocie za kolaborację z III Rzeszą. W latach 1943–1944 był redaktorem naczelnym gadzinówki „Przełom". Apelował wtedy do podziemia o zaprzestanie walki z okupantem niemieckim, gdyż za główne zagrożenie dla narodu polskiego uważał ZSRR.

Po drugiej wojnie światowej Skiwski wręcz optował za sojuszem polsko-niemieckim, który kładłby podwaliny pod przyszłą federację europejską. W odrzuconym przez paryską „Kulturę" i opublikowanym pierwotnie dopiero w roku 1999 na łamach periodyku „Stańczyk" tekście „Solidaryzm europejski", wskazywał jako wrogów Polski Sowietów i Anglosasów. ZSRR i USA postrzegał jako imperia wrogie chrześcijaństwu, bo kierujące się zasadami materializmu, chociaż niezbyt wyraźnie zastrzegał, iż „Ameryka niesie ideały barbarzyńskie, które mają tę jedną przewagę nad sowieckimi, że nie są krzewione metodami masowych mordów i prześladowań".

W odróżnieniu od Bregmana Skiwski twierdził, że USA potrzebują zjednoczonej Europy wyłącznie jako bazy wypadowej przeciwko Sowietom. Argumentował, iż „taka doraźna konsolidacja może się udać, mimo skłócenia wewnętrznego Europy. Strach przed Sowietami może narzucić Europie konsolidację powierzchowną, zostawiając zarzewie walki pod popiołem. I taki stan rzeczy jest dla Ameryki korzystny, bo daje jej klucz w rękę do późniejszego kształtowania losów Europy według jej, a nie naszych potrzeb i planów".

O ile można się nie zgodzić ze Skiwskim, jeśli chodzi o bagatelizowanie różnic między Rosją a USA, o tyle, kiedy wskazuje instrumentalizowanie Europy przez Biały Dom, trzeba mu przyznać rację. Polska nie od dziś doświadcza tego, że Waszyngton nie jest żadnym dobrym wujkiem broniącym praw narodów i demokracji, lecz mocarstwem, które za pomocą szczytnych haseł brutalnie realizuje swoje interesy. I bynajmniej nie odwdzięcza ono się za lojalność, jaką okazuje im jakiś odległy środkowoeuropejski kraj.

A sojusz polsko-niemiecki? Być może ma on szansę powodzenia właśnie w zjednoczonej Europie. Już w roku 1944 związany z PPS filozof i politolog Feliks Gross w tekście „Europa powojenna" odnosił do obaw, że w takim modelu Berlin zapanowałby nad Starym Kontynentem. I dowodził, że właśnie tylko skonsolidowana Europa byłaby w stanie okiełznać Niemcy.

Jeśli się okazało, że Gross był naiwny, to dlatego, że procesy integracyjne natrafiły na liczne przeszkody, z których jedną z najważniejszych są po prostu różnice dzielące narody europejskie. Tymczasem już w międzywojniu w debacie europejskiej pojawiały się głosy, że Stary Kontynent rozsadzają nacjonalizmy.

Można tu wymienić chociażby Juliena Bendę, francuskiego pisarza, autora głośnej książki „Zdrada klerków". Jego sylwetkę przybliżył w tekście „Idea narodu europejskiego" z roku 1933 zbliżony do endecji myśliciel katolicki Karol Ludwik Koniński. Wskazywał, że Benda, rozprawiając się z mentalnością plemienną, afirmował przeszłość Kościoła katolickiego jako instytucji, która za pośrednictwem łaciny jednoczyła Stary Kontynent.

Ale w swojej konkluzji Koniński jednocześnie demaskował pseudochrześcijański charakter wywodów Bendy. W nich bowiem – jak wyjaśniał myśliciel – konkretne narody zostały w iście manichejski sposób przeciwstawione Kościołowi wyobrażonemu jako abstrakcja. Koniński dowodził, że zniszczenie narodów uderzy również w „ogólnoludzką" moralność, na której opiera się patriotyzm.

Z kolei poeta, prozaik, tłumacz Józef Wittlin w tekście „Europa przeciw ojczyznom" z roku 1931 zajął się przemyśleniami innego francuskiego pisarza Pierre'a Drieu la Rochelle'a. Intrygujące jest to, że ten zdeklarowany antysemita i wróg zgniłego liberalizmu potępiał właśnie również nacjonalizmy. Uwikłał się potem w kolaborację z III Rzeszą, ale z upływem czasu rozczarował się nią, gdyż Hitler w jego oczach okazał się nie budowniczym europejskiego imperium, lecz niemieckim nacjonalistą. W obliczu zwycięstwa koalicji antyniemieckiej Drieu la Rochelle popełnił samobójstwo.

Można zrozumieć, że chęć wyplenienia z Europy nacjonalizmów wynikała z tego, żeby zapobiec wojennej hekatombie. Tyle że jeśli za takimi intencjami idą próby zastosowania inżynierii społecznej i przywoływanie do porządku państw słabszych przez silniejsze – jak to często teraz bywa – może to przynieść rezultaty odwrotne do zamierzonych.

Batalia o nowego człowieka

W tym miejscu warto też wspomnieć o tekście Karola Irzykowskiego „Paneuropa i hiperetyka" z roku 1925. Znany krytyk literacki nie zostawił w nim suchej nitki na młodym, bo nie liczącym wówczas nawet 30 lat, Coudenhovie-Kalergim. Tytułowa hiperetyka to głoszona przez Austriaka przewartościowująca chrześcijaństwo religia przyszłości – powrót do natury, dążenie bardziej do piękna niż do cnoty.

Irzykowski pobłażliwie usprawiedliwiał takie poglądy Coudenhove'a-Kalergiego jego młodym wiekiem. Ale przecież inżynieria społeczna stawiająca sobie za cel uformowanie nowego, „wyswobodzonego" z chrześcijańskich „przesądów" i narodowych „ograniczeń", Europejczyka to jedna z pasji takich dojrzałych wiekiem współczesnych polityków jak Guy Verhofstadt czy Daniel Cohn-Bendit.

Tyle że pasja ta zderza się z rzeczywistością. Przezwyciężanie narodowych „ograniczeń" skutkuje uzyskiwaniem przewagi narodów silniejszych nad słabszymi. A wobec braku chrześcijańskich „przesądów" do głosu dochodzi relatywizm aksjologiczny. On zaś przeciera ścieżkę siłom, które zdolne są narzucić swoją demoralizującą ideologię (na przykład „prawa seksualne i reprodukcyjne") społeczeństwom za pomocą takich chwytów perswazyjnych, jak słowa „wolność" i „tolerancja".

Jak widać, batalia o zjednoczoną Europę była także od zawsze batalią o koncepcję człowieka. I być może to jest obecnie najistotniejsza kwestia. Albo zjednoczona Europa będzie chrześcijańską Europą narodów albo nie będzie jej wcale.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Najbardziej egoistyczny naród Europy, awanturnicy wciągający Zachód w niepotrzebne utarczki z Rosją, rezerwat reakcyjnego katolicyzmu – często możemy usłyszeć, że na salonach Starego Kontynentu tak właśnie postrzegają Polaków i Polskę. To zaś zachęca nadwiślańską euroentuzjastyczną elitę do tego, żeby zawstydzać swoich rodaków opowieściami o tym, jak złą opinię ma ich kraj w Berlinie, Paryżu czy Brukseli.

Można byłoby pomyśleć, że rezultat referendum w sprawie Brexitu powinien ostudzić zapał polskich orędowników federalizacji Europy. Ale nic z tego. Euroentuzjaści III RP, idąc w ślady swoich mistrzów z instytucji unijnych, jeszcze intensywniej prowadzą kampanie przeciw „demonom polskiego nacjonalizmu". Tak oto kompleksy stają się dźwignią polskiej polityki, wbrew tradycji intelektualnej, która powinna być jej istotnym dziedzictwem. Ojcowie założyciele UE to bowiem nie tylko Konrad Adenauer, Jean Monnet, Robert Schuman czy Alcide De Gasperi. To także mniej lub bardziej znani Polacy, którzy zastanawiali się poważnie nad ideą integracji europejską, i to zanim traktat paryski w roku 1951 powołał do istnienia Europejską Wspólnotę Węgla i Stali.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów