I byłaby to zmiana jak wiele innych, gdyby nie kilka interesujących elementów. Otóż, po pierwsze, odwołany kardynał nie osiągnął jeszcze wieku emerytalnego; po drugie, był jednym z najodważniejszych obrońców interpretacji adhortacji „Amoris laetitia" w duchu ciągłości z nauczaniem św. Jana Pawła II, a także jego poprzedników; i wreszcie po trzecie, odwołano go w atmosferze podsycanych medialnie podejrzeń o uwikłania obyczajowe jego współpracowników. Podejrzeń, które zresztą okazały się – przynajmniej wobec niego – nieprawdziwe. Wszystko to razem czyni sprawę odwołanego niezwykle interesującą.

Zacznijmy od rzeczy oczywistych. Papież ma pełne prawo dobierać sobie współpracowników. To sprawa niepodlegająca dyskusji. Jakby tego było mało, nie ma dowodów na to, że nowo mianowany prefekt, warto pamiętać, że bliski współpracownik poprzedniego, a do tego także mianowany przez Benedykta XVI, przyjmie jakąś nową linię. Może się przecież okazać, że on również będzie prezentował linię ciągłości i kontynuacji jednoznacznego określania ortodoksji. Jego dotychczasowe dzieła to właśnie sugerują, a jeśli coś niepokoi, to co najwyżej fakt, że to właśnie jego mianował papież Franciszek szefem komisji ds. diakonatu kobiet. Tyle że to nie musi nic oznaczać, poza tym, że szefem tym musiał być ktoś z Kongregacji Nauki Wiary, bo sprawa jest istotna z doktrynalnego, a nie tylko duszpasterskiego punktu widzenia. Warto więc dać nowemu prefektowi czas, zamiast już teraz go odrzucać.

Dwa pozostałe elementy są jednak bardziej znaczące. Otóż kard. Müllerowi nie przedłużono pięcioletniej kadencji i może to być sygnał, że od teraz skończył się czas niemal dożywotnich (a od jakiegoś czasu doemerytalnych) prefektów kongregacji. Tego typu rozwiązanie ma dobre i złe strony. Złą jest to, że w istocie cała struktura Stolicy Apostolskiej staje się jednoznacznie zależna od papieża, który nie ma współpracowników, a jedynie pracowników, znikają w ten sposób pluralizm i różnorodność. Taki układ oznacza, że trudno już będzie o ożywcze napięcie między papieżem a prefektem Kongregacji Nauki Wiary, z jakim mieliśmy do czynienia za pontyfikatu św. Jana Pawła II i prefektury kard. Josepha Ratzingera. Dobrą stroną jest natomiast to, że papież o wiele sprawniej może kontrolować całą podległą sobie strukturę i nie ma niebezpieczeństwa tworzenia się watykańskiej biurokracji, której jedynym doświadczeniem Kościoła jest praca kurialisty.

Jeszcze smutniejszy jest jednak element ostatni. Otóż w dniu odwołania kard. Müllera we włoskich (a za nimi także polskich) mediach pojawiły się informacje o narkotykowo-gejowskim skandalu w murach jednej z ważnych kongregacji. Doniesienia te służyły uzasadnieniu odwołania kardynała i miały sugerować, że to nie kwestie doktrynalne, lecz nieradzenie sobie z problemami obyczajowymi były powodem decyzji papieża. Franciszek miał być tak wstrząśnięty skandalem, że odwołał prefekta. Wielu – w tym ja – dało się zwieść tym sugestiom, które jednak okazały się hucpą. Tak się bowiem składa, że to nie współpracownik kard. Müllera, lecz sekretarz gorącego wielbiciela liberalnej interpretacji „Amoris laetitia" kard. Francesca Coccopalmerio, przewodniczącego Papieskiej Rady ds. Tekstów Prawnych, miał poważne problemy z narkotykami i homoseksualnymi orgietkami. Tyle że on nie został odwołany, on kontynuuje swoją misję... I aż trudno nie zadać pytania, czy rzeczywiście większym problemem dla Watykanu jest jeden z ostatnich zwolenników ciągłości w kwestii nauczania moralnego, a nie człowiek, którego sekretarz (i z którym, jak przyznaje sam kardynał, pracował do późnych godzin nocnych) okazał się narkomanem, homoseksualistą i seksoholikiem?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95