Imperium brytyjskie po referendum

Eurosceptycy są zdania, że Wielka Brytania powinna raczej znowu postawić na Commonwealth. Sęk w tym, że Wspólnota od lat utrzymuje się głównie dzięki Elżbiecie II. Gdy jej zabraknie, wzrosną nastroje republikańskie.

Aktualizacja: 25.06.2016 11:03 Publikacja: 23.06.2016 15:34

W czasie szczytu na Malcie przywódcy państw wchodzących w skład Wspólnoty Narodów zaprezentowali się

W czasie szczytu na Malcie przywódcy państw wchodzących w skład Wspólnoty Narodów zaprezentowali się jako monolit. Fot. Matthew Mirabelli

Foto: AFP

W listopadzie 2015 roku Malta, maleńka wyspa na Morzu Śródziemnym, skupia na sobie uwagę całego świata. Do stolicy kraju La Valletty przyjechali przywódcy 53 krajów z brytyjską królową Elżbietą II na czele. Podczas uroczystej inauguracji kolejnego szczytu Commonwealthu monarchini, jako głowa Wspólnoty, wita się z liderami państw reprezentujących blisko jedną trzecią ludności ziemi. Po powitaniu goście udają się na kolację. W pewnym momencie do stojącej na sali mównicy podchodzi premier Kanady. Justin Trudeau dziękuje Elżbiecie II za jej postawę jako przywódczyni Commonwealthu i, życząc zdrowia, przypomina, że jest już dwunastym premierem Kanady za jej rządów. I wznosi toast za królową. Na sali rozlega się chóralne: „Za królową!".

Potem głos zabiera sama monarchini. 89-letnia królowa rozgląda się po twarzach gości, po czym mówi z przekąsem: „Bardzo dziękuje panu premierowi Kanady za przypomnienie mi, jaka stara już jestem". Sala wybucha śmiechem.

Kiedy świat obiegają takie obrazy, wydaje się, że Commonwealth jest monolitem pod przywództwem brytyjskiej królowej. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana, a przyszłość Wspólnoty Narodów niepewna.

Korona bez klejnotów

W XIX wieku „Imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce", jak nazywali koronę uniesieni patriotycznymi nastrojami Brytyjczycy, zajmowało jedną czwartą całej powierzchni ziemi. W momencie największego rozkwitu flaga z krzyżem św. Jerzego powiewała w miastach od Jamajki po wybrzeża Nowej Zelandii. Kres świetności imperium przyniosła dopiero II wojna światowa, z której Wielka Brytania, choć zwycięska, wyszła poturbowana. Wyczerpana wojennymi wydatkami gospodarka pogrążała się w coraz większym kryzysie, a główne skrzypce w koncercie mocarstw grały już Stany Zjednoczone i Związek Radziecki.

Londyn stracił nie tylko swoją pozycję, ale też coś, czego nie dało się tak łatwo odbudować – prestiż. Niepokonana dotąd armia brytyjska, która przez lata stała na straży imperium, w Azji została z łatwością pobita przez Japończyków. I choć po wojnie Londyn odzyskał kontrolę nad swoimi koloniami, nie udało mu się już odzyskać rządu dusz. Ludność podbitych terytoriów zrozumiała, że z Anglią można wygrać, a jej władza nie jest tak potężna, jak myślano.

Pierwsze w 1947 roku po niepodległość sięgnęły najcenniejsze i najbogatsze w całym imperium Indie i wydzielony z nich Pakistan. Rok po utracie klejnotu w koronie, jak nazywano wówczas te kolonie, niezależność ogłosiły Birma i Sri Lanka. Widząc, że imperium chwieje się w posadach, Brytyjczycy, by nie tracić więzi politycznych i gospodarczych łączących je z byłymi dominiami, zaproponowali nowo powstałym państwom członkostwo w Commonwealthu. Instytucja Brytyjskiej Wspólnoty Narodów działająca w ramach imperium brytyjskiego ukształtowała się na przełomie XIX i XX w. Początkowo służyła integrowaniu się „białych" kolonii, takich jak Kanada, Nowa Zelandia i Australia, z Wielką Brytanią. Po przyjęciu do niej Indii i innych państw azjatyckich Commonwealth zyskał nowe oblicze, a z jej nazwy wypadło określenie „brytyjska".

– Wypracowano całkowicie inną formułę, której podstawą była współpraca między państwami, ale przebiegająca w o wiele mniej ścisły sposób niż dotychczas. Co więcej, jako członków Wspólnoty zgodzono się przyjmować również kraje niemające ludności pochodzenia brytyjskiego – wylicza dr Przemysław Biskup z Instytut Europeistyki UW oraz założyciel Grupy Badawczej Brytyjskich Studiów Społeczno-Politycznych Britannia. Najważniejszą zmianą wprowadzoną w tamtym okresie było zniesienie bezpośredniej zależności Commonwealthu od Korony.

Rok 1960 nie bez przyczyny zapisał się dziejach świata jako „rok Afryki". W ciągu dekady od tego czasu niepodległość ogłosiły prawie wszystkie kraje Czarnego Kontynentu.

W odróżnieniu od Francji, która zaangażowała się w długoletnie brudne wojny, aby utrzymać resztki swojego imperium, Wielka Brytania bez większych oporów wycofała się ze swoich dominiów. Plan był prosty: bez rozlewu krwi zabezpieczyć wpływy polityczne i gospodarcze na terenie byłego już imperium. W tym celu Londyn zaprosił nowe państwa do współpracy w ramach Commonwealthu, na co te w większości przystały. Dlaczego? Andrzej Polus w książce „Commonwealth na arenie międzynarodowej" tłumaczy, że dla polityków z małych i słabiej rozwiniętych krajów Afryki i Azji była to szansa na spotkania z liderami państw rozwiniętych i opowiedzenia o swoich problemach. Nie bez znaczenia była też możliwość uzyskania wsparcia instytucjonalnego i finansowego. Lata 70. to również okres przekształcania się Wspólnoty Narodów w organizację opartą coraz bardziej na wspólnych wartościach, takich jak ochrona praw człowieka, wzmacnianie demokracji i kwestie bezpieczeństwa. Jednocześnie stopniowemu rozluźnieniu uległy więzi ekonomiczne.

Kiedy w 1973 roku Wielka Brytania przystąpiła do Wspólnot Europejskich, była zmuszona zerwać wszystkie preferencyjne umowy handlowe łączące ją z państwami Commonwealthu. Ta decyzja wywołała na Wyspach awanturę polityczną. Przeciwnicy integracji z Europą zarzucali rządowi zdradę Wspólnoty Narodów. Padały argumenty o sprzedaży suwerenności i osłabianiu międzynarodowej pozycji dumnej korony. Choć od tego czasu minęło już ponad 40 lat, te głosy znowu są słyszalne.

„Top Gear" łączy

Pomysły, by naprawić „błąd" z lat 70. i przyszłość Wielkiej Brytanii raz jeszcze związać z Commonwealthem, co jakiś czas powracają w debacie publicznej. Tym razem odżyły przy okazji referendum w sprawie członkostwa kraju w UE.

„The Commentator" przytoczył argumenty zwolenników tego rozwiązania. Zdaniem części eurosceptyków, w tym analityczki londyńskiego City i weteranki kampanii antyunijnej Ruth Lei, Wielka Brytania „postawiła na nie tego konia". Zamiast trwać przy targanej kryzysami, słabej i „małej" Unii Europejskiej, powinna ponownie zwrócić się do mającej globalny zasięg Wspólnoty Narodów. Zwolennicy Brexitu przekonywali w kampanii, powołując się na dane Banku Światowego z ostatnich dwóch lat, że wszyscy członkowie Commonwealthu wytworzyli prawie 3 proc. PKB więcej niż Unia Europejska, a co za tym idzie lepiej trzymać z nimi. Co więcej, silna i niezależna od dyktatu Brukseli Wielka Brytania znowu mogłaby nawiązać bliskie i uprzywilejowane relacje handlowe ze Wspólnotą, w której skład wchodzi kilka najszybciej rozwijających się gospodarek świata. Politolog i publicysta Fraser Nelson porównywał Unię, będącą jego zdaniem klubem dłużników, z Commonwealthem, który jawi mu się jako przykład nowoczesnego globalnego sojuszu.

Jedna z twarzy ruchu na rzecz Brexitu, były burmistrz Londynu Boris Johnson, już w 2013 roku otwarcie mówił, że Anglicy muszą zerwać z Brukselą i nawiązać jak najbliższe relacje z Australią. W końcu, jak przekonywał Johnson, oba kraje łączy podobna wizja świata, ten sam humor i miłość do programu „Top Gear". Jego pogląd zdaje się popierać część Brytyjczyków.

W grudniu zeszłego roku firma YouGov zapytała Anglików, z którymi państwami Wielka Brytania powinna mieć umowy o swobodnym przemieszczaniu się i pracy. 58 proc. wskazało na Nową Zelandię, Kanadę i Australię. Unię Europejską wybrało 46 proc. badanych. Na brytyjską politykę zagraniczną oraz sposób postrzegania Commonwealthu bez wątpienia wpływają historyczne doświadczenia, w tym imperialne sentymenty. – Tęsknota za utraconym imperium jest na Wyspach wciąż obecna, a więzy rodzinne i kulturowe łączące Brytyjczyków z mieszkańcami byłych kolonii są niezwykle żywe – tłumaczy Biskup.

W argumentach części eurosceptyków przebrzmiewa echo XIX-wiecznej idei „splendid isolation", która mówi o nieangażowaniu się Londynu w sprawy Starego Kontynentu, przy jednoczesnym skupieniu się na rozwoju kolonii. To myślenie prowadzi do konkluzji, że szansą na wzrost pozycji i odbudowanie wpływów Wielkiej Brytanii na świecie jest Commonwealth. Unię Europejską opisuje się przy tym jako skostniały twór, który tylko ciąży tym aspiracjom.

Członek Izby Gmin Douglas Carswell mówi nawet o „przykuciu do zwłok". Te wszystkie wizje i propozycje mogą zyskiwać poparcie w społeczeństwie, ale wykoślawiają obraz rzeczywistości i tego, czym w istocie jest Wspólnota Narodów.

Rodzinne kłótnie

Obecnie Commonwealth zrzesza 53 państwa i w odróżnieniu np. od ONZ jest organizacją o wiele mniej sformalizowaną. – Nie możemy mówić o sztywnych ramach funkcjonowania. Struktura jest sieciowa, a zbliżone systemy prawne, historia i wspólne wartości łączą państwa – uściśla Biskup. I choć w skład Wspólnoty wchodzi większość byłych brytyjskich kolonii, to dawno już przestała być ona substytutem imperium.

Każdy z członków, niezależnie od tego, czy to ogromne Indie czy maleńkie Kiribati, jest suwerennym bytem o równych prawach, a jedyną pozostałością po dominującej pozycji Londynu jest postać królowej. Brytyjska monarchini Elżbieta II pełni funkcję zarówno głowy Commonwealthu, jak i królowej 15 innych państw Wspólnoty, w tym m.in. Australii, Nowej Zelandii, Kanady i Jamajki.

Choć Elżbieta jest ważnym spoiwem łączącym państwa Commonwealthu, to jej wpływ na ich procesy decyzyjne jest żaden. Co prawda w niektórych krajach jej przedstawicielami są gubernatorzy generalni, ale wchodzą w skład rządu i są od niego zależni. Żeby lepiej zrozumieć tę skomplikowaną strukturę, część ekspertów porównuje Wspólnotę Narodów do wielkiej rodziny, której troskliwym okiem dogląda dobrotliwa matka. I, jak to w rodzinie bywa, także tutaj zdarzają się kłótnie.

„The Economist" już w 2012 roku pisał, że wbrew oczekiwaniom Commonwealth nie jest w stanie wzmocnić międzynarodowej pozycji Londynu, a to z powodu różnic zdań, jakie dzielą jej członków, oraz coraz bardziej odmiennego podejścia do wyznawanych przez Wspólnotę wartości. Na przykład w 2011 roku na szczycie Commonwealthu w australijskim Perth David Cameron ostro skrytykował te państwa, w których homoseksualizm jest uważany za przestępstwo. Premier zagroził Malawi, Ugandzie i Ghanie, że Wielka Brytania wstrzyma pomoc finansową przeznaczoną na wsparcie ich budżetów. W wielu przypadkach, kiedy Londyn próbuje – często bezskutecznie – zwracać państwom afrykańskim i azjatyckim uwagę na kwestie jakości demokracji i poszanowania praw człowieka, z tamtej strony podnoszą się oskarżenia o neokolonializm. Z tego powodu w 2013 roku ze Wspólnoty wystąpiła Gambia.

–Od pół wieku główna oś podziału wiąże się z podziałem na stary, „biały" Commonwealth, czyli Nową Zelandię, Australię i Kanadę, oraz ten nowy, „kolorowy". Tarcia na tej linii dały znać o sobie zarówno w okresie zimnowojennym, jak i w XXI wieku. Z tych konfliktów obronną ręką wyszło globalne południe – tłumaczy doktor Błażej Popławski z portalu afrykanista.pl.

Londyn nie będzie też, jak chcieliby tego brytyjscy eurosceptycy, odgrywał dużej roli w sferze gospodarczej. Obecnie większość państw Wspólnoty, w tym bogaty Singapur, rosnące w siłę Indie, ale też Australia i Nowa Zelandia, za głównego partnera handlowego uznają Chiny i Stany Zjednoczone. Co więcej, poziom rozwoju gospodarek poszczególnych państw członkowskich jest tak różny, że nigdy nie stworzą one jednolitego, chłonnego rynku dla brytyjskich towarów. – Pozycja Wielkiej Brytanii we Wspólnocie utrzymuje się dzięki więziom historycznym i językowym łączącym ją z byłymi kolonami. Są one instrumentem tworzenia brytyjskiej „soft power" – mówi Biskup, po czym dodaje: – Ważnym aspektem jest też współpraca wojskowa i wywiadowcza, ale to tyle. Utopią jest myślenie, że Commonwealth w przyszłości zastąpi Europę.

Papuga na klej

Kilka uczennic jednej ze stołecznych szkół podstawowych w Nowej Zelandii w ogromnym skupieniu rysuje na kartce liść paproci. Śmiejąc się i przekrzykując, dziewczynki wymieniają się kredkami i zaczynają kolorować rysunek na niebiesko. W pewnym momencie jedna z nich odwraca się do kręcącej scenkę ekipy BBC i poważnym głosem mówi: „Żadna inna flaga na świecie nie ma liścia paproci".

Ta Nowej Zelandii też nie, przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Pod koniec zeszłego roku w kraju odbyło się referendum, w którym mieszkańcy wybrali proponowany wzór nowej flagi. Ze starej na nowym sztandarze miał zostać Krzyż Południa, ale brytyjski Union Jack chciano zastąpić liściem paproci.

Skąd ta zmiana? Zwolennicy referendum twierdzili, że stara flaga jest często mylona z australijską, a co gorsza, odwołuje się do kolonialnej przeszłości. Pod koniec marca większością ponad 55 proc. głosów Nowozelandczycy zdecydowali, że chcą jednak zostać przy starej fladze.

Niezależnie od rezultatu referendum w Nowej Zelandii na nowo rozpaliło debatę nad przyszłością Wspólnoty Narodów. W Australii, Kanadzie, na Barbados czy Jamajce, co jakiś czas pojawiają się pomysły zmiany ustroju. Republikanie w tych krajach nawołują, żeby znieść monarchię jako relikt przeszłości, a na głowę państwa powołać prezydenta. Mimo silnego przywiązania do tradycji część obywateli zastanawia się, czy jest potrzebna królowa, która urzęduje tysiące kilometrów od nich i którą widzą głównie w telewizorze.

Najbliżej zmiany była Australia, która najpierw w 1986 roku pozbawiła rząd brytyjski resztek prawa do ingerowania w swoją politykę, a w 1999 roku przeprowadziła referendum mające zmienić ustrój i konstytucję. Wtedy 45 proc. Australijczyków zagłosowało za republiką. Monarchię poparło 54 proc. Ówczesny lider ruchu republikańskiego Kim Beazley zapewniał po głosowaniu, że duch republikański w narodzie nie umrze nigdy, i chyba się nie pomylił.

Według sondażu z lutego tego roku, przeprowadzonego przez „Essential Raport", za zniesieniem monarchii opowiedziało się 45 proc. pytanych, przeciw było 32 proc. Zmiany poparła również – co wywołało w Australii mały skandal – reprezentująca królową gubernator generalna Quentin Bryce, która oznajmiła, że nadszedł czas, by ten kraj został republiką.

Cechą sondaży jest jednak duża zmienność, a te dotyczące przyszłości monarchii są często zależne od jednego wydarzenia. W przeszłości wystarczyło, by do Australii czy Nowej Zelandii przyjechali książę William i księżna Kate z dzieckiem albo by odbyły się huczne uroczystości z okazji 60-lecia rządów królowej i poparcie dla republiki malało. Dziennikarka „The Sunday Morning Herald" Stephanie Peatling humorystycznie zauważyła, że Australia zerwie z monarchią dopiero wtedy, gdy mały książę Jerzy przestanie być tak słodki.

Kanada kilkakrotnie debatowała nad zniesieniem monarchii. Pierwsze pomysły, by Elżbietę II zastąpić prezydentem, pojawiły się już w latach 70. ubiegłego wieku. O ile przez lata zwolennicy tego wyjścia byli w mniejszości, o tyle ostatnio ich liczba rośnie. Według badań ośrodka Forum Poll w 2013 roku za zmianą obecnego stanu rzeczy opowiedziało się 37 proc. pytanych. W 2015 roku było ich już 39 proc. W Nowej Zelandii od kilku lat poparcie dla republiki utrzymuje się w okolicach 40 proc. Co ciekawe, o tym, że zmiana w końcu nadejdzie, mówią nawet rządzący politycy. Premier John Key przyznał w rozmowie z dziennikarzami: „Kiedyś powiedziałem, że zmiana jest nieunikniona, i w głębi serca myślę, że to się zdarzy".

W 2013 roku Dhananjayan Sriskandarajah, były dyrektor fundacji Royal Commonwealth Society wspierającej działania Wspólnoty Narodów, napisał w „Guardianie" artykuł o prowokacyjnie brzmiącym tytule „To może być początek końca Commonwealthu". Autor, opisując przypadek Gambii, analizuje siłę Commonwealthu i konkluduje, że obecnie tylko kilku członków, z Wielką Brytanią na czele, chce, żeby ta instytucja odgrywała aktywną rolę. Większość uważa, że powinna być mniej obecna w życiu politycznym i służyć raczej pomocą merytoryczną.

– Podobnie myśli znaczna część liderów kilkunastu krajów afrykańskich, które pozostały we Wspólnocie. Dla nich ważniejsze są kontakty handlowe z krajami BRICS, które oferują Afryce intratne kontrakty, a nie ingerują w wewnętrzną politykę. Zakładam, że w ciągu kilku dekad Commonwealth straci znaczenie w Afryce – uważa Popławski. Wśród ekspertów obserwujących losy Wspólnoty Narodów panuje przekonanie, że prawdziwy kryzys tej instytucji nastąpi wraz ze śmiercią Elżbiety II. „The Telegraph" pisze, że Wspólnota od lat utrzymuje się dzięki pozycji i szacunkowi, jakim królowa cieszy się nawet pośród najzagorzalszych zwolenników republiki. Philip Murphy, autor książki „Monarchy and the End of Empire", porównuje monarchinię do kleju, który wciąż trzyma zdechłą papugę na parapecie. Kiedy zabraknie Elżbiety, na tron wstąpi prawdopodobnie jej syn Karol, który nie dość, że jest postacią budzącą kontrowersje, to jeszcze brakuje mu charyzmy i respektu, jakim cieszy się jego matka. To, zdaniem analityków, znacząco wzmocni republikańskie nastroje i ostatecznie zmniejszy brytyjskie wpływy. I o ile nie ulega wątpliwości, że małe kraje wyspiarskie pozostaną „wierne" monarchii, o tyle inaczej sprawa ma się z Australią, Nową Zelandią i Kanadą, które mogą zerwać z koroną, a w dalszej perspektywie opuścić Commonwealth.

Ciosem dla jedności Wspólnoty jest też zmiana pokoleń w krajach członkowskich. Młodzi ludzie czują coraz mniejszą wieź ze Zjednoczonym Królestwem i coraz częściej zadają sobie pytanie, dlaczego ich głowa państwa mieszka na drugim krańcu świata. – Tytuł Elżbiety II jako głowy Wspólnoty ma charakter personalny i nie jest automatycznie dziedziczony przez jej następców. Po śmierci królowej dojdzie najprawdopodobniej do dalszego rozluźnienia struktur Commonwealthu i jej „debrytanizacji". Kiedy ostatecznie osłabną wpływy Londynu, nowy monarcha brytyjski może przestać być głową Wspólnoty Narodów – konkluduje Biskup.

Angielska prasa, starając się pogodzić argumenty eurosceptyków i euroentuzjastów, pisze, że Wielka Brytania nie musi wybierać między UE a Commonwealthem i może „mieć obie Wspólnoty". W końcu, jak mawiał przedwojenny lider Partii Pracy James Maxton: „jeśli nie umiesz jeździć na dwóch koniach jednocześnie, nie możesz pracować w cyrku".

W listopadzie 2015 roku Malta, maleńka wyspa na Morzu Śródziemnym, skupia na sobie uwagę całego świata. Do stolicy kraju La Valletty przyjechali przywódcy 53 krajów z brytyjską królową Elżbietą II na czele. Podczas uroczystej inauguracji kolejnego szczytu Commonwealthu monarchini, jako głowa Wspólnoty, wita się z liderami państw reprezentujących blisko jedną trzecią ludności ziemi. Po powitaniu goście udają się na kolację. W pewnym momencie do stojącej na sali mównicy podchodzi premier Kanady. Justin Trudeau dziękuje Elżbiecie II za jej postawę jako przywódczyni Commonwealthu i, życząc zdrowia, przypomina, że jest już dwunastym premierem Kanady za jej rządów. I wznosi toast za królową. Na sali rozlega się chóralne: „Za królową!".

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów