O tyle zwiększył się stan posiadania Olgi Tokarczuk w ciągu ostatniego półtora tygodnia. Nie o niej jednak chciałbym pisać, ale o nagrodach. Nagrodach dla pisarzy.
Człowiek myśli, Bóg się śmieje. To żydowskie przysłowie pomogło Milanowi Kunderze stworzyć najlepszą definicję literatury, jaka kiedykolwiek powstała: sztuka powieści przyszła na świat jako echo śmiechu Boga. Śmiechu, który tak bardzo wyraźnie słychać w pierwszych powieściach, dziełach Rabelais'go i Cervantesa. Kiedy powieść przekłuła balon powagi tego świata, z jego szczątków wytoczyły się olbrzym Gargantua i Pantagruel, wyjechał błędny rycerz don Kichot z la Manchy. Opowieści o nich są mądre głupotą swoich bohaterów. Bohaterów, którzy nie są ani wcieleniem idei, ani agentami żadnej słusznej sprawy. Jeżeli koniecznie mieliby być posłańcami jakiejś dobrej nowiny, to jest nią ich własna niepowaga.
Prawdy powieści nie może wypowiedzieć żaden z nich; bo też nie da się jej zamknąć w prostej formule, wyrazić w kilku zdaniach. Ani nawet w kilkuset. Prawda powieści tkwi w jej stylu, strukturze, brzmieniu, klimacie. Karmi się własną nieuchwytnością. Trzeba ją gonić, a nie łapać. Powieść nie wie, pisarz do niczego nie przekonuje. A Bóg widzi, że to jest dobre.
Nasza kultura nie potrzebowała postmodernizmu tak długo, jak długo miała swoje wielkie powieści. Dopiero kiedy zapomnieliśmy, jak trudno uchwytna, względna i zależna od punktu widzenia jest prawda o świecie, musieli pojawić się teoretycy ponowoczesności ze swoim „końcem wielkich narracji" i „myśleniem słabym". Ale tak jak nie da się stworzyć teorii żartu, zamknąć w abstrakcyjnej formule wzoru na zaskoczenie lub wzruszenie, tak postmodernizmowi nie uda się zastąpić powieści. Filozofowie tłumaczą, wyjaśniają, nazywają, a Bóg się śmieje.
Obaj, Rabelais i Cervantes, mają na swych portretach podobny wyraz twarzy. Jakby z nas kpili. Jakby przewidywali, że przez wieki będziemy się wymądrzać na ich temat. Ich wygięte w lekkim uśmiechu usta są znakiem podwójnej pogardy, z której narodziła się literatura. Pierwszej – szczerej, prostolinijnej pogardy dla wymądrzania się. I drugiej – już bardziej złożonej, pogardy dla wiedzy. Podchodzili do niej po pańsku, z wyższością. Obaj byli wystarczająco inteligentni i wykształceni, by móc lekkim gestem wzgardzić swoją erudycją. Im pewniejszy swojego intelektu autor, tym mniej zależy mu, by upewnić o tym swojego czytelnika (zasada, która ze szczególnie żelazną konsekwencją działa w drugą stronę).