Andrzej Szahaj: Zmierzch multi-kulti

Część zwolenników wielokulturowości jest przekonana, iż nie niesie ona w sobie żadnych poważnych zagrożeń dla spokoju społecznego i jest patentem na wspólne życie pozbawione wszelkich konfliktów. To złudzenie.

Publikacja: 01.06.2018 18:00

Andrzej Szahaj: Zmierzch multi-kulti

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

W trakcie niedawnego kryzysu związanego z napływem ogromnych rzesz uchodźców do Europy, a także w rezultacie szeregu aktów terroru, jakie miały w niej miejsce, zaczęły się pojawiać głosy mówiące o „zmierzchu multi-kulti". Zanim rozważymy ich zasadność, zastanówmy się, czym owo multi-kulti jest. Chodzi o ideologię multikulturalizmu, zespół poglądów o charakterze filozoficznym oraz politycznym głoszący konieczność szanowania kultur mniejszości imigranckich przebywających na terytorium jakiegoś państwa, w którym kultura większości jest kulturą dominującą.

W Polsce zwykło się mówić po prostu o zjawisku wielokulturowości, zamiennie stosując terminy „multikulturalizm" i „wielokulturowość". Ale zdarzają się także uzasadnione głosy nakazujące przez ten pierwszy rozumieć zespół pewnych poglądów, zaś przez drugi – faktyczny stan rzeczy. Wielokulturowość była wszak stanem historycznym bardzo często występującym na różnych terytoriach. Nie towarzyszyła jej jednak jakaś specjalna filozofia uzasadniająca wielokulturowość jako pożądany stan rzeczy. I tak np. gdy spojrzy się na historię Polski, to widać wyraźnie, że stan wielokulturowości był tu częsty, ze szczególnym wyróżnieniem Polski jagiellońskiej oraz okresu międzywojennego, nie mówiąc już o tym, że kategorie etniczne, a nawet częściowo kulturowe, takie jak wspólny język, nie dają się stosować do średniowiecza, ani w Polsce, ani na świecie. Mieszczanie toruńscy mówili wtedy po niemiecku, choć przecież trudno uznać ich za Niemców w sensie etnicznym. O tożsamości wspólnoty decydowały raczej względy polityczne, a nie etniczne czy językowe. Rozstrzygającym kryterium był fakt służenia określonej władzy politycznej, a nie to, jakim językiem się mówiło.

Państwa wielu narodów

Także w innych krajach europejskich i pozaeuropejskich ich terytoria przez setki lat były zamieszkiwane przez wiele różnych grup etnicznych. Przykładami mogą być Hiszpania z dużą mniejszością żydowską aż do momentu wygnania ich przez Izabellę Kastylijską, Cesarstwo Austro-Węgierskie zamieszkiwane przez liczne grupy etniczne z Polakami, Czechami i Żydami na czele, nie wspominając o Węgrach, którzy mieli uzasadnione obawy, czy są gospodarzami w kraju, czy wreszcie Turcję ottomańską, którą przez wieki tworzyły różnorakie mniejszości etniczne i religijne.

Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że stan wielokulturowości był pewnym standardem w życiu większości krajów i państw na przestrzeni dziejów, zaś stan homogeniczności kulturowej czy etnicznej czymś wyjątkowym. Owa naturalność wielokulturowości stanęła pod znakiem zapytania, gdy w XIX wieku zaczęła się rozpowszechniać ideologia nacjonalistyczna, co było ewidentnie stowarzyszone z powstawaniem nowoczesnych państw narodowych dążących do unifikacji językowej czy szerzej – kulturowej. W wyniku tych procesów zaczęła się pojawiać refleksja o charakterze filozoficznym, która owe procesy dążenia do homogenizacji uzasadniała, że wspomnę tu tylko filozofie wielkich myślicieli niemieckich Johanna Gottlieba Fichtego i Johanna Gottfrieda Herdera.

O ile zatem wcześniej dominująca wielokulturowość nie dorobiła się jakiejś wyraźnej ideologii ją wspierającej, o tyle narodowa homogeniczność – jak najbardziej, co może świadczyć o tym, że ludzie nie odczuwali potrzeby uzasadniania wielokulturowości, ponieważ stan ten uważali za naturalny. Na tym tle dopiero nienaturalne dążenie do homogeniczności etnicznej i kulturowej musiało być podbudowywane specjalnym dyskursem filozoficznym, gdyż zrywało z naturalnym porządkiem rzeczy.

Co się więc stało, że pojawiło się zapotrzebowanie na uzasadnienie wielokulturowości w postaci ideologii multikulturalizmu? Wiązało się to niewątpliwie ze zmieniającą się sytuacją tzw. krajów imigranckich, jak USA, Kanada czy Australia. Kraje te z definicji były wielokulturowe, albowiem przyjmowały imigrantów pochodzących z różnych zakątków świata. Nie znaczy to jednak, że od razu postanowiły uznać i uszanować ich kulturową odrębność. Pierwszy okres ich istnienia wiązał się z próbą skłonienia przybyszów (także Polaków) do tego, aby przejmowali kulturę grupy w kraju dominującej, a ponieważ byli to z reguły potomkowie Anglików, w grę wchodziła kultura anglosaska z językiem angielskim jako obowiązkowym oraz protestantyzmem jako religią wyróżnioną. Do tego dochodziły anglosaskie obyczaje (np. kulinarne czy świąteczne), wzory edukacji, europocentryczny sposób patrzenia na historię, kult zachodnioeuropejskiej sztuki oraz uznanie kultury zachodniej w jej angielskim wydaniu za wzorzec kultury jako takiej. Kraje te próbowały zatem skłonić nowych przybyszów do asymilacji, przez którą rozumiano przejęcie kultury dominującej jako własnej.

Tygiel z dyskryminacją

Nieco inną drogą próbowały iść w pewnym momencie Stany Zjednoczone, które na początku XX wieku zaczęły przedstawiać się jako kraj, w którym, w wyniku mieszania się rożnych kultur i nacji, wykuwa się nowy naród zawierający w sobie najlepsze cechy wszystkich składników wpadających do amerykańskiego tygla. Właśnie owa metafora tygla (melting pot) zdominowała na jakiś czas amerykańskie myślenie o imigracji. Szybko jednak okazało się, że jest ona de facto przykrywką dla tradycyjnych procesów asymilacji do kultury dominującej, która była kulturą białych, protestanckich potomków angielskich przybyszów do Ameryki (WASP – White Anglo-Saxons Protestants). Tym bardziej że w kulturze i polityce amerykańskiej silny był nurt nader nierównego traktowania przybyszów ze względu na kolor ich skóry, pochodzenia, religię i język (pojawiło się nawet nacjonalistyczne hasło „Ameryki dla Amerykanów"). Rodziły się idee traktowania przybyszów z takich krajów czy terytoriów jak Włochy, Grecja, Polska czy Słowacja jako przedstawicieli innej, niższej rasy. Jako za z definicji niższych kulturowo uważano Azjatów, przybyszy z Ameryki Południowej, ale też mówiących po angielsku Irlandczyków (ze względu na swój katolicyzm), podejrzliwie podchodzono do Żydów (antysemityzm był na porządku dziennym, że wspomnimy tylko postać Henry'ego Forda, fanatycznego antysemity). Niemców i Skandynawów uznawano wprawdzie za przedstawicieli rasy wyższej, to jednak i wobec nich żywiono pewne uprzedzenia i szybko oddalono ich postulaty uczynienia języka niemieckiego i norweskiego urzędowymi (obok angielskiego) językami Stanów Zjednoczonych.

Sytuacja nieco się zmieniła w okresie międzywojennym (wzrosła nieco pozycja Polaków, m.in. ze względu na ogromną daninę krwi, jaką złożyli żołnierze polskiego pochodzenia biorący udział w I wojnie światowej). Wciąż jednak doktryna melting pot ukrywająca faktyczny asymilacjonizm trzymała się dobrze. Dopiero w latach 60. XX wieku coś zaczęło się zmieniać. Nastąpiło „etniczne przebudzenie Ameryki", jak proces ten nazwał Michael Novak, politolog amerykański słowackiego pochodzenia. Wraz z nim zaczęto stopniowo podawać w wątpliwość ideologię „melting pot", próbując ją zastąpić ideologią wielokulturowości (dominującą metaforą stała się metafora „salad bowl", półmiska z przekąskami, które leżą obok siebie, nie mieszając się ze sobą).

Polityka wielokulturowości

Owa zmiana wiązała się z uświadomieniem sobie przez wielu ludzi poddanych presji asymilacyjnej, a także przez niektórych z potomków tych, którzy takiej presji poddawali innych, że asymilacja zawsze wiąże się z cierpieniem, wymaga bowiem podania w wątpliwość swojej tożsamości i przyjęcia tożsamości innej jako własnej. Ten bolesny proces pozostawia zawsze głębokie rany w psychice, nie mówiąc już o tym, że często i tak kończy się źle, wystarczy przypomnieć tragiczne losy Żydów niemieckich, którzy – choć doskonale zasymilowani – i tak zostali ostatecznie uznani za obcych i wywiezieni do obozów śmierci. Stąd też, kierując się ideami głęboko zakorzenionymi w kulturze zachodniej przynajmniej od okresu Oświecenia: szacunku dla innego, uznania prawa każdego do życia wedle swoich własnych wyobrażeń dobrego życia, akceptacji różnorodności oraz minimalizowania ludzkiego cierpienia, wiele krajów zachodnich zaczęło przejmować ideologię multikulturalizmu, czyniąc z niej czasami wręcz element swego ładu konstytucyjnego, jak stało się to w Kanadzie i Australii. Wszystkie kraje, które ją przyjęły, zaczęły stopniowo przyznawać mniejszościom etnicznym czy kulturowym (w tym religijnym) prawa do kultywowania swojej tożsamości.

Co więcej, poszczególne państwa aktywnie włączyły się w proces pomagania owym mniejszościom w pielęgnowaniu ich odrębności kulturowej, przeznaczając stosowne środki na festiwale etniczne, katedry studiów etnicznych na uniwersytetach, naukę języka rodzimego przez dzieci urodzone na obczyźnie, a także dokonując stosownych szkoleń policjantów i urzędników, które miały nauczyć ich pełnego szacunku w kontaktach z ludźmi o innej kulturze. Dyskurs na temat wartości wielokulturowości rozkwitł przede wszystkim w Kanadzie, gdzie na kanwie rozliczeń z przeszłością związanych z wcześniejszym traktowaniem ludności autochtonicznej (Indian i innych ludów tubylczych) oraz ustalenia dobrych relacji pomiędzy francuskojęzycznym Quebekiem i resztą Kanady, pojawiły się rozbudowane teorie filozoficzne zmierzające do uzasadnienia polityki uznania wobec mniejszości etnicznych czy religijnych. Ich autorami byli wybitni myśliciele Charles Taylor oraz Will Kymlicka.

Polityka wielokulturowości przyniosła na ogół dobre rezultaty w krajach takich jak Stany Zjednoczone, Kanada, Australia czy Nowa Zelandia. Znalazły one sposób na to, aby utrzymywać otwarte kanały awansu społecznego dla imigrantów, i potrafiły wykorzystać ich różnorodność dla nadania swojej gospodarce dynamizmu (badacze społeczni już dawno zauważyli, że wielokulturowość sprzyja także innowacyjności). Wydaje się, że znacznie gorszy jest jej bilans w krajach europejskich takich jak Holandia, Belgia czy Francja, gdzie to się ewidentnie nie udało. Chodzi także o zjawisko autogettoizacji. Choć jest ono znane także we wspomnianych powyżej krajach pozaeuropejskich, to jednak przybiera w nich z reguły nieco inny charakter. Wiele różnych wspólnot mniejszościowych co prawda wykreowało tam swoje enklawy w obrębie poszczególnych miast (dzielnice polskie, włoskie, azjatyckie czy żydowskie). Jednak ponieważ w krajach tych nieomal każdy pochodzi z innej wspólnoty etnicznej czy kulturowej, zaś kultura narodowa albo jest na etapie kształtowania się, albo programowo nie powstaje (jedynym oficjalnym znakiem przynależności do wspólnoty amerykańskiej jest lojalność wobec konstytucji USA), nikt nie jest tak wyraźnie inny (obcy) jak w krajach europejskich, w których kultura dominująca jest stara, trwała, wyraźnie wyartykułowana i zdecydowanie dominująca.

Światy równoległe

Zjawisko autogettoizacji zachodzące w Europie jest niebezpieczne, albowiem owe getta etniczne i religijne zaczynają kształtować światy równolegle wobec tych, które istnieją poza nimi. A to oznacza, że wspólnoty, które się w nich dobrowolnie zamykają zaczynają żyć swoim własnym życiem, poza kontrolą aparatów państwa.

Przynajmniej pod względem prawa rzecz ta jest niedopuszczalna. O ile bowiem wielokulturowość słusznie zapewnia danym wspólnotom swobodę w wyznawania takiej czy innej religii, posługiwania się takim czy innym językiem i generalnie kultywowania swojej tożsamości kulturowej, o tyle proces autonomizacji takich wspólnot nie może być nieograniczony. Nie ulega żadnej wątpliwości, że granicą tolerancji dla ich swobód musi być przestrzeganie prawa, które obowiązuje wszystkich obywateli danego państwa bez wyjątku. W tym sensie pojawiające się tu i ówdzie głosy nawołujące do tego, aby owe wspólnoty mogły stosować wobec swoich członków własne prawo (np. szariat), są niedopuszczalne.

Trzeba jednak także zauważyć, że stosowanie prawa powszechnego w danym kraju ma swoje skutki uboczne. Oto bowiem prawo jest zawsze wyrazem pewnej kultury i w tym sensie nie jest neutralne światopoglądowo. I tak np. prawo europejskie niesie ze sobą bardzo wyraźny rys liberalny, który dla przedstawicieli niektórych kultur pozaeuropejskich (muzułmanie, ale też częściowo Chińczycy i inni Azjaci) jest niemożliwy do zaakceptowania, choćby dlatego, że w kulturach tych podmiotem prawa jest rodzina, a nie jednostka.

Widać zatem wyraźnie, że istnieją pewne wyraźne granice wielokulturowości. Wyznaczone są one przede wszystkim przez charakter prawa kraju, na terytorium którego zachodzi to zjawisko. Wspólnoty mniejszościowe powinny mu się podporządkować, ale oznacza to, że muszą zrezygnować z części przekonań typowych dla swojej kultury. I tu prawdopodobnie tkwi jedno ze źródeł konfliktów, z jakimi mamy do czynienia w krajach wielokulturowych. Wyrzeczenie się bowiem owych przekonań może być odczuwane przez członków danej wspólnoty jako zamach na ich tożsamość kulturową, jako akt przemocy symbolicznej i budzić bunt. Słabą pociechą będzie dla nich uświadomienie sobie, że asymilacja domaga się znacznie większych ofiar.

Szukając kompromisu

Z powyżej opisanej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Albo wspólnoty imigranckie podporządkują się prawu powszechnemu, a w ten sposób także wpływom kultury dominującej, i będą podlegać stopniowej liberalizacji często sprzecznej z ich tradycją, albo kultura dominująca będzie się stopniowo wycofywać na pozycje jedynie jednej kultury pomiędzy innymi i w ten sposób tracić swą powszechną moc regulatywną, na której wspiera się prawo i zasady życia politycznego (ustrój państwa). W każdym przypadku któraś z wchodzących w grę kultur i wspólnot narażona jest na bardzo poważne straty. W tym sensie złudzeniem pewnej części zwolenników wielokulturowości jest przekonanie, iż nie niesie ona w sobie żadnych poważnych zagrożeń dla spokoju społecznego i jest patentem na wspólne życie pozbawione wszelkich konfliktów.

Nie oznacza to jednak, że ideologia multikulturalizmu pozbawiona jest sensu. Trudno sobie dziś wyobrazić powrót do pełnokrwistego asymilacjonizmu; ofiary po stronie wspólnot mniejszościowych byłyby tak duże, że ani one, ani wspólnota większościowa kierowana wywodzącymi się z chrześcijaństwa oraz myśli świeckiej ideałami redukcji ludzkiego cierpienia do jak najmniejszych rozmiarów nie mogłaby się z tym pogodzić. Po drugie, powrót ten wywołałby najprawdopodobniej bunt po stronie wspólnot mniejszościowych i konflikty społeczne o ogromnych wymiarach. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego jak tylko dążyć do tego, aby pogodzić ideały wielokulturowości z w pełni uzasadnionym żądaniem wspólnoty większościowej tego, aby to jej kultura prawna, polityczna i częściowo obyczajowa była respektowana także przez wspólnoty mniejszościowe. W praktyce oznacza to poszukiwanie pewnego kompromisu pomiędzy słusznymi wymogami zachowania szacunku i uznania dla innych z koniecznością prowadzenia spójnej i bezwyjątkowej polityki prawnej w obrębie jakiegoś państwa.

Autor jest filozofem, historykiem myśli społecznej i kulturoznawcą, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. W latach 2005–2016 był dziekanem Wydziału Humanistycznego UMK. Jest członkiem Komitetu Nauk Filozoficznych i Komitetu Nauk o Kulturze Polskiej Akademii Nauk

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami