PRL wykreował je na najjaśniejsze święto polskiej muzyki. W siermiężnej rzeczywistości Polski Ludowej Opole było jak akademia pierwszomajowa z elementami okna wystawowego Pewexu. Zaczynali w nim kariery najwybitniejsi twórcy i zdobywały status rezydenta najprzedniejsze pieszczochy władzy.
Publiczność mająca do dyspozycji jeden, góra dwa kanały telewizyjne czekała na swoje Opole przez cały rok. W tym samym czasie sojusznicze radio podgrzewało nastroje i lansowało artystów. Ale ich nie pokazywało. Żeby ich zobaczyć, trzeba było Opola. A kiedy już nadciągnęło, naród zasiadał w modlitewnym skupieniu przed telewizorem. Na scenę wychodzili Kydryński i Loska i zaczynała się noc cudów. Nie przesadzam. Magia tego widowiska sięgała szczytów. Można jej zresztą doświadczyć i dziś, oglądając stare nagrania. Mimo tandetnej scenografii, słabego oświetlenia, lichej akustyki przez scenę przewijali się najwięksi i dawali niezapomniane koncerty. Demarczyk, Niemen, Woźniak, Grechuta, Nalepa, Czerwone Gitary. Niemal wszyscy, którzy liczyli się w kraju.
Było Opole do tego doskonale oportunistyczne. Doskonale, czyli nie prymitywnie zależne od woli władzy (temu służyły Zielona Góra i Kołobrzeg), ale raczej fenomenalnie wczuwające się w ducha czasu. Kiedy trzeba było, było jak trzeba. Kiedy zaś było można, w opolskim amfiteatrze zaczynały się dziać wydarzenia wiekopomne. Wystarczy wspomnieć XVIII festiwal z roku 80, by zobaczyć na scenie Wodeckiego z „Pszczółką Mają", „Bananowy song" grupy Vox, ale i po raz pierwszy szaloną Korę Jackowską z Maanamu i jej „Boskie Buenos". To była rewolucja! Wydawało się, że do Opola wkroczył punk rock. Inną rewolucją była obecność Jacka Kaczmarskiego z wyraźnie antysystemową „Obławą", choć jej w telewizji obejrzeć akurat się nie dało. Cudownie zadziałało ostrze cenzury, czyli legendarny oportunizm.
Oddał zresztą Polsce przysługę rok później, kiedy na scenie z władzy kpili Smoleń i Laskowik, o to „Żeby Polska była Polską" namiętnie modlił się Jan Pietrzak, a Kaczmarski dostał w rekompensacie za ingerencję cenzora rok wcześniej nagrodę dziennikarzy za „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego". Ważnych ingerencji cenzury w transmisję telewizyjną już nie odnotowano. Najtrudniejszym testem dla Opola okazał się stan wojenny. Rzeczywiście Polska jaruzelska w 1982 roku nie dała festiwalowi szansy, ale już rok później w stolicy Śląska Opolskiego wydarzył się kolejny cud. Artyści w większości przerwali bojkot, a największym szokiem był koncert rockowy. Z siłą wiosennej burzy przetoczyły się wtedy nad opolską sceną przeboje Republiki, Lombardu i Perfectu. Doskonały koncert dał Ryszard Riedel z Dżemu. Miałem wtedy 19 lat i przecierałem oczy ze zdumienia. Moja zbuntowana muzyka w Opolu? Tuż po stanie wojennym? Czyżby możliwe były w Polsce wyspy normalności? Już dzień później wkoło znów skrzeczała szarówka.
W latach 90. Opole wróciło na swój piedestał, przyciągając w wolnej już Polsce prawdziwą artystyczną śmietankę. Ale to był już inny kraj, inne działały mechanizmy. Pamiętam wtedy z perspektywy raczkującej telewizji komercyjnej pytanie: jak podgryźć Opole? Jak stworzyć równie mocny okręt flagowy? Czy to w ogóle możliwe? Wybieraliśmy więc muzyczną alternatywę, taką, co to w Opolu w ogóle się nie pojawiała. Odnieśliśmy swój sukces, ale Opole trwało i rosło. Wielki lotniskowiec, z którego pokładu startowały kolejne pokolenia gwiazd.