Plan Poniatowskiego

Stanisław August Poniatowski i jego otoczenie nie zmarnowali ćwierć wieku dzielącego początek panowania ostatniego króla Rzeczypospolitej od rozpoczęcia Sejmu Wielkiego: budowali, co mogli.

Aktualizacja: 29.05.2016 17:56 Publikacja: 25.05.2016 13:28

Antoni Tyzenhauz, żałosny po manufaktur stracie

Antoni Tyzenhauz, żałosny po manufaktur stracie

Foto: Wikipedia

Nietrudno wymienić bardziej skuteczne plany naprawy gospodarki, nie tylko te najgłośniejsze, Marshalla czy Roosevelta, ale i skromniejsze, ograniczone do jednego kraju, branży i pięciolatki, wszystkie, które zakończyły się ograniczonym choćby sukcesem. W Rzeczypospolitej czasów stanisławowskich tak się nie stało: manufaktury grodzieńskie upadły, kanały mające połączyć Morze Bałtyckie z Czarnym stały się przytuliskiem dla żab i pijawek, „linie technologiczne" i patenty wywieziono jak zwykle do Petersburga.

Ale jednak jest coś, co zachwyca w tych inicjatywach czasów stanisławowskich: rozmach. W kraju nie tylko wynędzniałym i spustoszonym wojnami (nie inaczej było w końcu w Królestwie Kongresowym, Polsce po roku 1918 czy 1945), ale praktycznie pozbawionym szczelnych granic, władz wykonawczych, mechanizmów poboru podatków, kapitału inwestycyjnego i siły roboczej uruchamiać zbrojownie, przędzalnie, cukrownie, rozwijać plany eksploatacji złóż, bić monetę i gościńce?

„Najśmielszy ekonomista mógłby wpaść w rozpacz, gdyby mu kazano podnosić handel w kraju pozbawionym morza, opasanym łańcuchem komór Fryderyka II i Józefa II, pełnym uprzedzeń przesadnych, a nie mającym klasy kupców hurtowych" – lamentował Tadeusz Korzon, na poły zapomniany twórca warszawskiej szkoły historycznej.

Wiele tu z ducha Oświecenia – ale tego najbardziej fantastycznego: Münchhausenowskiego. Jak pamiętamy, zacny baron zdołał sam siebie wydobyć z bagna, z całej siły ciągnąc ręką za własne włosy. Stanisław August i krąg jego kameralistów zdają się owładnięci podobną pasją. Gdyby krytykom patriotycznego zapału i gotowości do podjęcia ryzyka zależało na czymś więcej niż powielaniu stale tych samych fraz, to – zamiast wałkować nieszczęsną Somosierrę czy powstanie styczniowe – powinni wziąć się na serio do manufaktur Antoniego Tyzenhauza. Tymczasem odważył się go skrytykować, nie do końca słusznie, jeden Korzon.

Konstytucje ekonomiczne

Przede wszystkim – myśl, której dotąd brakowało. Za granicami kameraliści, czyli zwolennicy zwiększania dochodów skarbowych, wypierani są powoli z grona doradców królewskich przez fizjokratów, czyli entuzjastów rozwoju rolnictwa, którzy toczą z kolei spory z merkantylistami, opowiadającymi się za wolnym handlem, Adam Smith publikuje swoje tezy o bogactwie narodów.

A w Polsce? Pisma „o gospodarce" dotyczą stale tego samego: kiedy najlepiej sadzić chmiel i jak postępować z nieposłusznymi sługami. Zmieni się to dopiero za Stanisława Augusta: ilość przeszła w jakość, liczba docierających z Francji ksiąg była taka, że w końcu zaczęto je czytać, przekładać, wreszcie komentować.

Z grona reformatorów wszyscy bodaj kojarzą Staszica i Kołłątaja: ten pierwszy zdobył sobie rozgłos „Uwagami nad życiem Jana Zamoyskiego" (1787), pierwszym traktatem, w którym tak stanowczo postawiono kwestię zakazu wywożenia pieniędzy za granicę. Ale kto pamięta Augusta Moszyńskiego – stolnika koronnego, fechmistrza, saskiego hrabiego, różokrzyżowca, teatromana, wielbiciela ogni sztucznych i wolnomularza – który jeszcze w 1764 roku złożył na ręce Stanisława Augusta szczegółowy memoriał w sprawie reform gospodarczych i ustrojowych?

Jak przystało na człowieka Oświecenia, starał się Moszyński uregulować literalnie wszystko: pisał o obrocie cyną, o musztrze, o jakości futer, nader szczegółowo też, jak na memoriał składany do Tronu, rozwodził się nad wynalezionym przez siebie nowym sposobem wypalania cegieł.

Ale kiedy udawało mu się wyzwolić od swoich manii, jako pierwszy w Rzeczypospolitej pisał o potrzebie powołania Rady Handlu, jarmarków krajowych i zarządu kopalń. Postulował badania materiałoznawcze, systematyczne poszukiwania rud miedzi, srebra i żelaza, eksploatację „węgla ziemnego" i torfu oraz założenie „gabinetu kamieni, minerałów i roślin".

Gdyby Stanisław August posłuchał Moszyńskiego, mielibyśmy przed rozbiorami muzeum jak się patrzy! I straż ogniową – bo i tę polecał utworzyć założyciel loży wolnomularskiej Cnotliwy Sarmata.

Moszyński pisał o Radzie Handlu, Piotr Świtkowski, redaktor „Pamiętnika Historycznego i Politycznego", jeden z rzeszy eksjezuitów uzdrawiających Rzeczpospolitą, zastanawiał się nad sposobami zwiększenia popytu wewnętrznego. Jego kolega po sukience ks. Michał Ossowski musiał ją mieć mocno podkasaną, skoro w interesach magnata Prota Potockiego pędził od Gdańska po Odessę – i z powrotem do Niderlandów, w Warszawie reprezentował bowiem kilku tamtejszych bankierów.

W wolnych chwilach pisywał traktaciki w rodzaju „O pomnożeniu dochodów publicznych" czy „O urządzeniu starostw" – z takim skutkiem, że Kołłątaj pisał o nim z uniesieniem: „On jeden, będąc zarazem filozofem i gospodarzem, matematykiem i kupcem, co do objętości rozumu prawdziwym jeometrą, mógłby w tej mierze całemu przewodniczyć narodowi". Sejm Wielki też docenił objętość rozumu ks. Ossowskiego, zlecając mu napisanie „Konstytucji ekonomicznej"; niestety, wcześniej nadszedł Suworow, który znał się jedynie na rekwizycjach.

Projekty inwestycyjne? Pozyskiwanie inwestorów? Kwestie płynności kadr? O tym wszystkim, co najwyżej z niewielką domieszką pudru, pisali ramię w ramię zupełnie dziś nieznany Jan Ferdynand Nax, królewski architekt, i znany z zupełnie czego innego Józef Wybicki, który szlifował pióro w rozprawach o cyrkulacji pieniądza. Król czytał, wzdychał, kreślił – i działał.

Kanały i farfurnie

W krótkim tekście z konieczności pominąć trzeba całą delikatną, ważną i skomplikowaną materię reform politycznych, czyli prób odzyskania kontroli nad luźną konfederacją ziem i instytucji, pozostających w gestii magnatów i ambasadorów, jaką była Rzeczpospolita u progu panowania Stanisława Augusta.

Dzieje tworzenia znienawidzonej z czasem Rady Nieustającej, czyli pierwszego z prawdziwego zdarzenia rządu centralnego, odzyskiwania kontroli nad urzędami hetmańskimi i oficerskimi, nad dyplomacją i starostwami, zasługują na oddzielne książki – których zresztą na szczęście się doczekały. Przypomnijmy tylko te decyzje dworu, które najściślej należą do kwestii polityki gospodarczej – i dowodzą umiejętności dalekosiężnego myślenia w tych sprawach.

Już dwa lata po elekcji, w 1766 roku, król otwiera Mennicę Państwową; w tym samym roku likwiduje dzielące dotąd ziemie Korony cła wewnętrzne, dziewięć lat później wprowadza cła generalne, a w trzecim roku Sejmu Wielkiego przygotowuje projekt wprowadzenia pieniądza papierowego. Tworzy system poczt i kurierów, każe sypać gościńce przez bagna poleskie („nie róbmy polityki, sypmy gościńce").

Rok później zakłada ludwisarnię, w której odlewano rocznie do 60 haubic i moździerzy, oraz manufaktury broni w Końskich i Przysusze, które wytwarzały rocznie do 3 tysięcy muszkietów. W Drzewicy odlewano kule i granaty. W Suchedniowie mieszano proch. Najsłynniejsza była królewska manufaktura w Kozienicach, założona w roku 1786, która natychmiast zajęła się produkcją nowoczesnych karabinów dla piechoty.

Owszem, produkowała ich 20 sztuk tygodniowo – i można sobie wyobrazić dręczące zadanie arytmetyczne, zaczynające się od słów: „Oblicz, po ilu dekadach manufaktura w Kozienicach wyprodukowałaby dość broni, by armie polskie dotrzymały pola jegrom uzbrojonym w Tule i Poczdamie". Ale pozostaje faktem: dzieje polskiej „zbrojeniówki" zaczynają się od Stanisława Augusta.

Nie byłoby jej, gdyby nie surowce. Co proponuje król w sytuacji, gdy kopalnie soli w Wieliczce zostały odcięte kordonem przez chytrych Austriaków, którzy blokują też import rud z Moraw? Inicjuje poszukiwania nowych pokładów rud miedzi, żelaza, ołowiu. Bywalcy potańcówek w Busku-Zdroju i Ciechocinku nie wiedzą, że zawdzięczają je królewskiemu programowi inwestycyjnemu ani że w 1778 roku dwór stworzył Krajowy Monopol Solny, ani że powołał kompanie eksploatujące złoża marmurów i bazaltu. W 1782 roku powstała zaś 13-osobowa Komisja Górnicza nadzorująca całość wydobycia kopalin w Rzeczypospolitej.

Poważna polityka inwestycyjna to przede wszystkim kompanie: Stanisław August raczył wesprzeć swoim kapitałem między innymi Kompanię Manufaktur Wełnianych (pod prezesurą Andrzeja Zamoyskiego) i Społeczeństwo Fabryki Krajowej Płóciennej, powstałe na prymasowskich gruntach w Łowiczu. W obu przedsiębiorstwach król miał „złotą akcję", ale ceremonialnie zasiadał w radach nadzorczych wraz z mieszczanami. A i tak największe wrażenie na obserwatorach ówczesnego życia gospodarczego robią powstające wówczas jak grzyby po deszczu manufaktury.

Fabryka Cycowa

Manufaktury po części powstawały, bo taki był duch epoki. Śmieszy nas zresztą nieraz fakt, że ogromna większość z nich bawi się wytwarzaniem towarów tak marginalnych z punktu widzenia (dzisiejszej) gospodarki, jak powozy, żyrandole, lustra i zastawy – by już nic nie wspomnieć o zakładach zbijających fortunę na wytwarzaniu parawanów, naparstków, kart do gry i liniowaniu papieru nutowego! Śmieszy nas, dopóki nie zrozumiemy, że w samowystarczalnym gospodarstwie, jakim był zarówno folwark, jak dwór magnacki, były to jedyne przedmioty, na jakie istniał popyt – całą resztę dóbr i towarów wytwarzano na własną rękę.

Skoro już jednak w połowie wieku sprawy ruszyły z miejsca, nie było siedziby magnackiej, której nie marzyłyby się własne fajanse, kafle do pieców, a już przynajmniej – sukna. Jak dawniej chwalono gospodarzy i amfitrionów („Z Chreptowiczem żyć, z Radziwiłłem pić, z Ogińskim jadać, z Rzewuskim gadać..."), tak teraz – szkła z manufaktur w Nalibokach i w Urzeczu, kryształy Sieniawskich, koreckie sukna Czartoryskich, pasy kontuszowe robione w Słucku w persjarni (tak nazywano wytwórnię pasów) pod rządami Radziwiłłów.

Zakrawa zresztą na ironię, że właśnie w dziedzinie pasów kontuszowych, tego ucieleśnienia dumy szlacheckiej, mieszczanin przelicytował magnata! Odkąd do Warszawy zawitał kupiec i przedsiębiorca pochodzenia ormiańskiego Jakub Paschalis Jakubowicz, na brzuchach panów braci zatriumfowały wyroby z persjarni w kampinoskim Lipkowie: czterostronne, lite, sygnowane barankiem paschalnym. Stanisław August nobilitował w końcu Paschalisa, nadając mu herb Junosza – ale goryczy Radziwiłłów to nie osłodziło.

Jego Królewska Wysokość, oczytany w pracach nowszych autorów i świadom stanu rzeczy na Zachodzie, wspierał powstawanie manufaktur słowem, czynem i – co najważniejsze – przykładem. Jemu zawdzięczamy całkiem niezłą warszawską farfurnię, czyli Królewską Fabrykę Papiery w Jeziornie (produkowała surowiec, na którym drukowano tomiki Trembeckiego, konstytucję i – stemple skarbowe), fabryczki tabakier i szpil do kapeluszy.

Jeśli jednak myślimy o niemilitarnych fabrykach królewskich, to myśl nasza wybiega do jednego przede wszystkim wykonawcy woli panującego – Antoniego Tyzenhauza, podskarbiego nadwornego litewskiego, twórcy słynnej ekonomii grodzieńskiej, czyli postawionego niemal w szczerym polu, w dobrach królewskich w pobliżu Grodna, kompleksu kilkudziesięciu fabryk.

Nikt nie pozostał wobec Tyzenhauza obojętny: Stanisław Kościałkowski, najwybitniejszy może historyk uchodźca z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, pisał poświęcone mu dzieło życia przez 30 lat, zanim wydał je w Londynie w roku 1956. Lelewel, Goler, Kraszewski sławili w nim „geniusz obywatelski", a nawet nieprzejednany Korzon cedził: „Cenimy w Tyzenhauzie energię istnie amerykańską".

Melchior Wańkowicz tak podsumował jego życie: „Pod Grodnem, Horodnicą, Łosośnią powoływał do życia całe ośrodki przemysłu, młyny, olejarnie, browary, huty, warsztaty tkackie, fabryki sukna. Razem dwadzieścia trzy fabryki. Zaszczuty przez targowiczan, zdezawuowany przez małodusznego króla – patrzył z rozpaczą w sercu, jak rozgrabiają, jak z licytacji marnują nagromadzone przezeń bogactwa". „Już pustki. Już nie masz Horodnicy" – lamentował Staszic.

Rzeczywiście, upadek Tyzenhauza był równie prędki jak wzlot: ekonomia grodzieńska przetrwała pięć lat i upadła około roku 1780 nie tylko na skutek intryg, ale i – jak sam Kościałkowski przyznaje – kardynalnych błędów debiutanta, który w porywach histerycznego entuzjazmu zaciągał kredyty i ściągał specjalistów, nie zastanowiwszy się ani nad popytem, ani nad zbytem, ani bodaj nad transportem i dystrybucją wytwarzanych towarów, wreszcie – sadzał do warsztatów oderwanych od pługa pańszczyźnianych chłopów, by produkowali igły do kapeluszy, pilniki i kałamarze. Ale robił to na wyraźną sugestię Jego Królewskiej Mości i ekonomistów, wołających: Rzeczpospolita musi mieć przemysł!

To się nie mogło udać. Ale spójrzmy przez chwilę na Tyzenhauzową ofertę, bo drugi raz nie będziemy mieli okazji przeczytać takiego zestawienia, chyba w prozie Stefana Chwina. Jak wynika z rachunków Metryki Litewskiej, fabryki grodzieńskie oferowały między innymi: „szlify na konie, jedwab kręcony ze srebrem i złotem, tasiemki do lasek, siatki na konie, galony złote dubeltowe, guziki złote duże i średnie oraz korty do liberii". Z materiałów oferowano tkaniny kamlotowe (miękka wełna), grodetury (ciężki jedwab), kamelory (ciężkie, grubo tkane nici wełniane), atłas i półatłasek, kitajkę (gładka tkanina bawełniana), dymę (lekki, najczęściej błękitny, atłas) i bławat.

Tragicznego losu ekonomii grodzieńskiej nie uniknęła również, wymieniana w spisach Metryki Litewskiej, położona nad samym Bugiem Fabryka Cycowa. Entuzjastów oświeceniowego libertynizmu trzeba jednak rozczarować: „cycem" nazywano wówczas wchodzące właśnie w modę lekkie tkaniny bawełniane, na kształt takich, z jakich dziś krojone są T-shirty. Za to wegetująca po sąsiedzku manufaktura sukienna wytwarzała jeszcze mundury dla powstańców kościuszkowskich.

Polskie statki na Morzu Śródziemnym

Warszawscy kameraliści potrafili obrócić na korzyść kraju nawet ewidentne, dramatyczne ograniczenia, jakie spowodował pierwszy rozbiór. Nawet na tle utraty przez Rzeczpospolitą 200 tys. km kw. powierzchni i blisko 5 mln ludności jedną z największych strat było odebranie dostępu do morza. Praktykowany od 300 lat pomysł na życie rzesz szlachty folwarcznej z dnia na dzień stracił sens: nie było po co spławiać zboża galarami do Gdańska, skoro po drodze czekały pruskie komory celne w Kwidzynie, solące cła zaporowe; połączenia lądowego z Gdańskiem też już zresztą nie było.

Nie drzwiami, to oknem! Skoro jesteśmy protektoratem rosyjskim, a Jaśnie Oświecona Katarzyna II wygrała właśnie kolejną wojnę z Portą Otomańską, uzyskując dostęp do Morza Czarnego i – co równie ważne – prawo swobodnej żeglugi przez Bosfor i Dardanele, szturmujmy rynki Europy z naszym zbożem nie od północy, lecz od południa!

Łatwiej przyszło uzyskać zgodę miłościwej monarchini na korzystanie z zaimprowizowanego portu w Chersoniu (u ujścia Dniepru do Morza Czarnego), gdzie powstawały właśnie fundamenty rosyjskich stoczni, niż dotrzeć tam ze zbożem z bezdroży Mazowsza, Podlasia i Grodzieńszczyzny: Bóg wysoko, Dniepr daleko. O zgodę postarał się sam Stanisław August, będący zresztą udziałowcem Kompanii Handlu Czarnomorskiego, podobnie jak jego brat prymas: ukaz pozwalający na wpuszczanie polskich towarów bez cła został w efekcie wydany już w roku 1782.

Rok później Antoni Prot Potocki kupuje niedaleki Jampol nad Dniestrem, gdzie buduje od podstaw port i wielkie składy zboża. Jego prawa ręka, mieszczanin i myśliciel ekonomiczny Michał Ossowski, przenosi się nad Dniestr, by na miejscu organizować zbyt, fracht i kantor banku. Kompania Handlu Czarnomorskiego zaczyna działać, a równocześnie podejmowane są inne inicjatywy mające otworzyć ziemie i rynki Rzeczypospolitej na Wschód.

Włoska pizza z naszej mąki

Jedyne dwa kanały śródlądowe, jakie zbudowano za Pierwszej Rzeczypospolitej, to plon tamtego właśnie wspaniałego dziesięciolecia: Michał Ogiński połączył Niemen i Dniepr, budując ciąg śluz i zapór, komunikujących ze sobą Szczarę, Jasiołdę i Prypeć, z Wisły na Dniepr można było z kolei wpłynąć, żeglując stworzonym przez Antoniego Tyzenhauza Kanałem Królewskim – sam Stanisław August otworzył go w roku 1784!

Początkowo zboże dowożono tylko do Chersonia i tam sprzedawano na pniu hurtownikom rosyjskim. Już w 1784 roku udało się jednak zakupić pierwsze statki, obsadzone częściowo przez mieszaninę obieżyświatów, a częściowo przez bieglejszych w nawigacji wychowanków Szkoły Rycerskiej, i „Święty Michał", a w ślad za nim „Święty Prot", „Ukraina" i „Podole" zaczęły żeglować do Rzymu, Barcelony i Marsylii.

To mało znany epizod w dziejach polskiej floty handlowej, a jednak chociaż frachtowce Kompanii Czarnomorskiej pływały pod rosyjską banderą św. Andrzeja z naszytym na niej polskim Orłem, zasięg miały kto wie czy nie większy niż kogi gdańskie. Flaga może i była rosyjska – ale do Chersonia w ślad za Michałem Ossowskim, kadetami i kupcami trafił konsul, by reprezentować interesy Rzeczypospolitej na jej najbardziej na południowy wschód wysuniętym skrawku.

Handlowi czarnomorskiemu nie zaszkodziły ani porohy na Dnieprze, ani napady berberyjskich piratów podczas podróży do Barcelony (zachowały się relacje ze starań konsula o wykupienie załogi z niewoli), ani koszty inwestycji. Zapiski hurtowników mówią same za siebie: cena zboża na wschodniej ścianie ówczesnej Rzeczypospolitej od roku 1785 zaczęła rosnąć. Gdyby nie drugi rozbiór, zajęcie Jampola i bankructwo Prota Potockiego – neapolitańską pizzę wypiekano by z polskiej mąki.

Porównanie warszawskich „statystów" doby stanisławowskiej do uczniów wspomnianego na wstępie Münchhausena to może za dużo. Kiedy jednak myślimy o tych reformatorach liczących na to, że jeszcze kilka orzechowych kolb sztucera, pasów słuckich i świeczników wystarczy, by poradzić sobie z Fryderykiem i Katarzyną, nieodparcie nasuwa się obraz zaaferowanego grona w perukach tłoczącego się wokół... szachownicy? Nie, jengi, czyli gry polegającej na wznoszeniu coraz wyższej wieży z klocków sprytnie wyciąganych z jej fundamentów.

W jendze wieża zawala się, kiedy jej środek ciężkości znajdzie się poza obrysem jej podstawy; stanisławowskie reformy upadły po wywołanej z Berlina zapaści polskiego systemu bankowego i najeździe, który towarzyszył drugiemu rozbiorowi. Ale piękna to była budowla.

–współpraca Małgorzata Urbańska

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Nietrudno wymienić bardziej skuteczne plany naprawy gospodarki, nie tylko te najgłośniejsze, Marshalla czy Roosevelta, ale i skromniejsze, ograniczone do jednego kraju, branży i pięciolatki, wszystkie, które zakończyły się ograniczonym choćby sukcesem. W Rzeczypospolitej czasów stanisławowskich tak się nie stało: manufaktury grodzieńskie upadły, kanały mające połączyć Morze Bałtyckie z Czarnym stały się przytuliskiem dla żab i pijawek, „linie technologiczne" i patenty wywieziono jak zwykle do Petersburga.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów