Herman Gerner, syn spolonizowanej mieszczańskiej rodziny z żydowskimi korzeniami ze Stanisławowa, zdał maturę u progu pięknego lata 1939 roku: tamten świat miał trwać jeszcze przez trzy miesiące. Zesłany trafił do Kirgizji, jesienią 1943 – do kościuszkowców, a potem, przez dłuższą chwilę, trafiał coraz gorzej: przez kursy w Riazaniu i Rembertowie, przez Sztab Generalny – do II Oddziału. Na skrzypcach nie grał, paznokci nie rwał: kierował działem naukowym ośrodka szkoleniowego, rozmawiał z andersowcami we Włoszech i z postępowymi intelektualistami na Kongresie Pokoju we Wrocławiu. Ale jego towarzyszami pracy byli „manikiurzyści" z Informacji Wojskowej.
A potem – zwrot: zwolniony z wojska i z PZPR w roku 1953, przez ćwierć wieku pozbawiony paszportu, obserwowany i (bezskutecznie) werbowany, w ciasnym pokoju na poddaszu ulicy Czackiego, gdzie nie mieściły się książki, czytał i tłumaczył już pod nazwiskiem Henryka Krzeczkowskiego. Pod nim też spoczął w roku 1985 na przyklasztornym cmentarzu w Tyńcu.
Czytelnicy lekkiej prozy i kryminałów rzadko sprawdzają nazwiska tłumaczy, ale ci, którzy smakowali „Złotą gałąź" Frazera, „Mity greckie" Gravesa czy „Podróż włoską" Goethego, wiedzieli, komu zawdzięczają ich polszczyznę. Już po śmierci tłumacza i upadku komunizmu okazało się, że przetłumaczył dla nas również najważniejsze książki Isaiaha Berlina. Ale jak to bywa w przypadku niejednego Sokratesa, jego wpływ i znaczenie rozpoznaje się raczej w uczniach i słuchaczach, których przez lata prowadził.
Jego zwrot życiowy z roku 1953 nie był tylko gestem politycznym czy etycznym, ale i wyborem całkowicie własnej drogi. Drogi, dodajmy, niełatwej: ani matura w Stanisławowie, ani ziemianka we wsi Orłowka nie dawały podstaw potrzebnych, by zaistnieć w świecie warszawskich litterati. Zerwanie z wszechmocną Informacją Wojskową frapowało wielu, ale Henryk Krzeczkowski nie uważał za stosowne zwierzać się zeń ani swoim przyjaciołom, od Pawła Hertza po Stefana Kisielewskiego, ani „wychowankom" – bo taki dystans wybierał nieraz wobec młodych intelektualistów lat 70.
Jeden z nich, Wojciech Karpiński, w blisko pół wieku później stworzył nie tyle szkic biograficzny, ile esej o próbie docieczenia prawdy o Henryku. Widać przy tym, jak dochował warunków dawnej przyjaźni: wszelką, naturalną przecież u historyka myśl o tym, by przeprowadzić kwerendę, sięgnąć do akt, odrzuca ze swoistym „arystokratyzmem", który kojarzy się raczej z Izabelą Łęcką niż hetmanem Zamoyskim, tyle jest w tym geście sprzeciwu obaw o powalanie eleganckiego stroju i pełnej wyższości niechęci do „wszystkich tych spraw politycznych".