Bogusław Chrabota: Dewaluacja wykształcenia czyli śmietnik z dyplomami

Dewaluacja wykształcenia? Pamiętam, jak mój dziadek z przedwojenna maturą i rokiem studiów prawniczych imponował mi znajomością łaciny i greki całe pół wieku później.

Publikacja: 04.05.2018 15:00

Bogusław Chrabota: Dewaluacja wykształcenia czyli śmietnik z dyplomami

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

Przedwojenna matura wystarczyła, by w wojsku osiągnąć stopień oficerski – tłumaczył – a jego symbolem była szabla. Dziadek miał przed wojną taką szablę, ale stracił ją we wrześniu 1939 roku. Szabli za to nigdy nie mieli ojciec i dziadek Kazika Tendelskiego, syna i wnuka robotników pracujących w nowohuckim kombinacie. Pamiętam dokładnie, jak Kazik – w przerwach pomiędzy laniem kolegów w okularach – szydził z nas, w jego oczach wyłącznie kujonów: „a na co mi te głupie studia. Tata spawa na hucie i zarabia pięć tysięcy, wujo pracuje na Martenie i zarabia jeszcze więcej, a cały czas na zwolnieniu. A wy ile zarobicie?".

W istocie nie było specjalnej motywacji do pilnej nauki w epoce późnego Gierka. Dobrze zarabiała wybrana część klasy robotniczej, różnego typu cwaniacy, inżynierowie pracujący w Iraku czy Algierii za dewizy i adwokaci. Ten zresztą ostatni zawód był zamknięty i można było kończyć studia prawnicze z najlepszymi notami, a wejście do adwokackiego klanu i tak było wyjątkowo trudne. Potem, pod koniec lat siedemdziesiątych dobrze zaczęli zarabiać tak zwani „badylarze", ale można było literalnie nic nie robić, a żyć całkiem po królewsku, o ile miało się oczywiście ciężko harujących krewnych w USA. Ci w zamian za wyroby z Cepelii wysyłali do ojczyzny dolary, a przelicznik był taki, że za niewielką część pensji, na przykład pracownika rzeźni w Chicago, stawiało się dom i stajnię, a cała rodzina piła wódkę z peweksu przez okrągły rok. Po co więc było się uczyć? Logika była przeciw.

Pozostawała więc ta cała reszta, czyli jakaś tradycja rodzinna, drobne ambicyjki rodziców czy zwalczana przez marksizm aspiracja klasowa. Ja poszedłem na studia, bo inaczej było nie do pomyślenia. Może państwa zniesmaczy ten raczej frywolny styl pisarski, ale jest w jego tle dość solidna faktografia. W 1989 roku, w przeddzień wielkiej zmiany mieliśmy w Polsce wskutek powyżej opisanych zjawisk jeden z najniższych wskaźników wyższego wykształcenia w Europie. Gorsza od nas była chyba tylko Albania, o ile pamiętam. Dużo lepiej wypadały choćby Bułgaria czy Rumunia, nie mówiąc już o NRD czy ojczyźnie światowego proletariatu, czyli Związku Radzieckim.

Otrzeźwienie przyszło całkiem niespodziewanie z Mazowieckim i wczesnym Balcerowiczem. Nagle okazało się, że wykształcenie może się liczyć, co więcej, stało się modne. Napływające do Polski biznesy, banki i giganty od pieluch potrzebowały ludzi wykształconych, czyli z jakimiś miękkimi umiejętnościami i językiem. Zaś skok w ramiona takiego giganta gwarantował nie tylko dobre pieniądze, ale i status. Z dnia na dzień przestawało się być prostakiem, a zaczynało Europejczykiem. I zmienił się punkt odniesienia; telewizja coraz częściej pokazywała cywilizowany Zachód, na tle którego estetyka a la wczesny Andrzej Lepper była tak odrażająca, że uciekało się od niej gdzie pieprz rośnie.

Zaczynała więc się odradzać mechanika społecznych aspiracji. Efekt był natychmiastowy. Jak grzyby po deszczu wyrastały szkoły wyższe. Do kraju wrócili różni magicy z zachodnimi dyplomami. Uruchamiano wynalazki w stylu szkół oferujących szybkie MBA i tak dalej, ale prawdziwa jakość przyszła w 2004 roku, z datą wstąpienia naszego kraju do Unii. Wtedy otwarły się szerzej bramy zagranicznych uniwersytetów, a Polacy dość masowo otrzymali szansę zdobywania prawdziwego wykształcenia. Dlaczego piszę o prawdziwym? Bo wiele z tego, co było wcześniej, to było wykształcenie czysto tytularne. Wykładałem w kilku tych pseudoszkołach wyższych i pamiętam młodzież, którą interesowało wszystko, z całonocnymi imprezami na czele, poza jakąkolwiek nauką. Przychodzili na zajęcia w kratkę i mocno poirytowani, że ktoś coś im truje. Liczyła się tylko kasa rodziców i licencjat, który i tak nie był do niczego przepustką. Nastąpiło to, o czym napisałem w pierwszym zdaniu. Dewaluacja wykształcenia. Innymi słowy, społeczny fenomen, w zgodzie z którym rzadko się liczy, co skończyłeś, za to ważne jest, co umiesz.

Czy sądzicie, że przyjmując do pracy sprawdzam dyplomy? Nic mnie to nie interesuje. U aspirujących do zawodu, który uprawiam, szukam pasji i talentu. Specjalistycznej wiedzy i zaangażowania. Tylko to się liczy; no może jeszcze języki. Ale o tym, że nie są specjalnie ważne, przekonał mnie pan hydraulik z warszawskiej Pragi, z którym po polsku umówiłem się dziś rano na wykonanie prostej usługi. Potwierdził, poprosił o SMS z adresem i nie przyjechał. Ani nie oddzwonił. Czekałem po próżnicy ponad godzinę w gorzkim przekonaniu, że Kazik Tendelski znów zaczyna mieć rację.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Przedwojenna matura wystarczyła, by w wojsku osiągnąć stopień oficerski – tłumaczył – a jego symbolem była szabla. Dziadek miał przed wojną taką szablę, ale stracił ją we wrześniu 1939 roku. Szabli za to nigdy nie mieli ojciec i dziadek Kazika Tendelskiego, syna i wnuka robotników pracujących w nowohuckim kombinacie. Pamiętam dokładnie, jak Kazik – w przerwach pomiędzy laniem kolegów w okularach – szydził z nas, w jego oczach wyłącznie kujonów: „a na co mi te głupie studia. Tata spawa na hucie i zarabia pięć tysięcy, wujo pracuje na Martenie i zarabia jeszcze więcej, a cały czas na zwolnieniu. A wy ile zarobicie?".

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów