Łuna przed pałacem

Nie o pieniądze i formalności chodzi, lecz o symboliczne miejsca. Krakowskie Przedmieście było widownią wielkiej żałoby, a szczególnie odcinek przed Pałacem Prezydenckim. Tysiące ludzi modliły się w tym miejscu, płonęły tysiące świec.

Aktualizacja: 10.04.2016 08:56 Publikacja: 07.04.2016 17:31

Foto: NBP

Pomnik świateł jest nie tylko projektem spornym, ale i paradoksalnym, bo powstał poniekąd na zamówienie warszawskiego konserwatora zabytków. Skoro koronnym argumentem przeciwko umieszczaniu monumentu przed Pałacem Prezydenckim była „nienaruszalność zabytkowej przestrzeni otoczenia", to nieistniejący pomnik nie może „ingerować w unikalność" Krakowskiego Przedmieścia. Ideę Pawła Szychalskiego należy traktować jako odpowiedź pomysłowego Drzymały, któremu zabroniono budowy domu... Oto historia Polski powtarzająca się w nieskończoność, a raczej nasz narodowy topos: chłop walczy z Bismarckiem o ziemię, a artysta stara się przechytrzyć Gronkiewicz-Waltz, aby uczcić polskich patriotów, bo ciągle mamy jakichś „naszych okupantów", jak chciał Boy-Żeleński.

Ściślej mówiąc, tak by się stało za czasów pruskiego kulturkampfu w wieku XIX, bo przecież Drzymała mógłby powiedzieć: są jeszcze sądy w Berlinie. W wieku XXI w demokratycznym państwie prawa sprawa już nie jest taka oczywista, bo rzecznik prasowy ratusza oświadczył, że światło też „ingeruje", chociaż mniej niż beton. Jakie to szczęście, że Księżyc może sobie świecić bez pozwolenia konserwatora, a nawet doktor prawa rządzącej stolicą.

Pomniki są dwuznaczne

Prezydent Warszawy stoi na pierwszej linii walki z pomnikiem przed Pałacem Prezydenckim. Argumentuje osobiście, albo ustami swoich podwładnych, że w Warszawie jest już pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej – na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, że przeprowadzi sondaż wśród warszawiaków, czy sobie życzą (wychodzi na to, że nie), że potrzebny jest konkurs na europejskim poziomie, a przede wszystkim, że lokalizacja jest niedopuszczalna. Zawsze jest jakieś „że" lub „ale".

Prawdą jest, że na Powązkach stoi monument cmentarny autorstwa Marka Moderau (wygrał konkurs organizowany przez stołeczne Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego). To prosta, choć zimna forma, lubiana przez fachowców, bo „minimalistyczna", ale niezbyt ceniona przez rodziny ofiar właśnie z powodu chłodu. Tworzy go blok białego granitu, złamanego na dwie części, które wynurzają się z ziemi. Czym innym są jednak cmentarne mauzolea, charakterystyczne dla wyjątkowych kwater, a czym innym monumenty w przestrzeni miasta. Krótko mówiąc: chodzi o wykręt. W walce politycznej, jak na każdej wojnie, chodzi o zwycięstwo, a nie o prawdę. Prawda ginie pierwsza. Za nią w kolejce stoi przyzwoitość.

Poza tym propozycje lokalizacji, jakie przedstawił ratusz, nie pozostają w żadnym związku z wydarzeniami sprzed sześciu lat. Jak wiadomo, z woli stołecznego magistratu pomnik miał stanąć u zbiegu ul. Focha i Trębackiej, na placyku, który de facto do miasta nie należy, a za który ratusz – czyli podatnicy – musiałby jeszcze zapłacić właścicielom, jak poinformowała prasa, kilka milionów złotych odszkodowania. Ale przecież nie o pieniądze i formalności chodzi, lecz o symboliczne miejsca. Krakowskie Przedmieście było widownią wielkiej żałoby, a szczególnie odcinek przed Pałacem Prezydenckim. Tysiące ludzi modliły się w tym miejscu, płonęły tysiące świec. Złożono całe ogrody kwiatów, a później co miesiąc gromadzili się tu ludzie, by wspominać katastrofę państwa.

Jest to także miejsce narodowej hańby, skoro znaleźli się chuligani, którzy za pieniądze bogatego barbarzyńcy po pijanemu urządzali awantury i napastowali modlących się ludzi. A także – ku uciesze oświeconych elit – szydząc z motłochu, sikali do zniczy. Dlatego trudno się dziwić, że miejsce pogardy dla ciemnogrodu i „smoleńskiej sekty" jest tak bolesne dla ciągle tej samej władzy miasta.

Należy oczywiście zrozumieć realny argument, że wielki monument mógłby zaburzyć dotychczasowy wygląd Traktu Królewskiego i na przykład ośmiometrowy „Obelisk wierności ojczyzny" zaprojektowany przez Maksymiliana Biskupskiego byłby nazbyt silnym akcentem. Ale w oczach konserwatora nie znalazł uznania także tak zwany kompromis między współczesną formą a historycznym kontekstem zaproponowany przez Aleksandra Rossa. Chodzi o „minimalistyczną i nietypową formę", czyli „pomnik wyryty w ziemi" – rodzaj grządki okolonej czarnym marmurem zamykającej od strony chodnika front placu przed Pałacem Prezydenckim. Za nim zaprojektowano „zejście do otwartego grobu" z nazwiskami ofiar i krzyż harcerski. Kiedy zobaczyłem wizualizację tego projektu, od razu przypomniał mi się wiersz Tadeusza Różewicza „Pomniki":

Nasze pomniki

są dwuznaczne

mają kształt dołu

nasze pomniki

mają kształt

łzy

nasze pomniki

budował pod ziemią

kret

nasze pomniki

mają kształt dymu

idą prosto do nieba.

Poeta pisał w PRL i miał na myśli raczej zbiorowe doły śmierci z czasów okupacji hitlerowskiej oraz kominy krematoriów, ale dzisiaj nie musimy już milczeć i mówimy publicznie, a nie tylko prywatnie, o ludobójstwie obu totalitaryzmów XX wieku. Wieku naznaczonego Oświęcimiem i Kołymą. Nie jest wszak rzeczą bez znaczenia, w jakim celu 96 osób wybrało się do Smoleńska. Przecież nie na wycieczkę krajoznawczą!

I Polska, i Rosja usiane są zbiorowymi mogiłami, a czy są to Palmiry czy Katyń, czy egzekucje widział smoleński las czy Puszcza Kampinoska, czy zbrodniarzy zdobił Hakenkreuz czy czerwona gwiazda – a cóż to za różnica? Śmierć zamordowanych i ból rodzin są takie same. I tylko zacieranie śladów zbrodni boli dodatkowo.

Symboliczne „zejście pod ziemię" również się Gronkiewicz-Waltz nie spodobało, ale na szczyty bezczelności wspięła się, komentując dopiero „Pomnik świateł" i przyrównując go do hitlerowskiej inscenizacji jednego z parteitagów. „Tak wyglądał pomnik światła w 1937 roku w Norymberdze, kiedy był zjazd NSDAP. Ja bym nie chciała, żeby tak samo wyglądał pomnik światła ofiar katastrofy smoleńskiej" – w 2011 roku powiedziała w „Faktach po Faktach", pokazując zdjęcia. „Tu jeszcze są całe rzesze nazistów przy pomniku światła" – dodała. I zasugerowała plagiat!

Kłamstwo i manipulacja zostały szybko obnażone przez internautów, ale PR-owska sztuczka była majstersztykiem. Przecież przywołanie hitlerowskiej instalacji Alberta Speera, zwanej „Katedrą światła", nie ma sensu. Nie tylko dlatego, że nie była żadnym „pomnikiem", tylko elementem scenografii, a już na pewno nie nazywano tej instalacji „pomnikiem światła", jak kilkakrotnie powtórzyła Gronkiewicz-Waltz, aby utrwalić nazwę w pamięci telewidzów. Podobieństwo do projektu Szychalskiego jest także dalekie i w tym celu prezydent Warszawy pokazała w telewizji „podrasowane" zdjęcie.

Skojarzenie akurat z nazistami także nie jest oczywiste, skoro słupy światła upamiętniały również ofiary zamachu na World Trade Center („Memorial In Light" w Nowym Jorku to dwa świetlne odpowiedniki zniszczonych wież) i wiele innych okazji, jak wyobrażenie „Wieży Pokoju" upamiętniającej Johna Lennona (projekt Yoko Ono na Islandii). Chodziło więc o świadome skojarzenie „ludu smoleńskiego" z nazistami (nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w wypowiedziach aktywistów niechętnych PiS).

Do zezwierzęcenia debaty publicznej poniekąd się przyzwyczailiśmy, podobnie jak do hipokryzji. Banałem stało się także stwierdzenie dr. Goebbelsa, że wielokrotnie powtarzane kłamstwo zostaje uznane za prawdę. Oszczerstwo było częściowo skuteczne, mimo że niedługo później internauci znaleźli zdjęcia pokazujące słupy świetlne jako scenografię zjazdu Platformy Obywatelskiej (Parteitag!), a także świetlny hołd dla powstańców getta i wszystkich ofiar Zagłady, co przypomniał radny Jan Śpiewak, żądając przeprosin dla wszystkich warszawiaków (na stronie Muzeum Historii Żydów Polskich napisano, że instalację uruchomili: powstaniec z getta warszawskiego i uczestnik Powstania Warszawskiego Szymon Ratajzer „Kazik" oraz uczestnik Powstania Warszawskiego Eugeniusz Tyrajski „Sęk"). Zasięg mediów społecznościowych jest jednak mniejszy i nie może się równać z siłą rażenia wielkiej stacji telewizyjnej. Dlatego mniej osób obejrzało zdjęcie „fontann światła" z „hitlerowskiego Gdańska", utworzonych przez „gauleitera Pawła Adamowicza" (prezydenta z ramienia PO) – jak ironicznie podpisał je Janusz Kowalski – niż obrzydliwą insynuację prezydent stolicy.

Propaganda słusznie zakłada krótką pamięć większości ludzi. Stąd mało kto zauważył, że cztery lata później ta sama Gronkiewicz-Walz zachwyciła się na Twitterze zwycięskim projektem aranżacji Izby Pamięci przy Cmentarzu na Woli wykorzystującym słupy światła (na Cmentarzu Powstańców Warszawy spoczywa ponad 100 tys. osób, głównie cywilów poległych w czasie Powstania Warszawskiego, w tym tysiące nigdy niezidentyfikowanych ofiar rzezi Woli; pochowano na nim również żołnierzy kampanii wrześniowej i więźniów Pawiaka). W czasach komunizmu taką woltę nazywano „mądrością etapu". Homo sovieticus ciągle żywy.

Symbolika świateł

Projekt Pawła Szychalskiego spodobał się kilku znaczącym osobom z grona rodzin ofiar, a także wielu politykom PiS, co jest ważne z punktu widzenia organizowania siły społecznego nacisku, bez którego żaden pomnik nie stanie (a raczej nie zaświeci). Sam pomysł – jak już wspomniałem – w dużym stopniu omija rafę zwaną „ingerencją w zabytkową przestrzeń". Ale za projektem przemawia także symbolika zaproponowanych rozwiązań. Światła nawiązują do tysięcy zniczy zapalanych w tym miejscu. Obudowa lamp ma mieć kształt ryngrafu z umieszczonym nazwiskiem. Mimo lokalizacji pomnika liczba świateł przypomina o wszystkich ofiarach, a nie tylko o parze prezydenckiej. W porównaniu z innymi projektami forma jest nowoczesna i nie przypomina ciężkich, „betonowych" rozwiązań, których wielu ludzi ma dość (i chyba nie ma tu partyjnych podziałów).

Nieregularnie rozmieszczone w chodniku reflektory nie będą tamować ruchu przed pałacem. Poznański architekt twierdzi też, że dzięki komputerowemu sterowaniu światłem pomnik „reagowałby na obecność ludzi", co uczyni go „pomnikiem żywym". Jak wyjaśnił, „symbolicznym odniesieniem do Katynia mają być właśnie ryngrafy, które w polskiej tradycji mają konotacje narodowe, rycerskie i religijne". Trudno się nie zgodzić z projektantem, że taka forma nawiązuje do sarmackiej przeszłości, choć niekoniecznie dla wszystkich jest to zaletą. Wszak dla wielu „nowoczesnych" ryngraf jest symbolem ciemnogrodu, religianctwa i polskiego zacofania. Za Fryderykiem Wielkim traktują naszych przodków i ich dokonania jak „Irokezów Europy" i wstydzą się oryginalności polskich rozwiązań kulturowych. Chcą być indywidualni jak z reklamy PepsiCo: „Bądź sobą! Pij pepsi!", bo standaryzacja nobilituje, a życie z powielacza jest „kreatywne".

Co zaś do kreatywnego rozumienia symboli, to warto jako exemplum przytoczyć obawy dziennikarki „Gazety Wyborczej", która już w 2011 roku przewidziała, że nawiązanie do nowojorskiego upamiętnienie Ground Zero jest zamaskowanym sposobem sugerowania przyczyny katastrofy oraz pragnienia zemsty: „Jak wiadomo, była to forma upamiętnienia ofiar zamachu. (...) Forma świetlnego pomnika jest może i nowoczesna, ale treść, jaką niesie, już mniej: walka, odwet, atak" (Dorota Jarecka, „Pomnik mgły"). Przewidziała też, że dla delegacji zagranicznych trzeba będzie „rozpylać sztuczną mgłę", aby i w dzień ożywić instalację. Jak widać, poczucie humoru jest cechą nie tylko Macieja Stuhra.

Trwalsze od spiżu

Dla osób niechętnych jakiemukolwiek upamiętnieniu katastrofy jedyną dobrą wiadomością jest to, że świetlny pomnik nie wymaga dużej ekipy budowlanej, aby go zniszczyć. Wystarczy wyłączyć światło. Dla jednych radość – dla innych troska. Wszak cała Europa, nie tylko Polska, przestała być od niedawna miejscem bezpiecznym. Zresztą nawet za naszego życia budowano i obalano pomniki. Trudno temu zaradzić.

Ale jest wyjście dodatkowe i niesprzeczne z ideą „pomnika światła". Numizmatycy z dumą nazywają monety „małymi pomnikami". Chlubią się przy tym, że są one najtrwalszymi świadectwami świetności wszystkich dawnych cywilizacji, rodzajem sztuki, której uporczywość zdumiewa wytrwałością istnienia, zwłaszcza gdy porównamy ją z kruchością ludzkiego życia. Żadne inne dzieła cywilizacji nie przechowują śladów przeszłości z taką odpornością. Jak pisał poeta (Zbigniew Herbert, „Trzy wiersze z pamięci"):

pamięć przekaże chyba obłok –

wytarty profil rzymskich monet

Sławomir Skrzypek, były prezes Narodowego Banku Polskiego, którego kadencję zakończył feralny lot do Smoleńska, prowadził istotną politykę historyczną przy wykorzystaniu emisji monet okolicznościowych i kolekcjonerskich. Za jego czasów (tylko w roku 2008) upamiętniono cytowanego poetę, 450-lecie Poczty Polskiej, 400-lecie osadnictwa polskiego w Ameryce, 90. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości i wybuchu Powstania Wielkopolskiego, 65. rocznicę powstania w getcie warszawskim, 40-lecie Marca '68, a także wybito specjalną monetę „Sybiracy". Zostały uwiecznione nie tylko rocznice, ale także ludzie i ważne organizacje, np. „Polacy ratujący Żydów" (Irena Sendlerowa, Zofia Kossak i siostra Matylda Getter oraz „Żegota") i wielu innych artystów, uczonych, bohaterów.

Przyszedł czas na serię upamiętniającą ofiary smoleńskiej katastrofy. 96 monet to seria obliczona na kilka lat, wymagająca sporego wysiłku technicznego, organizacyjnego i artystycznego. NBP nigdy wcześniej nie podjął tak wielkiej akcji, mimo emitowania wielu serii dawniej i obecnie, ale też od czasu drugiej wojny światowej nie doznaliśmy tak znacznego uszczerbku na szczeblu państwowym. Poza tym nie sposób dokonać jakiejś selekcji i podjąć się emisji wybiórczej – jedynie wola rodziny może wykluczyć obecność w serii, konieczna jest bowiem zgoda na udostępnienie wizerunku.

Biorąc pod uwagę dotychczasowe zwyczaje emisyjne, należałoby bić monety srebrne i tylko dla pary prezydenckiej oraz Ryszarda Kaczorowskiego wybić monety złote. To wymóg ideowy, podkreślający wagę, jaką do ciągłości niepodległego państwa polskiego przywiązywał Lech Kaczyński. Żaden z jego poprzedników nie cenił sobie wartości tradycji emigracji tak wysoko. Stąd konieczna obecność ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie – obecność poświadczona ofiarą życia. Jest to także symbol jedności kraju i emigracji, braku zgody na kolonialną zależność i nigdy nieutraconą wolę zachowania państwowej suwerenności. Dopełnieniem złotej emisji – czwarta moneta – mógłby być pomnik katyński z Katynia – znak celu, do którego zdążała delegacja. Na wszystkich rewersach monet proponuję umieścić krótki biogram osoby – jak to ma miejsce w serii „Skarby Stanisława Augusta", gdzie na awersie mamy poczet władców polskich z kolekcji ostatniego króla, a na rewersie podstawowe daty i osiągnięcia prezentowanego monarchy.

Historyk numizmatyki Ryszard Kiersnowski pisze: „Wśród rozmaitych rodzajów źródeł historycznych moneta zajmuje miejsce pod wielu względami wyjątkowe. Należy do zabytków najmniejszych, zminiaturyzowanych nierzadko do granic czytelności nieuzbrojonym okiem. Należy też do źródeł najliczniejszych pod względem liczby oryginalnych przekazów, zwłaszcza pochodzących z wcześniejszych okresów dziejów. Jest także bodaj najtrwalszym rodzajem źródła, wykonanym z kruszcu, często szlachetnego, odpornym na działanie czynników zewnętrznych, niszczących tak łatwo pergamin i papirus, papier i drewno [...]. W rezultacie monety stanowią zespół źródeł zachowanych niemalże kompletnie w zakresie informacji, których dostarczają ich stemple".

Za pięćset czy tysiąc lat, kiedy wspomnienie o cywilizacji europejskiej będzie co najwyżej cieniem, jakiś archeolog nie tylko się dowie, kim byli w roku 2010 najważniejsi ludzie w Rzeczypospolitej, lecz także pozna osoby, które za życia były może mniej znaczne, ale dla Boga i polskiego narodu jednakowo cenne.

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody