Tim Marshall: Arabskiej wiosny nie było

Arabska wiosna to niewłaściwe, wymyślone przez media określenie. Na Bliskim Wschodzie władza należy do tego, kto w ręku trzyma karabin.

Aktualizacja: 01.04.2017 16:31 Publikacja: 30.03.2017 12:07

Kair, kwiecień 2011 r. Egipski chłopiec modli się wraz z tysiącami demonstrantów „o ocalenie rewoluc

Kair, kwiecień 2011 r. Egipski chłopiec modli się wraz z tysiącami demonstrantów „o ocalenie rewolucji”, która obaliła prezydenta Hosniego Mubaraka.

Foto: AFP

Jeden z najważniejszych materiałów wideo pochodzących z Bliskiego Wschodu w 2014 roku został przyćmiony przez ogrom filmów przedstawiających wybuchy i egzekucje poprzez ścięcie. Jest to bardzo zręcznie wykonane przez Państwo Islamskie nagranie propagandowe, na którym widać, jak buldożer zmiata, a właściwie wypycha iracko-syryjską granicę z powierzchni Ziemi. Granica ta to po prostu usypany z piachu wał przeciwczołgowy. Wystarczy przepchnąć ten wał, a granica przestanie fizycznie istnieć. Ta linia istnieje wyłącznie w teorii. W ciągu nadchodzących kilku lat przekonamy się, czy słowa wypowiedziane przez bojownika Państwa Islamskiego: „Niszczymy granice, przełamujemy bariery. Chwała Allachowi" okażą się prorocze, czy może były tylko przechwałką.

Po zakończeniu pierwszej wojny światowej na szeroko rozumianym Bliskim Wschodzie istniało mniej granic niż dzisiaj i były one z reguły wyznaczane przez geografię. Przestrzenie pomiędzy nimi były umownie podzielone i zarządzane z uwzględnieniem geografii, etniczności oraz religii. Nikt natomiast nie próbował tworzyć tam państw.

Większy Bliski Wschód rozciąga się na tysiąc sześćset kilometrów, od zachodu na wschód, od Morza Śródziemnego po irańskie góry. Od północy ogranicza go Morze Czarne, a na południu oddalone o trzy tysiące dwieście kilometrów omańskie wybrzeże Morza Arabskiego. W regionie tym znajdują się ogromne pustynie, oazy, pokryte śniegiem góry, długie rzeki, wielkie miasta, nadbrzeżne równiny, a także potężne zasoby bogactw naturalnych potrzebne wszystkim krajom świata, zarówno tym zindustrializowanym, jak i rozwijającym się.

Leżą tutaj również niezwykle żyzne tereny Mezopotamii zwanej „ziemią pomiędzy rzekami" (Eufratem i Tygrysem). Jednak najbardziej dominującą krainą jest olbrzymia Pustynia Arabska, której centrum stanowi busz, a jej piaski leżą na terytoriach Izraela, Jordanii, Syrii, Iraku, Kuwejtu, Omanu, Jemenu oraz Arabii Saudyjskiej. W jej skład wchodzi także pustynia Ar-Rab al-Chali, zwana czasem „pustą ćwiartką". Jest to największy ciągły teren pustynny na świecie, który wielkością odpowiada terytorium Francji. Z uwagi na jego niedostępność ludzie osiedlili się na peryferiach tej wielkiej pustyni. W ich umysłach nie istniał koncept państw, a do czasu przybycia europejskich kolonistów nie znali oni pojęcia prawnie wyznaczanych granic.

Reguły, w myśl których człowiek mieszkający w danym regionie mógł odwiedzić swojego krewnego z tego samego plemienia mieszkającego w regionie sąsiednim wyłącznie za okazaniem odpowiedniego dokumentu wystawionego przez jakiegoś pochodzącego z odległego miasta nieznajomego, były dla miejscowych bez sensu. Sam pomysł, żeby obcokrajowiec wystawiał pismo, w którym postanowiono, że dany obszar to teraz dwa państwa o nowych, nadanych przez niego nazwach, był absurdalny i sprzeczny ze stylem życia, jaki panował tu od wieków.

Rządy nad imperium osmańskim (1299–1922) sprawował Stambuł. W czasach swojej świetności imperium rozciągało się od bram Wiednia przez Anatolię, Arabię na południu aż po Ocean Indyjski. Obejmowało ono również tereny dzisiejszej Algierii, Libii, Egiptu, Izraela/Palestyny, Syrii, Jordanii, Iraku oraz część terytorium Iranu. Władze Stambułu nie zajmowały się nadawaniem nazw tym regionom. W 1867 roku dokonano po prostu podziału na jednostki administracyjne zwane wilajetami, których granice określano według rozmieszczenia zamieszkujących je plemion. Mogli to być na przykład Kurdowie osiedleni na terenach znanych dziś po nazwą Kurdystanu lub federacje plemienne żyjące na obszarach dzisiejszego Iraku i Syrii.

Rysowanie państw

Kiedy imperium osmańskie zaczęło się chylić ku upadkowi, Brytyjczycy i Francuzi mieli własną wizję odnośnie do jego terytorium. W 1916 roku brytyjski dyplomata pułkownik Mark Sykes wziął do ręki mazak i przejechał nim, od lewej do prawej, po mapie Bliskiego Wschodu. Powstała w ten sposób linia zaczynała się w leżącej nad Morzem Śródziemnym na terenie dzisiejszego Izraela Hajfie, a kończyła w Kirkuku (miasto w Iraku) na północnym wschodzie. Po czym dyplomata zawarł ze swoim francuskim odpowiednikiem, François Georges'em Picotem, tajne porozumienie, zgodnie z którym region podzielono na strefy wpływów. W przypadku zwycięstwa państw ententy w pierwszej wojnie światowej strefa północna miała wejść pod kontrolę Francuzów, natomiast południowa miała się stać częścią brytyjskiej hegemonii.

Za określeniem „Sykes-Picot" stało wiele decyzji podjętych w pierwszych trzydziestu latach XX wieku. Skutkowały one niedotrzymaniem obietnic złożonych przywódcom poszczególnych plemion, co tłumaczy po części panujący dziś w regionie niepokój i ekstremizm. Jest w tym być może trochę przesady – w końcu przemoc i ekstremizm istniały tam jeszcze przed przybyciem Europejczyków. Niemniej samowolne wyznaczanie granic państw narodowych, obejmujących ludy nieprzywykłe do wspólnego życia, nie jest bynajmniej receptą na sprawiedliwość, równość i stabilizację.

Po zmianach „Sykes-Picot" nie było takich państw, jak Syria czy Liban, nie było też Jordanii, Iraku, Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu, Izraela czy Palestyny. Na współczesnych mapach widzimy te nazwy, widzimy ich granice. Istnieją one jednak krótko i są bardzo nietrwałe.

Islam jest dominującą na Bliskim Wschodzie religią, dzieli się jednak na wiele różnych wersji. Główne nurty islamu, sunnizm i szyizm, istnieją niemal od początku trwania samej religii, a konkretnie od roku 632, kiedy po śmierci Mahometa wybuchł spór o jego następcę.

Sunnici stanowią większość Arabów, podobnie jak i całej populacji muzułmańskiej. Ich odsetek wynosi 85 proc., choć w niektórych państwach arabskich udział ten może być mniejszy. Ich nazwa pochodzi od ahl as-sunna, czyli „ludzie tradycji". Po śmierci proroka jego następcę, według sunnitów, należało wybrać zgodnie z arabską tradycją plemienną. Sunnici postrzegają siebie jako ortodoksyjnych muzułmanów.

Słowo „szyizm" pochodzi od szi'at Ali, dosłownie „stronnictwo Alego", i nawiązuje do zięcia proroka Mahometa. Ali został, podobnie jak jego synowie, zamordowany i pozbawiony tym samym należnego mu od urodzenia, zdaniem szyitów, prawa do przewodzenia społeczności muzułmańskiej.

W ten sposób narodziły się dwa główne odłamy islamu, które różnią się tradycją i praktykami religijnymi. Dochodziło pomiędzy nimi do wielu sporów, a nawet wojen o podłożu ideologicznym, chociaż zdarzały się również długie okresy pokoju.

Podziały dokonały się również wewnątrz odłamów. Istnieje na przykład wiele różnych odłamów sunnizmu, a każdy z nich opiera się na naukach wielkich uczonych z przeszłości. Jest to chociażby szkoła hanbalicka – której nazwa pochodzi od imienia irackiego teologa z IX wieku, Ahmada Ibn Hanbala – występująca od Kataru po Arabię Saudyjską. Miała ona wpływ na rozwój ekstremalnie purytańskiego salafizmu dominującego wśród dżihadystów.

Szyizm dzieli się na trzy główne odłamy, z których najbardziej znany jest imamizm. Jego wyznawcy stosują się do nauk dwunastu imamów, jednak nawet on rozpada się na mniejsze frakcje. Ismailici podają w wątpliwość rodowód imama siódmego, podczas gdy zajdyci — piątego. Istnieje również kilka odgałęzień szyizmu, między innymi alawizm oraz druzyzm, który tak bardzo oddalił się od tradycyjnego islamu, że wielu muzułmanów, zwłaszcza sunnickich, nie uznaje go nawet za część tej samej religii.

Epoka kolonializmu zaprowadzonego przez Europejczyków pozostawiła Arabów pogrupowanych w granicach państw, którymi rządzili przywódcy faworyzujący te odłamy islamu, z których sami się wywodzili. Dzięki państwowym aparatom represji upewniali się, że ich rozporządzenia są wprowadzane w życie w całym obszarze ograniczonym przez nakreślone przez Europejczyków linie, które ani nie uwzględniały kontekstu historycznego, ani nie dzieliły ziemi sprawiedliwie względem plemion ani wyznawanych przez nie religii.

Świetnym przykładem może być Irak, kraj niekończących się konfliktów i wszechobecnego chaosu. Najbardziej religijni szyici nigdy nie pogodzili się ze zwierzchnictwem rządu zdominowanego przez sunnitów, mającym kontrolę nad ich świętymi miastami, takimi jak An-Nadżaf czy Karbala, gdzie mają się znajdować groby męczenników Alego i Husajna. Nastroje te utrzymują się od wieków, a nazywanie szyitów przez ostatnie dekady Irakijczykami bynajmniej nie ostudziło tych emocji.

Kiedy Turcy rządzili imperium osmańskim, ich spojrzenie na region było zgoła inne. Wpierw ich oczom ukazywał się trudny, górzysty teren zamieszkany przez Kurdów, a za nim, tam, gdzie góry się obniżały, przechodząc w równiny prowadzące w stronę Bagdadu i na zachód, w kierunku terenów dzisiejszej Syrii, widzieli ziemie zdominowane przez Arabów. Wreszcie tam, gdzie wody dwóch wielkich rzek, Tygrysu i Eufratu, połączyły się, tworząc Szatt al-Arab, ujrzeli tereny bagniste, miasta, a w nich jeszcze więcej Arabów, z których większość stanowili szyici. Rządy Turków były adekwatne do tego stanu, a ziemie zostały podzielone na trzy rejony administracyjne: Mosul, Bagdad i Basrę.

Podział ten odpowiadał mniej więcej temu, którego dokonali w starożytności Persowie, ustanawiając regiony znane pod nazwą Asyria, Babilonia i Sumer. Powtórzył to Aleksander Wielki, a później przywódcy kalifatu Umajjadów. Brytyjczycy natomiast zdecydowali się na kompletnie nielogiczne posunięcie i połączyli trzy regiony w jeden. Pomysł ten w rozumieniu chrześcijan miał co prawda pewien sens, jako że korespondował luźno z koncepcją Trójcy Świętej, jednak chaosowi, jaki wywołał on w Iraku, do świętości było bardzo daleko.

Którą drogą pójść?

Jeszcze kilka lat temu Turcja była przedstawiana jako przykład pokazujący, że nie tylko Izrael, ale i inne państwa Bliskiego Wschodu potrafią przyjąć reguły demokracji. Jednak ciągnąca się kwestia kurdyjska, problemy, z jakimi muszą się mierzyć niewielkie mniejszości chrześcijańskie, oraz ciche przyzwolenie dla muzułmańskich grup walczących przeciwko syryjskiemu rządowi sprawiły, że zasadność tego przykładu ostatnio lekko osłabła. Wygłoszone niedawno przez prezydenta Erdogana komentarze na temat Żydów, równości ras i płci oraz powolna islamizacja Turcji to wystarczające powody, aby bić na alarm. Mimo to w porównaniu z większością krajów arabskich państwo tureckie pozostaje najlepiej rozwinięte i najbardziej demokratyczne. Nawet jeśli prezydent Erdogan niweczy część pracy wykonanej przez Atatürka, to dzieci i wnuki „Ojca Turków" cieszą się większą wolnością niż ktokolwiek inny na arabskim Bliskim Wschodzie.

Kraje arabskie, które w swojej historii nigdy nie otwierały się na resztę świata tak, jak uczyniła to Turcja, i które wycierpiały niejedno w okresie kolonializmu, nie były gotowe przemienić powstań arabskich (fala protestów, która rozpoczęła się w 2010 roku) w prawdziwą arabską wiosnę. Zamiast tego skończyło się na ciągłych zamieszkach i wojnie domowej.

Arabska wiosna to niewłaściwe, wymyślone przez media określenie. Daje ono mylne pojęcie o tym, co naprawdę się działo. Zbyt wielu reporterów pospieszyło w kierunku młodych liberałów stojących na skwerach miast, trzymających transparenty z wypisanymi po angielsku hasłami, biorąc ich za głos ludu, który nada bieg historii. Podobny błąd popełnili niektórzy dziennikarze podczas zielonej rewolucji, którzy studentów z północnego Teheranu nazwali „młodzieżą Iranu", ignorując kompletnie młodych Irańczyków wstępujących do reakcyjnych bojówek Basidżu lub Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej.

W Europie Wschodniej w 1989 roku totalitaryzm znany był pod jedną postacią: komunizmu. Według większości ludzi należało podążać w jednym konkretnym kierunku: ku kwitnącej po drugiej stronie żelaznej kurtyny demokracji. Wschód i Zachód kontynentu europejskiego miały w pamięci wspólną historię demokracji skupiającej społeczeństwa obywatelskie. Świat arabski roku 2011 nie zaznał podobnych przyjemności i stał teraz wobec trudnego wyboru właściwej drogi. A drogi były różne: demokracji, demokracji liberalnej (nie mylić z poprzednio wymienioną), nacjonalizmu, kultu jednostki oraz ta, którą kroczyło dotychczas wielu ludzi z tamtego regionu – droga islamu, ze wszystkimi jej formami i odłamami, w tym islamizmem.

Na Bliskim Wschodzie władza należy do tego, kto w ręku trzyma karabin. Gdyby nawet część porządnych obywateli Misraty w Libii zdecydowała się założyć partię liberalno-demokratyczną i rozpocząć kampanię o prawa dla gejów, to nic z tego nie wyjdzie, jeśli lokalna, de facto, „władza" najzwyczajniej wystrzela wszystkich gejów i demokratów. Idealnym przykładem jest Iran: demokratyczny jedynie w teorii, bynajmniej nie liberalny, gdzie ludzie na porządku dziennym mordowani są za orientację homoseksualną.

Druga faza powstania arabskiego jest już w bardzo zaawansowanym stadium. To bardzo złożony, wewnętrzny konflikt społeczności, dla których przekonania religijne, obyczaje, plemienne powiązania oraz broń mają większą moc niż „zachodnie" idee równości, wolności słowa i wyborów powszechnych. Kraje arabskie targane są przez uprzedzenia, a wręcz nienawiść, o których przeciętny mieszkaniec Zachodu ma tak nikłe pojęcie, że nie uwierzy nawet, jeśli ich dowody ma tuż przed sobą – wypisane czarno na białym. Własnych uprzedzeń, a jest ich mnóstwo, jesteśmy świadomi. Jednak na te istniejące na Bliskim Wschodzie zdajemy się często przymykać oko.

Codzienne wyrażanie nienawiści stało się tak powszechne w świecie arabskim, że rzadko kiedy budzi ono jakikolwiek komentarz. Wyjątkiem są doniesienia płynące ze strony zamieszkujących w regionie liberalnych mniejszości, których członkowie, często wykształceni na Zachodzie, nie mają dostępu do środków masowego przekazu. Popularne stały się antysemickie kreskówki jako żywo przypominające nazistowskie karykatury z propagandowej gazety „Der Stürmer", a w najchętniej oglądanych programach telewizyjnych co tydzień występują kaznodzieje-szarlatani.

Zachodni apologeci tego typu zachowań bywają niekiedy powściągliwi w swoich wypowiedziach, ponieważ boją się, że zostaną uznani za – jak to określił Edward Said – „orientalistów". Jednak występują oni przeciwko własnym wartościom liberalnym, kwestionując ich uniwersalność. Inni w swojej naiwności twierdzą, że przypadki podżegania do przemocy nie są wcale takie powszechne i muszą być postrzegane przez pryzmat języka arabskiego, który w swojej naturze jest wyjątkowo retoryczny. Takie podejście świadczy o kompletnym niezrozumieniu „arabskiego języka ulicy" oraz roli, jaką odgrywają arabskie media mainstreamowe. Nie potrafią również pogodzić się z faktem, że człowiek przepełniony nienawiścią mówi dokładnie to, co myśli.

To właśnie zwykli ludzie stali za obaleniem Hosniego Mubaraka, kiedy został on zmuszony do ustąpienia ze stanowiska prezydenta Egiptu. Obserwatorom reszty świata umknął jednak fakt, że wojsko od dawna czekało na okazję, aby pozbyć się Mubaraka oraz jego syna, Dżamala, i kiedy Bractwo Muzułmańskie wezwało swoich zwolenników do wyjścia na ulicę, powstałe zamieszki nadały idealną ku temu sposobność. W Egipcie istniały wówczas tylko trzy organizacje: przewodzona przez Mubaraka Partia Narodowo-Demokratyczna, armia oraz Bractwo Muzułmańskie. Dwie ostatnie pozbyły się tej pierwszej i wygrawszy wybory, Bractwo zapoczątkowało proces przemiany Egiptu w państwo wyznaniowe. Jego rządy dobiegły jednak końca w wyniku przeprowadzonego przez armię zamachu stanu i to ona stanęła u władzy państwa.

Wybór między chlebem a demokracją

Choć islamiści stanowią dzisiaj drugą siłę w Egipcie, ich działalność została uznana za nielegalną. Podczas trwających w Kairze demonstracji przeciwko Mubarakowi w szczytowych momentach zbierały się tysiące ludzi. Po upadku prezydenta z Kataru powrócił skazany na wygnanie radykalny kaznodzieja Bractwa, Jusuf al-Kardawi, a na jego powitanie wyległo co najmniej milion ludzi. Jednakże rzadko które media zachodnie nazwały go „głosem ludu". Natomiast liberałowie ani wtedy, ani dziś nie mają żadnych szans. I to nie dlatego, że ludność regionu jest tak radykalna, ale dlatego, że dla głodnego, wystraszonego człowieka wybór pomiędzy chlebem i bezpieczeństwem a konceptem demokracji jest oczywisty.

W nękanych biedą społecznościach posiadających zaledwie kilka odpowiedzialnych instytucji władza leży w rękach gangów określających się mianem „milicji" lub „partii politycznych". Gdy gangi te, niekiedy dopingowane przez zachodnich sympatyków, walczą o władzę, ofiarami pada wielu niewinnych ludzi. Wygląda na to, że taka przyszłość czeka Libię, Syrię, Jemen, Irak, a w następnych latach zapewne i więcej krajów.

Wraz ze spadkiem zapotrzebowania na import energii Amerykanie są skłonni zmniejszyć swoje polityczne i militarne zaangażowanie w regionie. Jeśli tak się stanie, Chiny oraz do pewnego stopnia Indie zwiększą swoją aktywność, wypełniając pozostawioną przez USA przestrzeń. Już w tej chwili Chińczycy odgrywają główną rolę w Arabii Saudyjskiej, Iraku i Iranie. Taki scenariusz to sprawa o wadze globalnej i decyzje o jego przebiegu zapadną w kancelariach stolic największych światowych mocarstw, rozstrzygając o ludzkich wyobrażeniach, pragnieniach, nadziejach i potrzebach oraz życiu.

Porozumienie Sykes-Picot się rozpada. Odtworzenie go, nawet jeśli w innej postaci, wymagać będzie czasu i krwi.

Fragment książki Tima Marshalla, „Więźniowie geografii, czyli wszystko, co chciałbyś wiedzieć o globalnej polityce", przeł. Filip Filipowski, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.

Śródtytuły od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jeden z najważniejszych materiałów wideo pochodzących z Bliskiego Wschodu w 2014 roku został przyćmiony przez ogrom filmów przedstawiających wybuchy i egzekucje poprzez ścięcie. Jest to bardzo zręcznie wykonane przez Państwo Islamskie nagranie propagandowe, na którym widać, jak buldożer zmiata, a właściwie wypycha iracko-syryjską granicę z powierzchni Ziemi. Granica ta to po prostu usypany z piachu wał przeciwczołgowy. Wystarczy przepchnąć ten wał, a granica przestanie fizycznie istnieć. Ta linia istnieje wyłącznie w teorii. W ciągu nadchodzących kilku lat przekonamy się, czy słowa wypowiedziane przez bojownika Państwa Islamskiego: „Niszczymy granice, przełamujemy bariery. Chwała Allachowi" okażą się prorocze, czy może były tylko przechwałką.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii