Trump. Narcyz i spocone psy

Facebook, Twitter, Instagram, a nawet autoportrety, zwane swojsko selfie, umieszczane w internecie przez miliony – wszystko to narzędzia autopromocji, którą Donald Trump uprawiał dla zysku przez całe życie. Jedyna różnica polega na tym, że zrobił to pierwszy i na o wiele większą skalę.

Aktualizacja: 26.03.2016 09:35 Publikacja: 25.03.2016 06:00

Przekaz Trumpa bywa często tak pokrętny, że słuchacze muszą dopowiadać sobie znaczenia sami

Przekaz Trumpa bywa często tak pokrętny, że słuchacze muszą dopowiadać sobie znaczenia sami

Foto: AFP

W jesieni życia Donald Trump pozostaje wierny swoim przyzwyczajeniom – prowokowaniu konfliktów, napędzaniu konsumpcji i oznaczaniu każdego zakątka planety swoim nazwiskiem. Nie wstydzi się ich, ale kiedy go przycisnąć, przyznaje się do cienia wątpliwości. Podczas jednej z naszych rozmów pyta:

–Słyszeliście kiedyś o Peggy Lee? Śpiewa „Is That All There Is?" (Czy to już wszystko?). Uważam, że to świetna piosenka. Tyle razy odnosiłem sukces, a potem szukałem następnej okazji, ponieważ zadawałem sobie to samo pytanie: „Hej, czy to już wszystko?". To naprawdę wspaniały utwór, zwłaszcza w jej wykonaniu, ponieważ miała takie trudne życie.

Trump dzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat Peggy Lee również z innymi rozmówcami, co doprowadziło mnie do wniosku, że trzyma ten tekst w rezerwie na chwilę, w której będzie się od niego oczekiwać zademonstrowania samoświadomości. Później, kiedy czytałem zapis tego wywiadu, zrozumiałem, że o wiele bardziej wymowne było to, co powiedział potem. Odnosząc się do słów piosenki Lee, zapytałem:

–Czy również zadajesz sobie czasem to pytanie?

Wówczas odparł:

–Nie, nie chcę nawet o tym myśleć! Nie lubię analizować sam siebie, ponieważ mogłoby mi się nie spodobać to, co ujrzę. Nie lubię analizować sam siebie i nie znoszę za dużo myślenia o przeszłości w innym celu niż wyciąganie wniosków na przyszłość. Jedyna rzecz, jaka mi się podoba, jeżeli chodzi o przeszłość, to to, że można się z niej czegoś nauczyć, ponieważ jeśli popełnia się pomyłkę, to można się wiele nauczyć. Mimo to wolę się uczyć na cudzych błędach. Dużo czytam, w tym również historie o sukcesach i porażkach, ponieważ uczenie się na cudzych błędach wypada dużo taniej niż na własnych. Mogę ci opowiedzieć o wielu, wielu pomyłkach popełnionych przez innych. Cieszy mnie to, że nie ja je popełniłem. Lubię przeszłość ze względu na to, że można się uczyć na cudzych błędach, ale można się również wiele dowiedzieć z cudzych triumfów.

–Powiedziałeś, że dużo czytasz. Jaka książka miała na ciebie największy wpływ?

–Hmm, kiedy to mówiłem, miałem na myśli raczej czytanie bieżącej prasy i mediów. Uwielbiam czytać. Jak wiecie, sam napisałem wiele bestsellerów. „The Art of the Deal" była jedną z najlepiej sprzedających się książek wszech czasów – myślę, że to od niej się wszystko zaczęło, „Trump. The Art of the Deal". Została bestsellerem, była na pierwszym miejscu listy najlepiej sprzedających się książek przez wiele, wiele miesięcy ze względu na to, czego dokonałem wcześniej. Byłem więc dobrze znany jeszcze przed wydaniem „The Art of the Deal", ale jej publikacja stała się wielkim przełomem. Kolejnym takim kamieniem milowym był ogromny sukces „The Apprentice", który został programem numer jeden w telewizji. To był dla mnie następny wielki przełom.

Czytaj także:

Lingwista lub psycholog mógłby napisać doktorat na temat stylu, w jakim Trump prowadzi konwersację. Po króciutkiej autorefleksji zatrzaskuje drzwi, przez które można by zajrzeć do jego wnętrza, i natychmiast zaczyna omawiać innych ludzi i ich porażki. Wzmianka o książkach sprawia, że zaczyna tokować na temat własnej książki, jej sprzedaży, a potem analogicznego sukcesu teleturnieju. Za każdym razem stara się skierować rozmowę na opowieść o własnych triumfach. Szczerze mówiąc, rozmawiamy o nim, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że nawet kiedy opisuje prawdziwe sukcesy, zaczyna przesadzać. „Trump. The Art of the Deal" sprzedawała się dobrze, ale na pewno nie była „jedną z najlepiej sprzedających się książek wszech czasów".

O Trumpie bez Trumpa

Rozszyfrowanie każdej deklaracji Trumpa, podobnie jak twierdzeń dotyczących jego książki, wymaga wielkiego wysiłku, a w sumie daje niewiele, chociaż podważanie niektórych sformułowań może być zabawne. Gdy powiedział mi, że zachodnie wybrzeże Irlandii wygląda jak „Floryda", a pewna szkocka farma jest zwana polem śmierci, zdołałem skłonić go do przyznania, że oba te spostrzeżenia to wytwory jego wyobraźni i nic więcej. W jego wypowiedziach nie liczą się jednak takie szczegóły. Liczy się to, że za każdym razem próbuje zaprezentować rozmówcy swoje poglądy na siebie i świat oraz nakłonić go do ich przyjęcia. Jeżeli wizerunek Trumpa jest, jak twierdzi jego syn, autentycznym elementem jego osobowości, to próby te są szczere, a nawet niezbędne do zachowania tożsamości. Chętnie spytałbym o to samego Donalda, ale po rozmowie z jego synem i Marlą Maples, drugą żoną, która wyrażała się o nim w superlatywach, Rhona Graff poinformowała mnie, że sesje dobiegły końca. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że ośmieliłem się skontaktować z osobą znajdującą się na liście jego wrogów, pisarzem Harrym Hurtem, który obraził miliardera dawno temu, w 1993. Wspomniałem o tym Marli Maples i wygląda na to, że podzieliła się tą wiedzą ze swoim byłym.

Musiałem więc dokończyć tę książkę bez Trumpa. W poszukiwaniu odpowiedzi cofnąłem się w czasie, do wyzwań, jakie stały przed miliarderem w dzieciństwie. Matka była chorowita, a ojciec wymagający i często nieobecny. Oboje zdecydowali o posłaniu go do szkoły wojskowej, która ze współczesnego punktu widzenia była miejscem dość brutalnym. Mimo to rodzice wspierali go przez wiele lat, a sam Trump przyznaje, że byli szczodrzy i kochający. Należy więc rozważyć również inne czynniki. Najważniejszym wydaje się okres, w którym Donald urodził się i dorastał. W 1946, gdy przyszedł na świat, w Ameryce rozpoczynała się właśnie epoka dobrobytu, jakiego jeszcze świat nie widział. Gwałtowny rozwój środków masowego przekazu sprawił, że kształtowanie wizerunku i zabieganie o sławę stały się elementami codziennego życia. Dziecko piekielnie inteligentne, dorastające w rodzinie bogatej i uprzywilejowanej, uważałoby, że może osiągnąć wszystko. Dodajcie do tego olbrzymią ambicję – i dziecko zaczyna próbować tego w praktyce.

Czynniki, które wpłynęły na rozwój Trumpa, wpływały również na wielu jego rówieśników, którzy według Christophera Lascha reprezentowali kulturę narcyzmu. Lasch nie sugeruje jednak, że należy ich potępić, mimo że często krzywdzili innych – sami wszak zostali skrzywdzeni przez bezduszne, płytkie społeczeństwo, które sławi i nagradza osoby, które potrafią się zareklamować i sprzedać w oszałamiający sposób, zarazem spychając wszystkich innych w anonimowość. Od kiedy Lasch przedstawił swoje tezy, zaobserwowane przez niego siły znacznie spotężniały, wzrosły również wymierne nagrody dla tych, którzy potrafili je okiełznać. Efektem jest epidemia narcyzmu i jego części składowych, w tym megalomanii i niezadowolenia z samych siebie oraz z własnych osiągnięć. Te emocje, razem wzięte, wywołały zarazem nienasycone pragnienie, by być zwycięzcą, i strach przed zaklasyfikowaniem do przegranych.

Trump, którego dotyczy tak wiele spośród powyższych stwierdzeń, jest dla następców Lascha idealnym przykładem patologii naszej epoki. Żadne z ich dzieł nie stanowi jednak całościowego spojrzenia na Donalda. Tak, potrafi zachowywać się okropnie, a czasami bywa też okrutny. Jeśli wziąć jednak pod uwagę, w jakim świecie się znalazł, Trump powinien być uważany po prostu za naprawdę skutecznego biznesmena, któremu udało się pozostawić wszystkich konkurentów w tyle. Jest żyjącym uosobieniem systemu wartości swojej epoki. Bogaty i powszechnie rozpoznawany, ugruntował wśród Amerykanów swój wizerunek przedsiębiorcy budowlanego, ale także gospodarza teleturnieju i polityka. Niektórzy uznaliby może, że to bardzo podobne role. Wszystkie jednak idealnie mu odpowiadające. Nic dziwnego, że Trump – otoczony kamerami spełniającymi współcześnie funkcję stawu, w który wpatrywał się Narcyz – uważa swój talent do oczarowywania ludzi za coś w rodzaju magii.

Strumień świadomości

Przekonany o swojej niezwykłości i wyższości Donald Trump ostatecznie zdecydował się zaproponować Stanom Zjednoczonym Ameryki i całemu światu swoje usługi w zakresie zarządzania. 16 czerwca 2015 roku setki widzów zgromadzonych w atrium Trump Tower oglądały miliardera zjeżdżającego ku nim ruchomymi schodami przy dźwiękach pieśni Neila Younga „Rockin' in the Free World". Pełen bolesnych aluzji do problemów społecznych, dystopijny tekst piosenki kontrastował z dynamicznym rytmem i potężnymi akordami gitar, doskonale pasując do obrazu sytuacji kraju i narodu, jaki po chwili odmalował w swoim przemówieniu Trump.

Przed machającym do publiczności i unoszącym kciuki w górę Donaldem jechała schodami jego żona Melania, nieruchoma jak manekin. W wiwatującym tłumie stał Chuck Jones, były agent prasowy Marli Maples, przyglądając się sytuacji z zaskoczeniem i aprobatą. Uważał, że Trump ma realną szansę na uzyskanie nominacji, i był zdecydowany głosować na niego, jeżeli tylko pojawi się taka możliwość (czuł również ulgę, że ochroniarze pozwolili mu wejść do atrium).

Tymczasem Trump wygłosił 40-minutową mowę, przypominającą znany z literatury strumień świadomości. Zaczął od skargi na Japonię, Chiny i Meksyk, które uzyskały nieuczciwą przewagę nad USA.

–?Kiedy wreszcie pokonamy Meksyk na granicy? – zapytał, mieszając zagadnienia imigracyjne z handlowymi. – Śmieją się z nas, z naszej głupoty. A teraz jeszcze biją nas gospodarczo. Nie są naszymi przyjaciółmi, wierzcie mi. Zabijają nas ekonomicznie.

–?Stany Zjednoczone stały się śmietnikiem cudzych problemów – dodał, a potem przerwał, aby nasycić się burzą oklasków. – Dziękuję. To prawda! Widzę, że tu stoją najlepsi i najwspanialsi z was. Meksyk nie wysyła do nas swoich najlepszych i najwspanialszych ludzi. Nie posyłają nam takich jak wy, o nie! Posyłają ludzi z problemami i obarczają tymi problemami nas. Ludzie ci przynoszą ze sobą narkotyki. Przynoszą zbrodnię. Są gwałcicielami. Choć niektórzy, jak sądzę, są również dobrymi ludźmi.

–?Rozmawiam jednak ze strażnikami granicznymi, a oni opowiadają mi, kto przechodzi do Stanów. Dopiero wtedy wszystko układa się w logiczną całość. Tak, dopiero wtedy. Nie posyłają nam dobrych ludzi. Nadchodzą oni nie tylko z Meksyku. Nadchodzą z całej Ameryki Południowej i Łacińskiej i prawdopodobnie – tylko prawdopodobnie – ze Środkowego Wschodu. Tego nie wiemy. Ponieważ nie jesteśmy chronieni i nie mamy dostatecznych środków, nie wiemy, co się dzieje. Ale musimy to powstrzymać i musimy to zrobić szybko!

Jakie rozwiązanie proponuje Trump? „Wybudować wielki, długi mur wzdłuż naszej południowej granicy. I zmusić Meksyk, żeby za niego zapłacił".

W trakcie tej przemowy Trump często wtrącał gorzkie uwagi – „Amerykański sen się skończył!" – i zmieniał temat, od problemów gospodarczych, poprzez terroryzm i negocjacje rozbrojeniowe, aż do opieki zdrowotnej. I w każdym wypadku znajdował argumenty ukazujące, że prezydent Obama i inni nie są kompetentnymi przywódcami, natomiast on sam, Donald, nadaje się świetnie na urząd prezydenta. Różnica sprowadzała się, według Trumpa, do umiejętności negocjacyjnych. Znaczenie miały także jego wybitny, choć nieoszlifowany, talent i łaska boska:

–?Będę najwspanialszym prezydentem, jakiego kiedykolwiek stworzył Bóg – stwierdził. – Nasz kraj potrzebuje naprawdę wielkiego przywódcy, potrzebujemy go wszyscy. Potrzebujemy przywódcy, który napisał „The Art of the Deal".

Trump zakończył przemowę, spojrzał ku niebu i uniósł dłoń, a wówczas z głośników znów popłynęły dźwięki utworu Neila Younga. Potem popatrzył w prawo, by zobaczyć, jak członkowie jego rodziny wślizgują się na scenę. Wszystkie panie miały starannie ufarbowane włosy, w kolorach od miedzi do subtelnego blond, a panowie piękne ciemne garnitury. Objął ich dość sztywnym ruchem. Teraz można było odnieść wrażenie, że cała grupa wygląda jak modelki i modele podczas sesji do katalogu mody. Po kilku minutach pozowania fotografom opuścili scenę, a tłum zaczął się rozpraszać.

Co chciał powiedzieć kandydat

Redaktorzy nowojorskiego „Daily News" dorysowali komputerowo na jego zdjęciu czerwony nos i grube wargi i opublikowali je następnego ranka na okładce z tytułem: „Klaun kandyduje na prezia". Inne podpisy głosiły: „Trump wtyka gumowy nos w kampanię republikanów" i „Oficjalne ogłoszenie podczas improwizowanej cyrkowej przemowy". Komicy wyczuli pismo nosem i wykorzystali wiele stwierdzeń Trumpa w swoich programach. David Letterman, były gospodarz talk-show, powrócił z emerytury, prezentując listę „10 najbardziej interesujących faktów na temat Donalda Trumpa". Znalazł się wśród nich i taki, że „podczas seksu zamiast imienia bożego wykrzykuje własne". John Stewart, który planował zakończyć prowadzenie programu „The Daily Show", ogłosił:

–?Dziękuję, Donaldzie! Sprawiłeś, że ostatnie sześć tygodni na antenie będzie najlepsze w życiu. Słuchając twojego przemówienia, miałem wrażenie, że jestem w hospicjum dla komików, pod kroplówką z czystej morfiny!

Deklaracja Trumpa stała się pożywką dla satyryków, ale jego komentarze na temat Meksyku i imigracji wzburzyły tych, którzy rozumieli złożoność tego problemu. W rzeczywistości nielegalni imigranci byli mniej skłonni do łamania prawa, a Amerykanie pochodzenia meksykańskiego od dawna doświadczali przemocy ze strony tych, którzy ogłaszali ich przestępcami. Na początku XX wieku dziesiątki Meksykanów padły w USA ofiarą linczu. W 1943 amerykańscy żołnierze w zorganizowanych grupach atakowali młodych Amerykanów meksykańskiego pochodzenia podczas tzw. Zoot Suit Riots. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych agenci rządowi regularnie przeczesywali meksykańskie dzielnice i dokonywali masowych aresztowań. W świetle tych faktów zrozumiałe są reakcje liderów latynoskiej społeczności, którzy uważali komentarze Trumpa za niebezpieczne i jątrzące.

Biznesowi partnerzy Trumpa przejęli się jego wypowiedzią z praktycznego raczej niż politycznego punktu widzenia: Latynosi stanowili najliczniejszą mniejszość etniczną w kraju, toteż ostre słowa miliardera mogły zrazić do niego miliony – nie wyborców, lecz konsumentów. Z tą świadomością zarząd NBC ogłosił, że Trump nie będzie już prowadził teleturnieju „The Apprentice", a hiszpańskojęzyczna sieć telewizyjna Univision odwołała transmisję wyborów „Miss Universe". Wielu partnerów Trumpa, w tym Serta, Macy's i Perfumania, zakończyło z nim współpracę. Professional -Golfer's Association of America przeniosła swój turniej z jednego z jego pól, to samo zrobiła telewizyjna sieć sportowa ESPN, a organizatorzy wyścigów samochodowych NASCAR odwołali swoją imprezę, planowaną w jednym z ośrodków Trumpa na Florydzie.

Kiedy partnerzy go opuścili, marka Trumpa doznała uszczerbku, a dochody jego firm zmalały, jednak jako multimiliarder mógł sobie pozwolić na takie straty. Gdy rywalizujący z nim republikańscy pretendenci, w tym Jeb Bush, Marco Rubio i Lindsay Graham, skrytykowali jego wypowiedź, Trump potraktował ich lekceważąco, twierdząc, że nie są dostatecznie dobrze zorientowani. Centrowi działacze Partii Republikańskiej chcieli przeciągnąć na swoją stronę Latynosów, których niewielu poparło tę partię w 2008 i 2012 roku. Trump beztrosko założył, że wygra mimo ich sprzeciwu, dzięki poparciu tych republikańskich wyborców, którzy podzielają jego poglądy.

Politycy, eksperci i dziennikarze starali się jakoś wytłumaczyć początkowe sukcesy Trumpa i analizować jego kolejne wypowiedzi. Niewielu rozumiało jednak psychologiczne tło jego działań. Trumpowi, który według własnej oceny niewiele się zmienił od czasów, gdy jako dziecko musiał zabiegać o uznanie, wciąż było mało władzy, rozgłosu i bogactwa. Do tego dochodziły jego specyficzna retoryka i osobliwy tok rozumowania. Donald przemawiał w sposób tak chaotyczny i niegramatyczny, że próba sprawdzenia prezentowanych przez niego faktów była skazana na niepowodzenie. Przeczytajmy choćby początek zapisu jego przemówienia:

Jak miło, dziękuję bardzo. To naprawdę miłe. Dziękuję. Wspaniale jest być w Trump Tower, wspaniale jest być w tym cudownym mieście, Nowym Jorku. To wielki zaszczyt gościć tu was wszystkich.

To ponad wszelkie oczekiwania. Nigdy jeszcze nie było takiego tłumu. No i, jak widzę, niektórzy z kandydatów weszli tutaj. Nie wiedzieli, że klimatyzacja nie działa. Spocili się jak psy.

Nie wiedzieli, że pomieszczenie jest zbyt duże, bo nie gościli tu nikogo. Jak mają zamiar pokonać ISIS? Nie sądzę, żeby to się wydarzyło.

Nie da się ustalić, co właściwie chciał powiedzieć, może poza początkowymi podziękowaniami. Najwyraźniej nawiązywał do swoich rywali w wyborach wstępnych i porównywał ich do spoconych psów, które nie potrafią sobie poradzić z zagrożeniem ze strony islamistycznej grupy terrorystycznej ISIS. Wypowiadane przez Trumpa, pozującego na twardziela, słowa te brzmiały jak swobodna angielszczyzna, ale w istocie bardziej przypominały pustosłowie cyrkowych naganiaczy. Prawdę mówiąc, jego przekaz był tak pokrętny, że słuchacze musieli dopowiadać sobie znaczenia sami. Na przykład jak miał zamiar zmusić Meksyk do zapłaty za mur graniczny? Trump nie dostrzegał problemu. Nie miało dla niego również znaczenia, że zmienił stanowisko w kwestii prawa do aborcji – wcześniej był jego gorącym zwolennikiem, później zaś zaciekłym przeciwnikiem. Nie przejmował się także tym, że najpierw opowiadał się za powszechnymi ubezpieczeniami zdrowotnymi, a potem sprzeciwiał się reformie tych ubezpieczeń, planowanej przez administrację prezydenta Obamy. Liczyła się tylko jego wiara w naturalne umiejętności, przekazane mu w genach przez niemieckich i szkockich przodków.

Zbliżając się do siedemdziesiątki, Trump dysponuje fortuną wystarczająco wielką, by sfinansować kampanię prezydencką bez pomocy ofiarodawców. Ma jednak niewiele czasu – jeśli zamierza zostać prezydentem, to nie później niż w 2016. Gdyby wydał 50 czy 100 mln dolarów, by zdobyć nominację i zostać oficjalnym kandydatem, to wydatek taki nie przekraczałby możliwości tak dobrze sytuowanego człowieka. Jeśli przegra, doświadczenia wyniesione z uczestnictwa w debatach i spotkaniach z wyborcami w całym kraju podziałają na niego orzeźwiająco i podtrzymają jego dobre mniemanie o sobie. Gdyby jednak wygrał, mógłby poszerzyć swoje doświadczenia o kampanię przed wyborami powszechnymi, a potem – być może – wprowadzić się do jedynej rezydencji w kraju, którą uważał za bardziej prestiżową od Trump Tower.

Kilka lat temu psychiatrzy zaproponowali, by ponownie rozważyć klasyfikację narcyzmu, który przez wiele lat uważany był za schorzenie.

–?Narcyzm nie jest chorobą – zasugerował psychiatra Peter Freed z Uniwersytetu Columbia. – To strategia ewolucyjna, która może być niewiarygodnie skuteczna, jeśli tylko działa.

Czy można znaleźć lepszego reprezentanta tej strategii niż Donald Trump? Weźcie pod uwagę rozkwit technologii skoncentrowanych na osobowości, przyjętych z otwartymi ramionami przez setki milionów ludzi. Facebook, Twitter, Instagram, a nawet autoportrety, zwane swojsko selfie, umieszczane w internecie przez miliony – wszystko to narzędzia autopromocji, którą Trump uprawiał dla zysku przez całe życie. Jedyna różnica polega na tym, że zrobił to pierwszy i na o wiele większą skalę.

W świecie, w którym wiele osób nałogowo wrzuca do sieci fotografie kanapek, zanim je zje, nie uważa się już tak powszechnie, że zwracanie uwagi na siebie jest złym zwyczajem. Traktuje się je jako działanie typowe dla społeczeństwa, w którym propagowanie swojego wizerunku w mediach jest akceptowalnym sposobem na ucieczkę przed poczuciem niskiej wartości. Donald Trump nie żyje na bezludnej wyspie. To jeden z nas, tyle że na większą skalę. Zważywszy na jego pragnienie, by wyróżnić się jako ktoś specjalny, jeżeli nie jedyny w swoim rodzaju – najprawdopodobniej uzna on tę konstatację za mocno niepokojącą. Podobnie jak cała reszta ludzkości.

Fragment książki „Donald Trump. W pogoni za sukcesem", która ukaże się 30 marca nakładem wydawnictwa Bukowy Las. Patronat medialny nad książką sprawują „Rzeczpospolita" oraz „Plus Minus"

Śródtytuły pochodzą od redakcji

tłum. Maciej Studencki

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W jesieni życia Donald Trump pozostaje wierny swoim przyzwyczajeniom – prowokowaniu konfliktów, napędzaniu konsumpcji i oznaczaniu każdego zakątka planety swoim nazwiskiem. Nie wstydzi się ich, ale kiedy go przycisnąć, przyznaje się do cienia wątpliwości. Podczas jednej z naszych rozmów pyta:

–Słyszeliście kiedyś o Peggy Lee? Śpiewa „Is That All There Is?" (Czy to już wszystko?). Uważam, że to świetna piosenka. Tyle razy odnosiłem sukces, a potem szukałem następnej okazji, ponieważ zadawałem sobie to samo pytanie: „Hej, czy to już wszystko?". To naprawdę wspaniały utwór, zwłaszcza w jej wykonaniu, ponieważ miała takie trudne życie.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami