Jedną z zalet mieszkańców USA jest to, że się nie obrażają. Mogą się gniewać, żachnąć czy oburzyć, ale nie bardzo nawet wiedzą, co to znaczy „obrazić się" w znaczeniu „strzelić focha" czy „nadąć się". Jest oczywiście czasownik „to take offense", ale w niczym nie oddaje on naszego wschodnioeuropejskiego zwyczaju.
Inną zaletą jankesów jest, że nie „dają do zrozumienia". Normalny pragmatyczny Amerykanin mówi wprost, co ma na myśli. Można dać do zrozumienia (kijem czy klapsem) psu, że nie należy sikać na dywan, ale dorosłemu człowiekowi mówi się po prostu „nie" i dzięki temu zmniejsza się ilość niedorozumień i nieporozumień, z których mogą wynikać obrażania się.
Cały ten przydługi wstęp obyczajowo-lingwistyczny jest czysto polityczny. Od mniej więcej listopada coraz to słychać, że Waszyngton czegoś chce od Polski, że Waszyngton jest na coś zagniewany, zaniepokojony, że Waszyngton odwoła, a to manewry, a to szczyty, a to nie da broni czy czegoś tam jeszcze, bo rząd w Warszawie jest be.
Nie wypowiadam się tu na temat tego, czy rząd w Warszawie jest a czy be. Twierdzę natomiast, i to od dziesięcioleci, że nie ma czegoś takiego jak „Amerykanie uważają": coś może uważać prezydent, co innego Departament Stanu, co innego jeszcze poszczególni członkowie Kongresu, a czasem jeszcze polityk z silną pozycją, jak przedstawiciel USA w ONZ Samantha Powers, która jest radykalniejsza w obronie Ukrainy niż inni aktorzy polityki amerykańskiej. Władza jest konstytucyjnie rozdzielona i w różnych momentach w historii następują przesunięcia, a nawet przepychanki między władzą ustawodawczą i wykonawczą.
Istotne jest też, że Stany prowadzą czynną politykę zagraniczną z prawie 200 państwami i często nikt w Waszyngtonie może nie mieć żadnego zdania na jakiś tam temat. Na przykład, czy któryś z ministrów w Polsce jest semitą czy antysemitą, czy też ilu powinno być członków Trybunału Konstytucyjnego. Polska nie jest priorytetem polityki amerykańskiej.