Wielowieyski: W 1989 r. wygraliśmy dzięki proboszczom i wikarym

- „Zgniłych liberałów", którzy są gorszym sortem, Kaczyński nie zamierza dopuścić do władzy. Postępuje konsekwentnie, zgodnie ze swymi ambicjami i koncepcją władzy. Koszty będą duże. Zapłacimy wszyscy. Na spokój społeczny PiS może liczyć tylko do końca roku - mówi Andrzej Wielowieyski, ekspert „Solidarności"

Aktualizacja: 13.03.2016 15:10 Publikacja: 11.03.2016 01:16

PiS zrobi wszystko, aby instytucjonalnie się zabezpieczyć przed ewentualną przegraną w kolejnych wyb

PiS zrobi wszystko, aby instytucjonalnie się zabezpieczyć przed ewentualną przegraną w kolejnych wyborach parlamentarnych – uważa Andrzej Wielowieyski. – Dlatego Polacy, wszelkich opcji politycznych, muszą wytrwale bronić zasad i instytucji demokratycznych – apeluje

Foto: Fotorzepa/Jerzy Dudek

Plus Minus: Minęły 24 lata od momentu, gdy Antoni Macierewicz opracował listę tajnych współpracowników w rządzie, Sejmie i w Kancelarii Prezydenta, na której znalazł się między innymi Lech Wałęsa. Teraz okazuje się, że lustratorzy z 1992 r. mieli rację, choć rząd Olszewskiego upadł z tego powodu, a pana ugrupowanie Unia Demokratyczna przyłożyło do tego rękę.

Byłem uczestnikiem tamtych wydarzeń i głosowań. Uważam, że historia przyznała nam rację. W 1992 r. Macierewicz, wówczas szef MSW, przedstawił Sejmowi listę ludzi, z ewidencji SB, bez określenia, kim byli. Dziś wiemy, że na tej liście byli tajni współpracownicy, kandydaci na agentów, tzw. kontakty operacyjne, tzw. osobowe źródła informacji itd. W czasach PRL bardzo wielu pracowników szczebla kierowniczego było okresowo sprawdzanych przez komitety partyjne i SB pod kątem np.: jak promuje ludzi, komu daje podwyżkę, stypendium itd. Szczególny rygor panował w tym zakresie na Górnym Śląsku i w Poznańskiem. Dziesiątki tysięcy, a może znacznie więcej ludzi znajdowało się pod taką kuratelą. Zrobienie masowej lustracji, jaką proponował Macierewicz, było więc mało realne i sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Natomiast mogło oczywiście stać się skutecznym instrumentem walki politycznej.

A sprawa Lecha Wałęsy?

Niech IPN nad tym pracuje. Co Wałęsa faktycznie podpisał, a co było podróbką, nie wiadomo. 15 lat temu sąd lustracyjny uznał wszystkie dokumenty przedstawione przez IPN za podrobione. Sam czytałem kilka podróbek, np. słynną rozmowę Wałęsy z bratem oraz dokumenty ze współpracy rozsiewane w Gdańsku przez SB, zwłaszcza przed przyznaniem Nagrody Nobla. Według mego rozeznania po roku 1970 zastraszony Wałęsa spotykał się z ubekami, co sam przyznawał. Nigdy nie lubił pisać, a wtedy pisał jeszcze bardzo kiepsko i niewyraźnie, więc w pisane donosy nie bardzo wierzę. Ale lubił mówić...

 

Do dzisiaj mu to zostało...

Właśnie. Mógł opowiadać różne rzeczy, ale pomimo rzucanych obelg i oskarżeń, brak dotąd jakiegoś bilansu szkód. Kontakty z SB były potem coraz rzadsze, aż ich zupełnie przegonił. W latach 80. – jestem o tym przekonany, jak większość jego współpracowników – nie był „na smyczy", aczkolwiek nie wykluczam, że polscy towarzysze mogli sowieckim towarzyszom klarować, że mają nad Wałęsą kontrolę. A dziś wyciąga się tyle niesprawdzonych do końca dokumentów, bo tego wymaga koncepcja politycznej rozgrywki.

W jaki sposób?

Obóz, który zdobył władzę po ubiegłorocznych wyborach, chce zmienić pamięć historyczną. Przydałoby się usunąć Wałęsę, bo szedł nie tą drogą co trzeba, otaczał się niewłaściwymi ludźmi, walczył nie z tymi, z którymi powinien był. Dlatego ataki na Wałęsę, i to zaciekłe, będą się powtarzały, chociaż był rzeczywistym i skutecznym narodowym przywódcą w czasie walki o niepodległość w latach 1980–1989.

Pana środowisko na początku lat 90. również dosyć brutalnie atakowało Wałęsę, choć nie z powodu współpracy z SB. Pamięta pan przecież „wojnę na górze" i rozpad Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego.

Rozpad OKP bardzo przeżywałem. Byłem wiceszefem Klubu i w moich rękach to się rozsypywało. OKP zrzeszał wiele środowisk i każde chciało robić własną partię. Wiedzieliśmy, że podział naszego środowiska grozi klęską w starciu z postkomunistami, ale nie potrafiliśmy temu zapobiec. Wielu naszych kolegów ten argument nie przekonywał. Byli pewni siebie.

I w rezultacie ugrupowania solidarnościowe sromotnie przegrały wybory w 1993 r.

Nie! To była sytuacja paradoksalna. Nasze środowiska uzyskały wtedy łącznie ponad 50 proc. głosów, ale w większości nie weszły do Sejmu, bo były to małe grupki, które nie przekroczyły progu wyborczego. Wykazaliśmy się bardzo niskim poziomem kultury politycznej i zdrowego rozsądku. Gdyby ten poziom był wyższy, moglibyśmy rządzić do końca kadencji. Społeczeństwo było wtedy po naszej stronie. To nieprawda, że już wtedy odwróciło się od reform i od „Solidarności". Zabrakło nam zmysłu organizacyjnego i większego zaufania do siebie.

Daliście się ograć komunistom?

Skądże! Sami się ograliśmy. Leszek Miller nam w tym nie pomógł. To nie on doprowadził do naszego rozdrobnienia.

Przyczyniła się do tego wspomniana „wojna na górze"?

Sama „wojna na górze" nie musiała do tego doprowadzić. Wałęsa wywołał ten konflikt, żeby przeciwstawić jednych drugim, bo wydawało mu się, że w ten sposób ogra wszystkich. Stworzyliśmy jednak skuteczną koalicję UW i ZCHN. I wówczas odpowiedzialność Wałęsy była istotna. Część solidarnościowców się zbuntowała i właściwie przypadkiem, tylko jednym głosem, rząd Hanny Suchockiej został obalony. Wałęsa skorzystał z okazji i rozwiązał parlament, bo sądził, że tworzone przez niego ugrupowanie, BBWR, pozwoli mu zapanować nad sceną polityczną. Pomylił się bardzo, ze szkodą dla kraju i dla siebie. To wtedy, w 1993 r., SLD i PSL przejęły władzę, zdobywając tylko 36 proc. głosów. Na szczęście ludzie lewicy nie przekreślili trzonu istotnych reform, ale je wyraźnie spowolnili.

Kornel Morawiecki uważa, że to wszystko było efektem umów okrągłostołowych, że strona solidarnościowa uparła się, żeby ich dotrzymywać, choć nie musiała, i że np. wybór Jaruzelskiego na prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe był policzkiem dla narodu.

Nie zgadzam się z tym. Byłem zaangażowany w tamte wybory. Kilkunastu poważnych i wybitnych ludzi OKP z Senatu i z Sejmu uważało tak jak ja, że trzeba wybrać Jaruzelskiego.

Ale z jakiego powodu?

Uważaliśmy, że nie możemy wybrać Wałęsy (który zresztą nie chciał) ani nikogo z nas, ponieważ nie mamy żadnego wpływu na resorty siłowe ani na administrację państwową. Mieliśmy wtedy tylko związek zawodowy, który się dopiero odtwarzał, komitety obywatelskie i parlamentarzystów. A problemy narastały lawinowo: gospodarka się rozpadała, inflacja zaczęła galopować, a rządu nie było. Poparliśmy Jaruzelskiego, bo miał autorytet w wojsku i mieliśmy z nim umowę okrągłostołową, ale bez zobowiązań dotyczących wyboru prezydenta. Sam Jaruzelski nie miał wielkiej ochoty na funkcję prezydenta w panującym chaosie. Mimo to został wybrany dzięki temu, że kilkunastu senatorów i posłów solidarnościowych [m.in. Andrzej Wielowieyski – red.] oddało głosy nieważne albo nie głosowało w ogóle, obniżając w ten sposób kworum. Jaruzelskiego wybrano przewagą jednego głosu. Piękna była reakcja Stanisława Cioska, sekretarza KC, który krzyknął do Geremka: „Macie sojusz z diabłem".

Co to miało oznaczać?

To było rzeczywiście upokorzenie PZPR. Ale gdybyśmy Jaruzelskiego nie wybrali, podjęcie wielkiej reformy mogłoby się opóźnić o całe miesiące. A tak był na naszej łasce. Wyznaczyliśmy mu do jego kancelarii naszego ministra Piotra Nowinę-Konopkę i potem już współpracował grzecznie. Po paru tygodniach negocjacji zaakceptował bez oporu kandydaturę Mazowieckiego na premiera. Została ona wysunięta przez Lecha Wałęsę, ks. Alojzego Orszulika i Jarosława Kaczyńskiego.

Dlaczego Jaruzelski był taki grzeczny, jak pan mówi?

Był wewnętrznie wypalony. Poza tym był dostatecznie inteligentny, żeby wiedzieć, że drugi raz stan wojenny już nie wyjdzie. Nie te czasy. Z punktu widzenia zdroworozsądkowego jego wybór na prezydenta był najlepszą rzeczą, żeby wreszcie ruszyć do przodu. Byli jednak wtedy ludzie, np. Kornel Morawiecki, ale także Wiesław Chrzanowski, którzy uważali, że ustrój komunistyczny jest już wówczas tak słabiutki, że przy jednym mocnym uderzeniu strajkowym sam by się rozleciał. Dlatego twierdzili, że Okrągły Stół był niepotrzebny.

Nie było tak?

Nie było. Byłem uczestnikiem negocjacji opozycji z władzami w 1980 r., a także w latach 1988 i 1989. Stwierdzam, że pod koniec lat 80. negocjacje były dużo trudniejsze niż osiem lat wcześniej. Nomenklatura, aparat partyjny nie chciał żadnych porozumień z opozycją. Takie było stanowisko prawie wszystkich komitetów wojewódzkich, OPZZ i trzech czwartych członków KC partii. Cenili stan wojenny i chcieli go bronić. Byłem świadkiem negocjacji w Stalowej Woli i w Jastrzębiu, a uczestniczyłem w rozmowach na Wybrzeżu. Byli twardzi i nienawistni. Na Śląsku, mimo uzgodnień, jeszcze w zimie 88/89 odmawiano zwalniania z więzień czy ze służby wojskowej represjonowanych górników. Nomenklatura się trzymała i nie chciała ustąpić, rozumiała, że „Solidarność" to może być śmiertelne niebezpieczeństwo. A w „Solidarności", jeszcze przecież nielicznej, morale było względnie słabe. Młode roczniki pracowników, na które liczyliśmy, zaczęły podejmować strajki, ale były słabsze niż dawniej i mniej wytrwałe. W wielkich zakładach nie dało się utrzymywać strajku dłużej niż dwa–trzy tygodnie. Tak długa walka już graniczyła z bohaterstwem. SB dość długo nas lekceważyła i liczyła na sukces wyborczy.

Ale po wyborach w czerwcu 1989 r. było jasne, że społeczeństwo już odrzuciło ówczesną władzę.

Oczywiście. Komuniści otrzymali straszny cios w tych wyborach. Niespodziewany, m.in. dzięki Jance Jankowskiej, naszej szefowej od mediów. Negocjacje i komunikaty z prac przy Okrągłym Stole były istotnym czynnikiem budzącym świadomość i zainteresowanie ludzi wyborami. W zimie wcale nie było gwarancji, że ludzie pójdą na wybory. Śledząc Okrągły Stół, ludzie zaczęli rozumieć, że tu chodzi o wszystko i wbrew prognozom SB zagłosowali. Zagrało jeszcze parę czynników, ale szczególnie ważne były plakaty prawie wszystkich kandydatów z Wałęsą oraz proboszczowie i wikarzy w miasteczkach i wsiach. To dzięki nim ludzie zagłosowali, a dwie trzecie wypowiedziały się za niepodległością. I wtedy przed komunistami stanął dylemat – strzelamy i bronimy się czy respektujemy porozumienia. Gdybyśmy mieli jakiegoś Ceausescu czy Milosevicia, to mogło być krwawo, ale polska junta generalska była zmęczona i rozsądna.

Pan po 1989 roku trzymał się jednego środowiska politycznego skupionego wokół Tadeusza Mazowieckiego. Ostatecznie zniknęliście ze sceny politycznej. Uważa pan, że jesteście środowiskiem przegranym?

Tak. Nie potrafiliśmy zaszczepić nowej klasie średniej – przedsiębiorcom, inteligencji technicznej, wykwalifikowanym pracownikom – z której wyszła i którą wyrażała „Solidarność", poczucia zwycięstwa. Ani przekazać następnym pokoleniom etosu solidarnościowego. Byliśmy na początku, i słusznie, przekonani, że trzeba ratować gospodarkę, i to się w dużym stopniu udało mimo bolesnych, nieuchronnych kosztów. Potem jednak połączyliśmy się z konserwatywnymi liberałami z KLD, odsunęliśmy Mazowieckiego i postawiliśmy na czele partii Leszka Balcerowicza.

I to był błąd?

W ten sposób przeszliśmy na pozycje konserwatywno-liberalne, a sfera obywatelska i społeczna została trochę zepchnięta na margines. Na dodatek byliśmy w rządzie Jerzego Buzka, który podjął bardzo ambitne, ale i trudne reformy. Ludzie tego po prostu nie wytrzymali. Wtedy przegraliśmy. I wówczas to naszym kosztem powstała PO, a Unia Wolności została rozbita.

Czy pan się zastanawiał, co trzeba było zrobić inaczej? Gdzie popełniliście błędy?

Byliśmy za mało nastawieni na rozwój demokracji oddolnej i obywatelskości, „liberałowie" Tuska byli tego na ogół pozbawieni. Ale byli zręcznymi graczami politycznymi, a w efekcie naszej kompromitacji wyborczej w 2001 r. to oni przejęli po nas w dużym stopniu elektorat i wielu działaczy, jednak bez tradycji etosowo-obywatelskiej. Nasze idee ROAD i Unii Wolności zamarły. Ale dla kraju bilans tego ćwierćwiecza, również dzięki nam, jest pozytywny. Polska odniosła duży sukces. Byliśmy pariasem Europy, a staliśmy się krajem liczącym się i o dość szybkim rozwoju.

Nie wszyscy tak uważają. Stąd zresztą wziął się sukces PiS w ubiegłorocznych wyborach.

Tak. Wygrała wielka koalicja zawiedzionych i wkurzonych. Ponosimy koszty szybkiego rozwoju. W ciągu 26 lat nasz dochód narodowy wzrósł dwuipółkrotnie. W 1989 r. byliśmy na poziomie 36–38 proc. PKB przodujących krajów Unii, a dziś osiągamy 70 proc. i niewątpliwie przodujemy wśród krajów postkomunistycznych. Mieliśmy sporo szczęścia. Papież Jan Paweł II, gdy był w polskim Sejmie, wypowiedział znamienne zdanie: „Ale nam się wydarzyło!". Naprawdę nam się udało. W tym sukcesie grał też rolę, jak to mówił Fryderyk Wielki: „jego świętobliwość przypadek". Gdyby generał Jaruzelski nie wahał się w 1987–1988 roku z podjęciem głębokiej reformy, to mógłby wygrać wolne czy półwolne wybory i rządzić jeszcze parę lat, bo byliśmy wtedy jeszcze bardzo słabi. Sądzę, że komunizm w końcu by upadł, ale nie bylibyśmy dziś ani w Unii, ani w NATO. Zresztą w ubiegłorocznym sukcesie PiS przypadek też odegrał swoją rolę. Gdyby lewica była bardziej zjednoczona lub miała trochę mądrzejszych przywódców, to weszłaby do Sejmu z grupą 40–50 posłów, a PiS nie miałby samodzielnej większości i bardzo wątpliwe, czy mógłby zmieniać ustrój Polski. Jest jednak niewątpliwe, że pojawiły się u nas zjawiska, które umożliwiły zwycięstwo PiS.

Co pan ma na myśli?

Społeczeństwo jest bardzo podzielone, a równocześnie kapitał społeczny jest bardzo słaby. To spadek po PRL. Polacy nie mają do siebie zaufania i często nie potrafią z sobą współpracować. Brak nam dobrej tradycji, szkoła jest słaba, samorząd bardzo nierówny, Kościół raczej bierny. Prawie w połowie polskich gmin i parafii nie ma żadnych inicjatyw społecznych. Nic się nie dzieje. Uczestnictwo w partiach i w ruchu związkowym spada, podobnie jak w wyborach.

Niektórzy socjolodzy uważają, że Polacy są zaharowani i zwyczajnie nie mają czasu, żeby angażować się w działalność społeczną.

Brak nam wciąż dobrej tradycji obywatelskiej demokracji, która tworzy się powoli, a poza tym po prostu wzajemnie nie bardzo się lubimy. To jest jeden z przejawów homo sovieticusa, nad którym ubolewał ks. Tischner, człowieka przymuszanego do działania, ale nieczującego odpowiedzialności za innych. Dlatego łatwo Polaków dzielić. Hasła Jarosława Kaczyńskiego, że jest lepszy i gorszy sort Polaków lub że my jesteśmy tu, a wy tam, gdzie ZOMO, wielu ludziom odpowiadają. To zręczne i skuteczne hasła polityczne.

Dzielenie Polaków to nie tylko domena Kaczyńskiego. Pamięta pan, jak Donald Tusk mówił o moherowych beretach? To przecież też był gorszy sort ludzi.

To zupełnie co innego mówić o moherowych beretach, a co innego krzyczeć pod adresem demonstracji KOD: „Cała Polska z was się śmieje – komuniści i złodzieje". Po pierwsze, to nieprawda, a po drugie, jesteśmy narodem o tysiącletniej tradycji chrześcijańskiej, a nie potrafimy życzliwie spojrzeć na bliźniego. Przy takim słabym kapitale społecznym nie mamy dziś szans, aby wejść do grona najbardziej rozwiniętych krajów świata – konkludował ostatni zjazd ekonomistów polskich.

Może rację ma Kornel Morawiecki, że to wina elit, które zdradziły społeczeństwo, bo pozostawiły je zagubione bez pracy i możliwości odnalezienia się w nowej rzeczywistości.

Podejmowaliśmy wysiłek łagodzenia skutków szoku transformacji. Przez pierwsze trzy–cztery lata nie było u nas ostrego strukturalnego bezrobocia. Władze wszystkich szczebli miały zadanie – nie zwalniać ludzi. Załogi dużych zakładów zaciekle broniły kolegów przed bezrobociem. Mazowiecki i Kuroń przesadnie bili się w piersi, że niedostatecznie bronili ludzi. Pamiętajmy zresztą, że w 1989 r. ponad 2 miliony ludzi zatrudnionych to było „ukryte" bezrobocie w przerostach zatrudnienia. Dopiero w latach 1994–1996 wraz z napływającym kapitałem zagranicznym ostro wzrosła wydajność pracy i strukturalne bezrobocie. Ograniczyła je emigracja zarobkowa. A teraz po 26 latach okazało się, że liczba osób zawiedzionych i zrażonych jest tak duża, że dały one zwycięstwo PiS i Kukizowi. Nie jest to jednak zupełnie jasne, bo na PiS głosowała także wieś, która na Unii na pewno dużo zyskała. W rezultacie znaleźliśmy się już w innym ustroju.

To znaczy w jakim?

W demokracji bez konstytucji. W Polsce jest ona dziś martwa. Nie ma bowiem sposobu i narzędzi jej ochrony. Jako obywatele stajemy się w prawie 100 proc. zależni od administracji rządowej.

Przecież nikt nie zniósł konstytucji.

Wiemy, żeśmy ją przyjęli w referendum. Ale cała koncepcja polityki PiS polega na tym, że ustrój zostaje zmieniony po to, aby władza mogła się utrzymać dwie kadencje albo i dłużej. Zgadzam się z Kazimierzem Marcinkiewiczem, ongiś najbliższym współpracownikiem Jarosława Kaczyńskiego, że nowy ustrój został już wprowadzony. Trybunał Konstytucyjny nie będzie już blokował konstytucyjnych zmian, które zostały postanowione. Zmiany w zarządzie mediów, w służbie cywilnej czy w wymiarze sprawiedliwości, mimo zgodnego oporu wszystkich środowisk prawniczych, zostały wprowadzone. Trzeba będzie również zmienić zasady wyborcze i ewentualnie geografię okręgów wyborczych, aby dać największe szanse rządzącej partii. Trzeba usunąć konstytucyjną zasadę „proporcjonalności". Dlatego Trybunał Konstytucyjny, mimo wszystkich protestów i opinii ekspertów i instytucji prawnych, nie może działać tak jak dotąd. Wszelkie propozycje kompromisów, np. prof. Staniszkis czy posła Ujazdowskiego, są bez sensu.

Nasza ordynacja od lat jest krytykowana przez polityków i politologów.

To prawda. Mam dużą sympatię do jednomandatowych okręgów wyborczych. Ale PiS nie będzie się kierować sprawnością demokratyczną i obywatelskością systemu, ale tym, czy wygra wybory.

Pana zdaniem PiS ma nic nie robić, niczego nie zmieniać, by nie narazić się na zarzut, że przejmuje państwo?

Jak dotąd Jarosław Kaczyński nie popełnił większych błędów. „Zgniłych liberałów", którzy są gorszym sortem, nie zamierza dopuścić do władzy. Postępuje konsekwentnie według swych ambicji i koncepcji władzy. Koszty będą duże. Zapłacimy wszyscy. Sojuszników albo się podporządkuje, albo zniszczy. Mimo szerokiej i zbieżnej krytyki poczynań Jarosława w Polsce i w Europie zadziwiające jest utrzymujące się silne wsparcie elektoratu PiS dla zmian. Ludziom to jakoś nie przeszkadza, że cały spór wokół Trybunału to gra pozorów, a pomysły kompromisowe są naiwne. Na spokój społeczny PiS może liczyć tylko do końca roku. Później znacznie się pogorszy sytuacja gospodarcza i budżetowa, pogłębi się niechęć Unii do Polski. Będziemy tracić prestiż i zaufanie. Pojawią się prawdziwe kłopoty. Niektórych obietnic wyborczych w ogóle się nie wypełni, zwłaszcza obniżenia wieku emerytalnego. Nowe kadry, które się dorwały do władzy, będą popełniać błędy. Będzie więc grozić, jak to już parę razy bywało, że następne tsunami wyborcze przetoczy się przez Polskę.

—rozmawiała Eliza Olczyk („Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Minęły 24 lata od momentu, gdy Antoni Macierewicz opracował listę tajnych współpracowników w rządzie, Sejmie i w Kancelarii Prezydenta, na której znalazł się między innymi Lech Wałęsa. Teraz okazuje się, że lustratorzy z 1992 r. mieli rację, choć rząd Olszewskiego upadł z tego powodu, a pana ugrupowanie Unia Demokratyczna przyłożyło do tego rękę.

Byłem uczestnikiem tamtych wydarzeń i głosowań. Uważam, że historia przyznała nam rację. W 1992 r. Macierewicz, wówczas szef MSW, przedstawił Sejmowi listę ludzi, z ewidencji SB, bez określenia, kim byli. Dziś wiemy, że na tej liście byli tajni współpracownicy, kandydaci na agentów, tzw. kontakty operacyjne, tzw. osobowe źródła informacji itd. W czasach PRL bardzo wielu pracowników szczebla kierowniczego było okresowo sprawdzanych przez komitety partyjne i SB pod kątem np.: jak promuje ludzi, komu daje podwyżkę, stypendium itd. Szczególny rygor panował w tym zakresie na Górnym Śląsku i w Poznańskiem. Dziesiątki tysięcy, a może znacznie więcej ludzi znajdowało się pod taką kuratelą. Zrobienie masowej lustracji, jaką proponował Macierewicz, było więc mało realne i sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Natomiast mogło oczywiście stać się skutecznym instrumentem walki politycznej.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu