Jan Maciejewski: Upadek idei dobra wspólnego w Polsce

Chmura smogu nad Polską jest zagrożeniem dla naszego zdrowia, ale jednocześnie szansą dla wspólnoty politycznej, którą tworzymy. Dowodem na to, że dyskusji o dobru wspólnym nie można wiecznie odkładać na później.

Aktualizacja: 12.03.2017 13:56 Publikacja: 09.03.2017 08:51

Solidarność była odkryciem możliwości ponownego bycia razem (na zdjęciu mur Stoczni Gdańskiej podcza

Solidarność była odkryciem możliwości ponownego bycia razem (na zdjęciu mur Stoczni Gdańskiej podczas strajku w sierpniu 1980 r.).

Foto: AFP

Podkrakowskie Zielonki, krajobraz typowy dla przedmieścia dużego miasta. Niedawno wybudowane, zamknięte osiedla domów jednorodzinnych i stojące obok nich dużo starsze domy rodzin mieszkających tu od kilku pokoleń. Dwa światy, które dzieli niemal wszystko: grubość portfela, styl życia, poglądy. I jedna rzecz, która łączy: wszyscy duszą się tym samym powietrzem, które, jak kilka dni temu poinformował Krakowski Alarm Smogowy, zawiera jeszcze większe stężenie szkodliwych pyłów niż to, którym oddychają mieszkańcy Krakowa.

Podobnych miejscowości w Polsce jest wiele. Dotychczas problemy udawało się w nich rozwiązywać osobno. Zły stan dróg? Kupimy sobie lepsze auta. Denerwuje nas ksiądz w miejscowym kościele? Pojedziemy na mszę do miasta. Lokalne przedszkole i podstawówka stoją na niskim poziomie? Wyślemy nasze dzieci do prywatnych szkół. Dlaczego dopiero zagrożenie dla naszego zdrowia i życia może zmusić nas do przypomnienia sobie, że jesteśmy jedną wspólnotą? Nie tylko, że mamy wspólne interesy, ale również, że powinniśmy nawzajem za siebie odpowiadać. Problem smogu to jednak tylko wierzchołek góry lodowej, jaką jest upadek idei dobra wspólnego w Polsce.

W ostatnim czasie podobnych problemów przybywa. Bo czego innego dotyczy spór wokół „lex Szyszko", ustawy pozwalającej właścicielom działek na wycinkę rosnących na niej drzew niezależnie od ich obwodu i wieku, jak nie kwestii granicy między wolnością jednostki a interesem społecznym? W tym przypadku po jednej stronie stoi prawo własności, a po drugiej ochrona przyrody i stan powietrza, który poprawiają pochłaniające zanieczyszczenia drzewa. Konfliktu podobnych wartości doświadczyliśmy również za sprawą tzw. ustawy krajobrazowej, która dawała samorządom wolną rękę w sprawie szpecących miasta reklam, ograniczając w ten sposób swobodę właścicieli do dysponowania powierzchnią swojego budynku.

Konflikt między publicznym i prywatnym przybiera nieraz również groteskowe formy, jak w przypadku „parawaningu", czyli zwyczaju odgradzania „swojej" przestrzeni przy użyciu parawanów.

Może problem z postrzeganiem tego, co wspólne, związany jest z niskim poziomem partycypacji w społeczeństwie obywatelskim, apatią i zniechęceniem wobec polityki, pogardą wobec słabszych i biedniejszych czy nierównomiernym rozwojem poszczególnych regionów Polski? Genezą wszystkich tych zjawisk wydaje się grzech pierworodny III Rzeczpospolitej, jakim było wmówienie Polakom, że ich podstawowym obowiązkiem jest skupienie się na swoim prywatnym życiu i własnym interesie. Pozostawienie sfery publicznej samej sobie.

Niedokończona opowieść

A przecież mogło być zupełnie inaczej. Narodziny Solidarności były wydarzeniem, w którego centrum znalazła się właśnie idea dobra wspólnego. Solidarność – będąca odkryciem możliwości ponownego bycia razem – jeszcze przez długi czas pozostanie dla Polaków niedoścignionym wzorem realizacji tej idei.

Na fenomen Solidarności złożyło się kilka elementów. Pierwszym z nich był fakt, że „S" była związkiem zawodowym. Dzięki temu cały kontekst polityczny i społeczny działalności ruchu był zakorzeniony w bezpośrednim doświadczeniu i interesie ekonomicznym członków związku. „Bariera wstępu" do Solidarności była bardzo niska. Nie trzeba było mieć określonych poglądów czy należeć do jakiejś konkretnej grupy społecznej. Na początek wystarczała jedynie potrzeba poprawienia swojej sytuacji materialnej.

Drugim elementem było odkrycie, że wspólnie można nie tylko skutecznie walczyć o swój interes, ale i żyć w bardziej autentyczny sposób. Jeszcze kilka lat przed sierpniem 1980 roku ks. Józef Tischner pisał o Polakach jako o ludziach z kryjówek – nieufnych, chowających się przed wspólnotą i historią. Doduszających się beznadziejnością życia pozbawionego głębszego sensu i celu. Jesienią 1980 roku w kazaniu, które stało się potem rozdziałem otwierającym jego „Etykę Solidarności", mówił do członków związku: „Ludzie odrzucają dziś maski z twarzy, wychodzą z kryjówek, ukazują prawdziwe twarze. Spod prochu i zapomnienia wydobywają się na jaw ich sumienia". W tym samym kazaniu Tischner zdefiniował też na nowo, odwołując się do Ewangelii, czym jest dobro wspólne: działaniem według reguły „jeden drugiego ciężary noście".

To, co mogłoby się wydawać duszpasterską nowomową, było w rzeczywistości oparte na wieloletniej pracy naukowej Tischnera. W 1980 roku jest on już od kilku lat jednym z najciekawszych polskich filozofów spotkania z innym człowiekiem. W 1978 roku pisał: „Dopiero spotkanie z Drugim otwiera drogę językowi, a ten umożliwia konstytucję wspólnego świata otoczenia. Etyka poprzedza ontologię". Tischner odwracał się od systemu w kierunku konkretnego człowieka – interesowała go pojedyncza osoba, relacja JA – TY. Dzięki temu mógł on się stać nie tylko duszpasterzem, ale i filozofem Solidarności. Solidarności budowanej od dołu, od spotkania konkretnego człowieka. Fenomenu, który relację JA – TY rozszerzał na JA – MY.

Solidarność stworzyła też ramy dla politycznych sporów. Krzysztof Mazur w swojej książce „Przekroczyć nowoczesność. Projekt polityczny ruchu społecznego Solidarność" opisuje proces powstania ogólnego, a jednocześnie spójnego korpusu powszechnie akceptowanych w całej związkowej społeczności przekonań. Dzięki jego istnieniu spór polityczny mógł się swobodnie toczyć, nie rozbijając jednocześnie wspólnoty. Porozumienie co do kwestii fundamentalnych było bezpiecznikiem, który sprawiał, że polityczne napięcia nie przerodziły się w wojnę domową wewnątrz związku. Co więcej, wspólnym mianownikiem większości reprezentowanych poglądów było odrzucenie myślenia ideologicznego („od góry") i zastąpienie go myśleniem pragmatycznym (pochodzącym z doświadczenia „od dołu").

Solidarność nie powstałaby również bez odrodzenia etosu polskiego inteligenta. Inteligencja jako warstwa społeczna jest fenomenem wyłącznie środkowoeuropejskim. Anglosasi na jego przetłumaczenie posługują się fonetycznym zapisem terminu z języka polskiego („intelligentsia"). Inteligent traktuje zdobycie wykształcenia jako nałożenie na siebie obowiązku służby wobec wspólnoty. Na początku XX wieku – kiedy inteligencja jako warstwa zaczynała się kształtować – pisarze, filozofowie, prawnicy, lekarze czy nauczyciele otwierali ochronki dla bezdomnych dzieci, udzielali porad prawnych tym, których nie było na to stać, a przede wszystkim angażowali się w politykę. Bohdan Cywiński, wydając w 1971 roku „Rodowody Niepokornych", historię polskiej inteligencji przełomu XIX i XX wieku, przypomniał polskim intelektualistom, że zdobyte wykształcenie nie jest przepustką do wieży z kości słoniowej, z wysokości której można z wyższością spoglądać na współobywateli. Ta świadomość zaowocowała najpierw powstaniem Komitetu Obrony Robotników, a w samej Solidarności „sojuszem inteligencko-robotniczym", jej ponadklasową tożsamością.

Z fuzji wszystkich tych elementów powstał ruch nie tylko realizujący doskonale ideę dobra wspólnego w warunkach polskich, ale będący również inspiracją na skalę globalną. David Ost, jeden z najbardziej wnikliwych teoretyków Solidarności, stwierdził w książce „Solidarność a polityka antypolityki", że polski ruch powstał w momencie, w którym zachodni teoretycy społeczeństwa obywatelskiego zaczynali powoli wątpić w jego sens. Solidarność pozwoliła im na nowo uwierzyć, że dobro wspólne jako kategoria polityczna jest żywą ideą, która może jeszcze odegrać swoją rolę w historii.

Grzechy pierworodne

Dziedzictwo Solidarności zostało całkowicie odrzucone po 1989 roku. W okresie transformacji powstały rządzące naszą polityką do dzisiaj mechanizmy, które sprawiają, że dobro wspólne nie jest pojęciem, wokół którego budowane jest nasze myślenie o sferze publicznej.

W momencie narodzin suwerennego państwa polskie elity, te same osoby, które tworzyły Solidarność, odrzuciły inteligencki etos. Zastąpiło go jego całkowite przeciwieństwo, a mianowicie lęk przed tłumem, nieufność wobec społeczeństwa. Dominowało przekonanie, że Polacy nie dorośli do demokracji, a transformacja ustrojowa jest zbyt złożonym i trudnym procesem, by byli oni w stanie go zrozumieć i zaakceptować. Spod piór szanowanych publicystów wychodziły tezy, że nie ma co się spieszyć z w pełni wolnymi wyborami parlamentarnymi czy prezydenckimi, bo mogą one jedynie zburzyć kruchą równowagę i doprowadzić do władzy szaleńców i ksenofobów.

Demokrację zaprowadzano więc w Polsce w ukryciu i lęku przed ludem, demosem. Do społeczeństwa został wysłany komunikat: nie interesujecie się tym, co wspólne. Nie znacie się na tym. Zajmijcie się samymi sobą, swoim prywatnym życiem. Politykę zostawcie mądrzejszym od siebie. Jednym z nielicznych wyjątków od tej reguły była reforma samorządowa z 1990 roku. Wybory do rad gmin z maja 1990 roku były pierwszymi w pełni wolnymi wyborami w III RP.

Na tragiczny paradoks zakrawa fakt, że pod komunikatem elit o niedojrzałości politycznej Polaków podpisał się również ks. Tischner. W 1990 roku, w reakcji na porażkę w pierwszej turze wyborów prezydenckich Tadeusza Mazowieckiego, ogłosił on artykuł pt. „Homo Sovieticus". Pisał w nim: „Czym są dla mnie wyniki wyborów z ostatniej niedzieli? Są przede wszystkim dniem pewnej prawdy. Oto w tym dniu ujawnił swą obecność między nami homo sovieticus – człowiek sowiecki. (...) to nie jest komunista, ale jest to człowiek, który stał kiedyś w kolejce przed straganem, który rozłożyli przed nim komuniści. Teraz stragan został wymieniony. Za straganem – wydaje się – stoją inni ludzie. Ale homo sovieticus pozostał i pozostały jego nadzieje, przede wszystkim zostały jego wymagania. Tego, czego wymagał kiedyś od komunistów, wymaga dziś od aktualnej władzy, wymaga dziś od ludzi »Solidarności«".

To już nie jest ton „Etyki Solidarności". Tischner nie mówi już o wzajemnym noszeniu swoich brzemion, ale apeluje do społeczeństwa, by swoją roszczeniową postawą nie nakładało brzemienia na ramiona władz. Troskę zastąpiło paternalistyczne spojrzenie z góry. Zabrakło zrozumienia dla społeczeństwa niosącego na swych barkach trud przemian. Nade wszystko zabrakło jednak tego, co było fundamentem Solidarności – poczucia odpowiedzialności za siebie nawzajem, więzi rodzącej się w spotkaniu twarzą w twarz, dostrzeżeniu biedy drugiego człowieka. 10 lat wcześniej duszpasterz Solidarności ogłaszał wyjście Polaków ze swoich kryjówek. W 1990 roku kapelan transformacji zdaje się zachęcać swoich rodaków, by znowu schowali się w kryjówkach, nie przeszkadzali elitom w reformach.

Poczucie wpływu na rzeczywistość, które dawała Polakom działalność w Solidarności, zupełnie znikło. Zastąpiła je, wynikająca z odebrania społeczeństwu podmiotowej pozycji w procesie przemian, niechęć do polityki i spraw publicznych. Na krótko po obradach Okrągłego Stołu Paweł Śpiewak pisał na łamach „Res Publiki": „Jest tak, jakby życie polityczne szło sobie, a życie codzienne sobie. To jest konflikt między słowem i życiem. Stoi za tym fatalizm i poczucie skazania na klęskę. Brak poczucia wpływu i kontroli nad losem zbiorowym w jego mikro- i makroskali jest na tyle silny, że ludzie i tak nie wierzą, by nowe prawa i nowi politycy mogli cokolwiek w tej sytuacji zmienić".

W tej sytuacji energia Polaków przesunęła się w kierunku życia prywatnego. Tzw. ustawa Wilczka zalegalizowała prywatną działalność gospodarczą. Z jednej strony pozwoliła ona uwłaszczyć się partyjnej nomenklaturze, która przejęła większość istniejących średnich i dużych przedsiębiorstw. Z drugiej jednak zaczęły powstawać tysiące małych przedsiębiorstw, Polacy odkryli uroki gospodarczej samodzielności. To co wspólne, łatwo było uznać w tej sytuacji za coś zbędnego, relikt minionych czasów.

Po 1989 roku zabrakło również ustalenia pewnych powszechnie akceptowanych, bez względu na to, po której stało się stronie sporu, przekonań. Tego, co udało się wytworzyć w ramach Solidarności, a co w tradycji anglosaskiej nazywa się fundamentals, wspólnymi dla wszystkich stron politycznej walki wartościami. Ich miejsce zajęła akceptacja dla sposobu, w jaki dokonywały się przemiany. Każdy, kto kwestionował ich przebieg, wykluczał się, zdaniem nowych elit, ze wspólnoty politycznej.

Stosunek elit do społeczeństwa tego czasu chyba najbarwniej scharakteryzował Adam Michnik, pisząc: „Weszliśmy w ład demokratyczny bez kultury politycznej właściwej ładowi demokratycznemu. To jest trochę tak, jakby barbarzyńcę z buszu posadzić przy komputerze". Barbarzyńcy z polskiego buszu, nie czując się do tego zaproszonymi, nie zasiedli jednak przy komputerze, jakim była sfera publiczna, to co wspólne. Wycofali się z powrotem do swoich kryjówek. Tyle tylko, że po drodze niektóre z nich stały się dość komfortowymi rezydencjami na zamkniętych osiedlach.

Powstania i chodniki

Przez ostatnie dwadzieścia kilka lat polska polityka, a wraz z nią cała sfera publiczna, podlegała wielu przemianom. Mimo to nie udało się na nowo wzbudzić w Polakach poczucia, że są gospodarzami nie tylko tego, co prywatne, ale również tego, co publiczne, wspólne. W międzyczasie rodziły się jednak zjawiska, które przywracały pojęcie dobra wspólnego zbiorowej świadomości. Na uwagę zasługują szczególnie dwa z nich; jedno o zabarwieniu prawicowym, a drugie lewicowym.

Pierwszym z nich jest polityka historyczna, a przede wszystkim narodziny społecznego fenomenu powstania warszawskiego. Chyba najlepiej znaczenie tego wydarzenia, pamięci o nim, wyraził w powieści „Kinderszenen" Jarosław Marek Rymkiewicz. Porównuje on powstanie do chrztu Polski – tak wielka ma być siła oddziaływania tego, co wydarzyło się w 1944 roku w Warszawie na los przyszłych pokoleń Polaków.

Powstanie przez swój rozmach, szaleństwo, ale i skalę cierpienia, jest zobowiązaniem do polskości. „Krew wtedy przelana, ofiary wtedy poniesione, wszystkie ówczesne cierpienia i cała ówczesna chwała będą nadal działały w naszej historii – i będą miały, w naszych dziejach narodowych, swoje dalsze skutki". Cierpienie przeszłych pokoleń związuje poszczególne jednostki we wspólnotę. Wspólnotę pokoleń przeszłych, obecnych i przyszłych, ale i we wspólnotę teraźniejszą: wiąże ze sobą Polaków żyjących dzisiaj. Wspólnym dobrem jest zobowiązanie, konieczność spłacenia długu wobec wszystkich tych, którzy cierpieli za polskość. Mechanizm ten dotyczy nie tylko cierpienia powstańczej Warszawy, ale każdej ofiary złożonej w przeszłości za polskość.

Idea dobra wspólnego odżyła też w rozwijających się ostatnio ruchach miejskich. Poszukiwanie modelu współistnienia z innymi ludźmi narodziły się w końcu w mieście, gdzie nie uda się uciec od kontaktów z innymi ludźmi. Współzależność, konieczność zdania się na innych, która jest istotą miejskości, sprawia, że w miastach doświadczamy wspólnoty jako czegoś realnego i namacalnego. Miasto jest również tą przestrzenią, w której w sposób najbardziej bezpośredni możemy odczuć naszą sprawczość – wpływ na otaczający nas świat, poprzez np. zablokowanie wycinki drzew, przeforsowanie budowy chodnika czy wytyczenie ścieżek rowerowych. Rodzące się w całej Polsce kolejne ruchy miejskie odkrywają dobro wspólne w jego namacalnej, codziennej obecności i wpływie na nasze życie.

Powrót Kościoła

Dobro wspólne w wydaniu miejskim jest dużo bardziej konkretne, ale i mniej efektowne niż opowieść o powstaniu warszawskim. Chodzi jednak o to, żeby te dwie opowieści, dwa zupełnie różne sposoby doświadczania dobra wspólnego, zaczęły się wreszcie spotykać. Muszą one również zostać uzupełnione o kolejne elementy. Dołożenie pierwszego z nich leży po stronie polskiego Kościoła.

Po pierwsze, powinien on podjąć dziedzictwo wyrażone przez ks. Tischnera w „Etyce Solidarności". Zacząć znowu mówić o wzajemnej odpowiedzialności, wrażliwości na cierpienia drugiego człowieka. O tym, że pozostawanie obojętnym na niesprawiedliwość i wyzysk jest grzechem. Zagadnienie pracy, które leżało u korzeni Solidarności, w żaden sposób nie jest dzisiaj mniej aktualne niż 30 lat temu. Praca jako zajęcie, które pochłania większość naszego czasu oraz decyduje o tym, jaka jest jakość naszego życia, jest kwestią nie tylko ekonomii, ale i moralności. Polski Kościół ma w tym obszarze wspaniałe tradycje, sięgające wczesnej pracy prymasa Wyszyńskiego, „Duch pracy ludzkiej" czy dwóch encyklik Jana Pawła II – „Laborem exercens" i „Solicitudo rei socialis". Ma również przykład idący obecnie z samego Watykanu. Mimo to, jak pisał w 2014 roku w „Rzeczpospolitej" Piotr Ciompa, „polscy biskupi uznali, że praca jako zagadnienie społeczne jest tematem za niskiej rangi, aby stała się stałym elementem spójnej polityki w skali całego Kościoła". A przecież społeczeństwo złożone z jednostek żyjących w poczuciu bycia wyzyskiwanymi, niemających czasu ani środków, by móc zaangażować się w działalność społeczną, nie będzie w stanie podjąć wyzwania budowy dobra wspólnego.

Po drugie, tylko Kościół jest w stanie stworzyć polskie fundamentals, definiować wartości wspólne dla całego społeczeństwa. W polskiej tradycji politycznej pełnił on zawsze właśnie taką rolę. „Kazania Sejmowe" ks. Piotra Skargi, wygłaszane podczas mszy św. poprzedzającej obrady Sejmu, miały wytyczać ramy dyskusji, wskazywać na jej ostateczny cel, być rodzajem metapolitycznego credo wspólnoty politycznej.

Swoistą odmianą „Kazań Sejmowych" była pielgrzymka Jana Pawła II do Polski w 1991 roku. Oparł on wygłoszone wówczas przesłanie na 10 przykazaniach. Zaczynacie budować swoje państwo od początku, więc sięgnijcie do źródeł – zdawał się mówić. Papież przyjechał wtedy do Polski z konkretną propozycją całościowego ładu, na którym można by zbudować prawdziwą wspólnotę. Ładu opartego na kategoriach prawdy, miłości i sprawiedliwości. Ładu, którego nie można zbudować w klimacie moralnego relatywizmu, ograniczeniu etyki wyłącznie do sfery prywatnej. W odpowiedzi na to przesłanie Czesław Miłosz opublikował w „Gazecie Wyborczej" artykuł pt. „Państwo wyznaniowe?", w którym sugerował, że papież chce wzmacniać w polskim społeczeństwie tendencje autorytarne. Wtórował mu Leszek Kołakowski, który w „Krótkiej rozprawie o teokracji" sprowadzał papieskie przesłanie do żądania, by przymus prawny narzucał pod groźbą kary przestrzeganie reguł, jakie Kościół przekazuje wiernym.

Papieska pielgrzymka z 1991 roku, podobnie jak „Etyka Solidarności" Tischnera, to dwa wielkie wyzwania dla dzisiejszego polskiego Kościoła. A jednocześnie dwie ogromne szanse na odrodzenie idei dobra wspólnego.

Dowartościować peryferia

Warunkiem odrodzenia poczucia wspólnoty wśród Polaków jest również wyrównywanie szans w skali całego kraju. Dysproporcje między regionami bogatszymi i mniej zamożnymi od dwóch dekad systematycznie rosną. W ich wyrównywaniu nie pomagają nawet fundusze unijne, od programów regionalnych po Program Polska Wschodnia. Jednym z powodów nasilania się skutków modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego jest siła rynków pracy największych aglomeracji. Duże miasta wysysają w ten sposób zasoby, zarówno ludzkie, jak i finansowe z otaczających je regionów. Autorzy raportu „Polska 2030" na czele z ówczesnym ministrem rządu Donalda Tuska – Michałem Bonim stwierdzali wprost, że „jeśli wybiera się model polaryzacyjno-dyfuzyjny, to konsekwencją jest silne sprzyjanie wzrostowi lokomotyw rozwojowych, akceptacja pewnej skali nierównomierności tempa rozwoju". Efektem jest nie tylko zapóźnienie cywilizacyjne peryferii w stosunku do centrum, ale nieraz ich kompletna degradacja.

Na zapóźnienie cywilizacyjne nałożyło się symboliczne wykluczenie mieszkańców peryferiów. Ci, którzy nie poradzili sobie w nowej rzeczywistości, bywają określani „sierotami po komunizmie". Zamieszkanie w mniejszej miejscowości kojarzy się zazwyczaj z życiowym niepowodzeniem, nieumiejętnością „zaczepienia się" w jednym z większych miast. W mieszkańcach peryferiów rodzi to często resentyment, niechęć w stosunku do centrum, z kolei żyjący w centrum traktują nieraz z pogardą biedniejsze regiony Polski.

Tak długo, jak nie uda się odwrócić rozwojowych i symbolicznych mechanizmów utrwalających ten stan rzeczy, nie może być mowy o stworzeniu realnej wspólnoty wszystkich obywateli. Stoimy jako społeczeństwo przed wyzwaniem stworzenia takiej strategii rozwojowej, która mocniej dowartościowywałaby mniejsze miejscowości, a jednocześnie pomogłaby im „wymyślić się na nowo", sprawić, by zamieszkanie w nich było w podobnym stopniu atrakcyjnym planem na życie, co wyjazd do większego ośrodka. Tylko w ten sposób uda się zerwać zaklęty krąg resentymentu i pogardy, który uniemożliwia myślenie w kategoriach dobra wspólnego całego społeczeństwa.

Wspólnota rodzi się w sporze

Przez cały okres istnienia III Rzeczypospolitej żywy był mit powszechnej zgody, odrzucenia podziałów. Realizował się on m.in. w postaci kiczu pojednania, choćby po śmierci Jana Pawła II czy katastrofy smoleńskiej. Ten sposób myślenia jest nie tylko utopijny, ale wręcz szkodliwy. W książce „Odwieczny naród" Michał Łuczewski pokazuje, że tożsamość wspólnoty rodzi się w sporze, walce konkurencyjnych opcji. Definiuje on naród jako „ruch ideologów narodowych". Wspólnota musi stale na nowo definiować swoją tożsamość, a możliwe jest to jedynie w toku ciągłej dyskusji, sporu. Gdzie dwóch się bije, tam korzysta wspólnota. W rozmowie, która ukazała się w 43. numerze „Pressji", Łuczewski stwierdził: „Podmiotowość narodu jest czymś, co rodzi się w konflikcie. Spór nie jest czymś, co polskość niszczy. Przeciwnie, im spór jest szerszy, im więcej ludzi kłóci się o Polskę, tym jest ona silniejsza. Historycznym przykładem takiego twórczego konfliktu, o którym piszę w Odwiecznym narodzie, jest spór między Gomułką a Wyszyńskim, spór o to, czy naród jest zbudowany w oparciu o Kościół, czy o państwo. W tym sporze chwilami mógł tracić Kościół, chwilami państwo, ale zawsze wygrywała polskość. Boję się chwili, w której przestaniemy spierać się o polskość, o to, czym ona jest".

Warunkiem odrodzenia idei dobra wspólnego jest wypracowanie modelu twórczego sporu o polskość. Takiego, który będzie dotyczył realnych problemów wspólnoty, a nie kwestii personalnych. Sporu, który będzie miał jasno wytyczone granice. Wreszcie sporu, którego każda ze stron będzie pamiętała o nakazie „jedni drugich brzemiona noście". Wszyscy jesteśmy zobowiązani do uczestniczenia w tej rozmowie, do wyjścia z kryjówek swoich indywidualnych egzystencji. Nie warto czekać, aż wygoni nas z nich wdzierający się przez okna smog, dźwięk pił wycinających drzewa czy cokolwiek innego, co przypomni nam, że przed dobrem wspólnym nie warto uciekać.

Magazyn Plus Minus

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Podkrakowskie Zielonki, krajobraz typowy dla przedmieścia dużego miasta. Niedawno wybudowane, zamknięte osiedla domów jednorodzinnych i stojące obok nich dużo starsze domy rodzin mieszkających tu od kilku pokoleń. Dwa światy, które dzieli niemal wszystko: grubość portfela, styl życia, poglądy. I jedna rzecz, która łączy: wszyscy duszą się tym samym powietrzem, które, jak kilka dni temu poinformował Krakowski Alarm Smogowy, zawiera jeszcze większe stężenie szkodliwych pyłów niż to, którym oddychają mieszkańcy Krakowa.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia