Gdyby Wałęsa ujawnił współpracę z SB

Jak ułożyłyby się losy III Rzeczypospolitej, gdyby w roku 1989 Lech Wałęsa przyznał się, że w latach 70. był agentem SB, a potem wraz z częścią obozu solidarnościowego przeprowadził lustrację i dekomunizację?

Aktualizacja: 27.02.2016 11:15 Publikacja: 26.02.2016 00:00

„To co, panie Antoni, udała nam się ta akcja?! Raz siekierką, i nie ma czerwonej pajęczyny, a Kiszcz

„To co, panie Antoni, udała nam się ta akcja?! Raz siekierką, i nie ma czerwonej pajęczyny, a Kiszczak w Ułan Bator!” – niestety, takie słowa z ust Lecha Wałęsy nigdy nie padły

Foto: Reporter, Beata Zawrzel

Spór, jaki rozgorzał wokół ujawnienia teczek TW „Bolka", nie jest – wbrew temu, co sądzi wielu dzisiejszych obrońców Lecha Wałęsy – sporem o lata 70. Współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa, jakiej – według zapisów w teczkach – miał się wtedy podjąć Wałęsa, aczkolwiek moralnie trudna do przyjęcia, nie była zjawiskiem jednostkowym. Można bowiem przypuszczać, a późniejsze lata tylko to potwierdziły, że skala współpracy z SB i donosicielstwa była ogromna, tyle że o wielu tajnych współpracownikach, zwłaszcza tych z dużymi nazwiskami, niewiele się dowiedzieliśmy i być może nigdy nie dowiemy.

Wałęsa – w latach 70. – młody robotnik, słabo wyedukowany, właściwie wówczas nikt ważny, łatwo dał się zmanipulować esbekom, zwłaszcza że ci oferowali za współpracę – jak wynika z dokumentów – całkiem pokaźne, jak na ówczesne czasy, sumy pieniędzy. Z pewnością nie przypuszczał, że przyjdzie mu odegrać historyczną rolę w kraju. I gdy podczas karnawału „Solidarności" stał się symbolem polskiej rewolucji, przeszłość stała się jego najgłębiej skrywanym słabym punktem. Niestety, wiedzieli o tym również esbecy i komunistyczny reżim.

Czytaj także:

Czy wykorzystywali swoją wiedzę o przeszłości Wałęsy i w jaki sposób mogli na niego wpływać, tego na razie z całkowitą pewnością nie wiemy. Wiemy za to, że jest coś na rzeczy, skoro wśród delegatów na I Zjazd „Solidarności" w 1981 roku znalazło się według wyliczeń historyków około 200 tajnych współpracowników SB i wszyscy oni dostali polecenie, aby w wyborach przewodniczącego związku głosować właśnie na Wałęsę. A Wałęsa też robił wówczas wiele, aby pozbyć się z kierownictwa związku tych wszystkich, którzy podejrzewali go o niejasną przeszłość. Przypomnijmy tu choćby legendarną już postać Anny Walentynowicz.

Prawdziwy problem pojawił się jednak w 1989 roku, gdy Wałęsa i dawna opozycja solidarnościowa doszli do porozumienia z komunistami i stopniowo przejęli władzę w Polsce. Problem przeszłości Wałęsy, i nie tylko jego, zostaje wówczas głęboko zagrzebany w fundamentach nowej III Rzeczypospolitej. Strach przed ujawnieniem kompromitujących epizodów z życia stał się motorem publicznych działań wielu środowisk w Polsce i strategią kształtującą politykę w naszym kraju po dziś dzień. I właśnie o ocenę tego okresu, tej polityki spierają się dziś obrońcy i antagoniści „Bolka".

Spowiedź elektryka

Wyobraźmy sobie coś, co w świetle dzisiejszych wydarzeń wydaje się nie do wyobrażenia: Lecha Wałęsę, który na progu przemian przyznaje się publicznie do swojej przeszłości i przeprasza. Taka publiczna spowiedź byłaby dowodem nie tylko jego wielkości, ale również znacznie większej odwagi niż ta, którą wykazywał się podczas pierwszej „Solidarności". Byłaby wreszcie wydarzeniem epokowym, prawdziwym zerwaniem z dziedzictwem komunizmu w Polsce. Wałęsa udowodniłby, że Polska znaczy dla niego znacznie więcej niż własne ambicje. Być może tą spowiedzią przekreśliłby swoje szanse na prezydenturę, ale zyskałby w zamian znacznie więcej – niekwestionowany status bohatera.

Czy wtedy znaleźliby się ludzie, którzy zrozumieliby wagę takiego wyznania? Czy byłoby wielu, którzy udzieliliby wsparcia Wałęsie? Trudno dziś odpowiedzieć na te pytania. Pewne jest jednak, że Lech Wałęsa – gdyby zdecydował się na taką publiczną spowiedź – ostatecznie nie tylko otrzymałby rozgrzeszenie od większości społeczeństwa, ale również zmienił – i to w lepszym kierunku – przyszłość Polski, a my żylibyśmy pewnie w nieco innym kraju, niż żyjemy dzisiaj. Choć z pewnością znalazłyby się środowiska, którym żyłoby się gorzej. Dodajmy od razu, że – w dużym stopniu – chodzi o środowiska dominujące na polskiej scenie publicznej przez ostatnie 25 lat.

Trudno uciec od wrażenia, że rację mają dziś ci, którzy zawsze uważali Okrągły Stół za grzech pierworodny nowej niepodległej Polski. Porozumienie solidarnościowej opozycji z komunistami musiało bowiem zakładać, że istnieją wspólne pola interesu obydwu negocjujących wtedy grup. Jaki bowiem sens z punktu widzenia niepodległego państwa miało oddawanie komunistom władzy nad gospodarką, jaki wreszcie sens miała zgoda na kontraktowe wybory w czerwcu, gdzie tylko 35 proc. miejsc miało pochodzić z wolnej elekcji?

Gdyby przyjrzeć się temu z dzisiejszej perspektywy, niełatwo byłoby oprzeć się wrażeniu, że chodziło przede wszystkim o ochronę komunistycznych wpływów zarówno tych formalnych (władza nad resortami siłowymi, kontraktowe wybory, gospodarka), jak i nieformalnych, których treści możemy się domyślać, obserwując późniejszą histerię wielu postsolidarnościowych środowisk w odpowiedzi na rzucane hasła lustracji i dekomunizacji.

Wolne wybory jesienią '89

Nie chcę przez to powiedzieć, że w Magdalence czy przy Okrągłym Stole dogadano się wprost, na zasadzie: promujemy do władzy dawnych tajnych współpracowników SB. Nie, tego nie trzeba było nawet mówić, to wisiało w powietrzu. W końcu komuniści sami dobierali sobie rozmówców ze strony solidarnościowej, naturalnie nie tylko dawnych agentów, ale można się spodziewać, że właśnie oni stanowili najbardziej pożądaną i wpływową grupę.

Ich interes był oczywisty: nie dopuścić do ujawnienia przeszłości. Komuniści – jako dysponenci tajnej wiedzy – wydawali się jedynymi gwarantami takiego dorozumianego porozumienia. Sprawa akt ukrywanych w domu Kiszczaka tylko potwierdza tę tezę.

A przecież można było inaczej. Można było w 1989 roku nie zgadzać się na żadne porozumienia. Wbrew temu, co twierdzą obrońcy Okrągłego Stołu, komunizm był w stanie rozkładu, Gorbaczow wręcz zachęcał swoich satelitów do oddania władzy, wyjaśniając, że nie będzie interweniował w przypadku załamania się dotychczasowych reżimów. Jedynym warunkiem, który jeszcze wówczas stawiał, było utrzymanie Układu Warszawskiego. Potem, po upadku muru berlińskiego, i z tego zaczął się powoli wycofywać. Zatem czas działał na korzyść „Solidarności", a nie komunistów.

Można było również przystąpić do negocjacji, ale twardo postawić sprawę w pełni wolnych wyborów zarówno parlamentarnych, jak i prezydenckich. Zapewne negocjacje załamałyby się, ale ostatecznie komuniści musieliby do nich powrócić. I to w znacznie gorszej kondycji, niż to miało miejsce na początku 1989 roku. I pewnie zgodziliby się na warunki „Solidarności". Różnica polegałaby na tym, że do wyborów doszłoby na jesieni 1989, a nie w czerwcu. Tyle że byłyby to wolne wybory. Tymczasem z powodu Okrągłego Stołu na takie musieliśmy czekać aż do 1991 roku.

Należy się spodziewać, że w takich wyborach przytłaczające zwycięstwo odniósłby obóz solidarnościowy. Wskazują na to choćby wyniki wyborów do Senatu w czerwcu 1989. Prezydentura wyłoniona w wolnych wyborach również przyniosłaby zwycięstwo kandydatowi „Solidarności". Komuniści jako siła parlamentarna przestaliby istnieć. Pozostałoby jeszcze pozbawienie ich władzy politycznej i gospodarczej, co formalnie nie byłoby trudne do przeprowadzenia. Ustawa lustracyjna i dekomunizacyjna – podobnie jak nowa konstytucja – nie byłyby raczej w tak wyłonionym Sejmie przedmiotem zaciekłych sporów.

Cały ten alternatywny scenariusz miał szanse powodzenia pod jednym warunkiem: że decyzje polityczne w obozie „Solidarności" podejmowane byłyby przez ludzi wolnych od niejasnych związków z komunistami. I że tacy właśnie ludzie zajęliby miejsca w parlamencie.

Wrzućmy do tego scenariusza trochę realizmu. A więc przyjmijmy, że ówczesny obóz solidarnościowy nie składał się z samych aniołów i bohaterów. Gdyby jednocześnie Lech Wałęsa – jak już napisałem – dokonał publicznej spowiedzi ze swojej przeszłości, prawdopodobnie nie odgrywałby ważnej roli politycznej, ale z czasem jego autorytet na pewno by wzrastał.

Oczyszczony Wałęsa miałby również świadomość realnej skali agentury wśród ludzi związanych z „Solidarnością" i mógłby w ten sposób stać się jednym z nieformalnych liderów lustracji i dekomunizacji. Tym bardziej że sam dokonałby rozliczenia z własną przeszłością i miałby prawo domagać się tego samego od innych.

Niewykluczone zatem, że obóz solidarnościowy podzieliłby się na dwie zwalczające się grupy. Kryterium podziału byłaby przeszłość. Tyle tylko, że Wałęsa stanąłby po dekomunizacyjnej stronie. Mielibyśmy zatem z jednej strony formację Jarosława Kaczyńskiego wspieraną przez Wałęsę, a z drugiej jakąś mutację Unii Demokratycznej.

Obie grupy wystawiłyby też swoich kandydatów w wyborach prezydenckich i – jak nietrudno się domyślić – wygrałby je kandydat Kaczyńskiego. Czemu? Wystarczy spojrzeć na nastroje w tamtym okresie i miejsce, które w realnym wyścigu prezydenckim zajął wówczas Tadeusz Mazowiecki – kandydat prawdziwej UD.

Pozycja kandydata UD w zarysowywanym tu alternatywnym scenariuszu byłaby pewnie jeszcze słabsza, ponieważ jedynym spoiwem takiej hipotetycznej Unii byłby strach przed ujawnieniem przeszłości. Spoiwem z pewnością silnym dla członków i sympatyków, ale nie dla większości wyborców i drobniejszych środowisk politycznych, takich na przykład jak gdańscy liberałowie, którzy prawdopodobnie zasililiby obóz dekomunizacyjny. W rzeczywistości byli przecież jego członkami w 1990 roku i przekształcili się w samodzielną partię dopiero wtedy, gdy Wałęsa – jako prezydent – poszukiwał uległych sojuszników.

W scenariuszu alternatywnym nie musieliby jednak stawać się „zderzakami" Wałęsy, tylko po prostu staliby się liberalną frakcją obozu szeroko rozumianej prawicy. Do tego obozu prawdopodobnie przystąpiły w końcu także konserwatywne środowiska, które w realnej historii trafiły pod skrzydła UD.

Co to mogłoby oznaczać? Otóż na początku lat 90. miał szanse powstać silny, wielonurtowy obóz polskiej prawicy. Środowiska sprzeciwiające się rozliczeniom z przeszłością zostałyby zapewne zmarginalizowane politycznie i przekształciłyby się na koniec w niewielki obóz liberalnej lewicy, który mógłby zostać zasilony niedobitkami z dawnej PZPR, takimi jak Kwaśniewski, Cimoszewicz, Borowski czy Rosati. Polska scena polityczna miała więc szansę ustabilizować się i bardziej precyzyjnie odpowiadać preferencjom większości wyborców.

Bardziej stabilna i reprezentatywna scena polityczna byłaby pożądanym fundamentem pod budowę ustroju państwa. Nie czekalibyśmy pewnie na konstytucję do 1997 roku, uchwaloną właściwie bez udziału prawicy. Zamiast tego konstytucja – jak przystało na wyzwolone państwo – byłaby prawdopodobnie jednym z najważniejszych zadań pierwszego wolnego Sejmu.

Gdyby w 1991 roku powstała nowa ustawa zasadnicza i gdyby uchwalili ją w większości ludzie kontestujący peerelowskie dziedzictwo, nie byłoby potem tylu pokus do jej naginania. Miałaby bowiem dużą szansę stać się prawdziwym fundamentem nowego państwa, aktem głosu społeczeństwa i narodowej niezawisłości.

Dziś realna konstytucja nie ma takiego autorytetu, jej uchwalenie w 1997 roku nie było wielkim wydarzeniem społecznym, a od prac nad jej kształtem odsunięto dużą część obywateli. Fatalne skutki takiego zbyt odgórnego narzucania prawa odczuwamy do dziś.

Oczywiście hipotetyczna konstytucja z 1991 roku byłaby pewnie odrzucana przez środowiska liberalnej lewicy, które z uwagi na swoją niewielką reprezentatywność społeczną nie miałyby zbyt dużego wpływu na jej kształt. Choć pewien wpływ – choćby poprzez swoich posłów – miałyby. Czego, jeszcze raz to warto powtórzyć, odmówiono w 1997 roku prawicy, wykorzystując jej nieobecność w ówczesnym Sejmie do uchwalenia realnej konstytucji.

Ktoś powie: przecież prawica sama sobie winna, że nie dostała się do Sejmu. Czyżby? Przez cały ten artykuł argumentuję, że rozbijanie i niszczenie prawicy czy też, szerzej, obozu rozliczeniowego było skutkiem strachu przed ujawnieniem przeszłości i realizacją projektu państwa opartego na zachowaniu pewnej ciągłości z Peerelem.

W tak ukształtowanym państwie rozliczenia, których głównym orędownikiem stała się w Polsce prawica, były traktowane jako zamach na instytucje państwa. Tak też przedstawiano je społeczeństwu, które demoralizowano wmawianiem mu, że prawda i fałsz są nie do odróżnienia. Zmasowany atak na prawicę na początku lat 90., do którego przyłączył się z całym swoim prezydenckim aparatem Lech Wałęsa, bardzo osłabił i podzielił tę formację, która – mając w sumie duże poparcie społeczne – ostatecznie przegrała starcie z dominującymi w życiu publicznym obrońcami przeszłości.

Reforma bez Balcerowicza

W alternatywnym scenariuszu wydarzeń, zapoczątkowanym przez odrzucenie porozumienia z komunistami, publiczną spowiedź Wałęsy oraz w pełni wolne i powszechne wybory parlamentarne i prezydenckie, byłoby zapewne odwrotnie. I tu znajduje się klucz do zrozumienia teraźniejszości.

Lustracja i dekomunizacja jako jedne z pierwszych aktów niepodległego państwa polskiego zmieniłyby znacząco układ sił w polskim życiu publicznym. Dekomunizacja, której celem byłoby pozbycie się z najważniejszych instytucji państwa i gospodarki dawnej nomenklatury partyjnej, nie tylko wyrwałaby struktury państwa z rąk aparatu komunistycznego, ale też otworzyłaby drogę do uczciwszego podziału majątku narodowego.

Banki państwowe nie zasilałyby niespłacalnymi kredytami interesów dawnych towarzyszy partyjnych i ich sojuszników, lecz – można było mieć taką nadzieję – tych przedsiębiorców, którzy naprawdę mają dobre pomysły na biznes. Być może udałoby się wówczas zbudować zręby klasy średniej, niezbędnej dla utrzymania ekonomicznej i narodowej suwerenności. Coś, czego nam tak dzisiaj brakuje.

Naturalnie konieczne byłyby reformy gospodarcze na wielką skalę. Być może ich twarzą nie byłby Leszek Balcerowicz, być może terapia szokowa nie musiałaby być tak szokowa, jak była w jego wykonaniu. Choć chyba tak popularnej wówczas neoliberalnej recepty nie udałoby się całkiem uniknąć. To mogłoby rodzić niepokoje społeczne wykorzystywane zapewne przez niedobitki komunistów i środowiska liberalnej lewicy. Pojawiłyby się też nowe grupy protestu, a „Solidarność" jako związek – tak jak to miało miejsce w rzeczywistości – utraciłaby swoje znaczenie polityczne.

Rządząca prawica musiałaby wówczas wykazać się nie lada zręcznością i w odróżnieniu od realnej ekipy Mazowieckiego-Balcerowicza znacznie większą elastycznością w rozwiązywaniu problemów gospodarczych. Już wtedy bowiem należałoby myśleć zarówno o ochronie najuboższych warstw społecznych, jak i o ochronie kiełkującej dopiero klasy średniej.

Było to możliwe pod warunkiem odrzucenia dogmatu, że zdrowy pieniądz jest ważniejszy od zdrowego społeczeństwa i zdrowej gospodarki. Mazowiecki i Balcerowicz tego nie rozumieli, czego rezultatem była wygrana postkomunistów w wyborach 1993 roku.

W naszym hipotetycznym scenariuszu do takiej wygranej nie mogłoby dojść, nawet gdyby prawica popełniła podobne błędy jak Mazowiecki i Balcerowicz. Uchwalona ustawa dekomunizacyjna uniemożliwiłaby bowiem komunistom powrót do parlamentu i dałaby szanse rządzącym na korektę prowadzonej polityki, zwłaszcza że gospodarka około 1993 roku zaczęła się powoli stabilizować.

Niewykluczone zresztą, że bez uwłaszczenia nomenklatury i związanego z tym gigantycznego marnotrawstwa pieniędzy oraz bez nieudolnej prywatyzacji, gdy za bezcen sprzedawano niezłe, lecz niedoinwestowane przedsiębiorstwa, gospodarka wcześniej stanęłaby na nogi.

Zdekomunizowanie gospodarki miałoby też duży wpływ na świadomość społeczeństwa. Banki i przedsiębiorcy nie mieliby bowiem oporów przed inwestowaniem w różnorodne projekty medialne. Pojawiłaby się zatem szansa na zbudowanie prawdziwie pluralistycznych mediów, a liberalno-lewicowy mainstream musiałby się zadowolić mniejszym udziałem w rynku czytelniczym.

Korzyści, jakie płynęłyby z tego dla budowy prawdziwie obywatelskiego społeczeństwa, byłyby nieocenione. Również telewizja znacznie głębiej i szybciej zostałaby oczyszczona z propagandzistów dawnego systemu, którzy w realnym świecie III Rzeczypospolitej odnaleźli się całkiem nieźle, a nawet wyhodowali sobie następców.

Trudny orzech do zgryzienia miałaby zapewne inteligencja. Spora część tego środowiska szła w okresie Peerelu, a przynajmniej do czasu pierwszej „Solidarności", na rozmaite kompromisy z komunistami. Dużo wśród inteligencji było też ludzi z awansu, dla których komunizm stał się szansą wyrwania z nizin społecznych, co samo w sobie nie jest złe, ale w okresie Peerelu zbyt często łączyło się z koniecznością kolaboracji z systemem. Ci ludzie – choć może nie wszyscy – z pewnością kontestowaliby zmiany i zasilali obóz liberalnej lewicy, tworząc coś w stylu ruchu „estetycznej" niezgody na zmiany.

Przypuszczalnie jednak siła tego środowiska zostałaby mocno osłabiona w stosunku do tego, co mamy dzisiaj. Jednocześnie z upływem czasu ruch ten rozpłynąłby się w mrokach niepamięci. Ich głos, tak dziś donośny na Zachodzie, prawdopodobnie nie przebiłby się wówczas poprzez chaos i entuzjazm towarzyszące obaleniu komunizmu.

A co z aparatem represji? Aparat ten w 1989 i 1990 roku był tak zdemoralizowany i tak przerażony czekającymi go konsekwencjami, że rozbrojenie go – wbrew opiniom obrońców porozumienia z komunistami – nie stanowiłoby większego problemu. Byłoby zapewne tak jak podczas pierwszych dni niepodległej Polski w 1918 roku, gdy niemieccy żołnierze stanowiący na obszarach Polski znaczną siłę militarną, wystarczającą, aby zdusić polską niepodległość, dawali się po prostu rozbroić. W 1989 roku byłoby to o tyle łatwiejsze, że esbecy nie stanowili tak znaczącej siły jak Niemcy w 1918 roku.

Esbeków, którzy mieli na sumieniu zbrodnie, należało zwyczajnie powsadzać do więzień. Zamiast tego – w realnej Polsce – większość z nich trafiła do służb niepodległego państwa. Wojsko z kolei, pozbawione komunistycznych generałów, na pewno nie stanęłoby w ich obronie. Młodsi oficerowie uznaliby czystki za szanse na awans, a przy okazji na uwiarygodnienie się w oczach nowych władz.

Konieczna byłaby też weryfikacja w wymiarze sprawiedliwości. Tu również – podobnie jak w wojsku – młodsi sędziowie i prokuratorzy chętnie zajęliby miejsca swoich poprzedników. A zadaniem nowego państwa byłoby odtąd kształcenie nowych kadr. Nie tylko dla aparatu represji.

Tajni współpracownicy odsunięci

I wreszcie akta bezpieki. Z pewnością wiele z nich komuniści zdołaliby w 1989 roku zniszczyć. Ale gdyby Kiszczak i jego towarzysze zostali odsunięci od władzy już pod koniec 1989 roku, wiele dokumentów by przetrwało. Zapewne nie byłoby tak, że generałowie komunistycznej bezpieki trzymają tajne akta w domu i – być może – szantażują nimi znaczące postaci polskiego życia publicznego przez następne 25 lat.

Tak, jakaś grupa osób, którym udowodniono by współpracę z SB, musiałaby się odsunąć od życia publicznego. Czy to jednak aż tak dotkliwa kara, że w obawie przed nią środowiska dominujące w III Rzeczypospolitej gotowe były narazić interesy państwa na szwank?

W Polsce ostatecznie uchwalono ustawę lustracyjną w 1997 roku. Była półśrodkiem, w dodatku uchwalonym zbyt późno.

Nawet w 1992 roku, gdy Antoni Macierewicz – ówczesny minister spraw wewnętrznych – próbował wykonać uchwałę lustracyjną Sejmu, było już za późno. Choćby dlatego, że środowiska opierające się lustracji zdołały się na tyle umocnić, że prolustracyjny rząd Olszewskiego obaliły w ciągu jednej nocy. Kluczową rolę w tych wydarzeniach odegrał Lech Wałęsa. Lustracja nie mogła więc już niczego w Polsce zmienić. Nic dziwnego, że do dekomunizacji w ogóle nie doszło.

Charakterologiczna słabość Wałęsy i wielu znaczących postaci solidarnościowej opozycji stała się jedną z przyczyn konfliktów i patologii trapiących dzisiejszą Polskę. Choć nie należy udawać, że chodziło wyłącznie o strach przed ujawnieniem przeszłości i lustracją.

Gdyby lustracja uderzała głównie w prawicę, dominująca przez ostatnie 25 lat liberalno-lewicowa frakcja opozycji solidarnościowej z pewnością użyłaby jej jako instrumentu do walki z przeciwnikiem. Bo tak naprawdę chodziło o kształt Polski. Czy będzie ona odpowiadała wizji – umownie to nazwijmy – Michnika czy wizji Kaczyńskiego.

Osobą, która przechyliła szalę na rzecz „wizji Michnika", był Lech Wałęsa. Zrobił to – wszystko na to wskazuje – z powodu swojej teczki. I o to idzie dzisiejszy spór.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Spór, jaki rozgorzał wokół ujawnienia teczek TW „Bolka", nie jest – wbrew temu, co sądzi wielu dzisiejszych obrońców Lecha Wałęsy – sporem o lata 70. Współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa, jakiej – według zapisów w teczkach – miał się wtedy podjąć Wałęsa, aczkolwiek moralnie trudna do przyjęcia, nie była zjawiskiem jednostkowym. Można bowiem przypuszczać, a późniejsze lata tylko to potwierdziły, że skala współpracy z SB i donosicielstwa była ogromna, tyle że o wielu tajnych współpracownikach, zwłaszcza tych z dużymi nazwiskami, niewiele się dowiedzieliśmy i być może nigdy nie dowiemy.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów