Rzeź galicyjska 1846: austriacki montaż

Pomysł austriackiego zaborcy, by pchnąć chłopów na niepokorną szlachtę, udał się nad podziw. I więcej w tym było manipulacji niż rabacji.

Aktualizacja: 21.02.2016 22:43 Publikacja: 18.02.2016 21:26

Na obrazie Jana Lewickiego znalazło się wszystko, co trzeba: dwugłowy orzeł Austrii, wypłacający nag

Na obrazie Jana Lewickiego znalazło się wszystko, co trzeba: dwugłowy orzeł Austrii, wypłacający nagrody oficer dragonów i ucięte głowy szlachty

Foto: Wikipedia

Myśmy wszystko zapomnieli" – mówi o wypadkach galicyjskich 1846 roku Pan Młody z „Wesela" Wyspiańskiego. Nic dziwnego: rabacja to temat wstydliwy. Nawet w PRL raczej się nią nie chwalono. Nie sposób ustawić jej przecież w chwalebnym szeregu polskich powstań narodowych. Jednocześnie jej rzekomo socjalny, antyfeudalny charakter od początku budził wątpliwości historyków. Kto więc nie rozpaczał strofami „Chorału" Kornela Ujejskiego („brat zabił brata"), ten wolał od sprawy trzymać się z dala. Okrucieństwo – to jeszcze można wybaczyć, większość chłopskich ruchawek jest okrutna. Ale ta dzikość rabantów... Badacze, ci konserwatywni i ci postępowi, odwracali się więc ze wstydem od tematu, który – tu znowu cytat z „Wesela" – „truje myśl o polskiej wsi".

Dopiero niedawno pojawiły się próby nowego spojrzenia na rabację jako na nasz własny, polski wkład w dorobek światowej rewolucji. Mają swoją Francuzi, mają Meksykanie, mają Rosjanie, to i my nie będziemy gorsi! I nie ma tu polskiej bylejakości: krew u nas sika równo, jak u tamtych. Nie mamy się czego wstydzić – jesteśmy tacy sami jak inni.

Takie odczytanie rabacji może niektórym poprawiać samopoczucie, jest jednak kompletnie niezgodne z prawdą historyczną. Ale podtrzymywanie tradycyjnego opisu tego wydarzenia, chociaż napełnia nas wstydem, również niewiele wyjaśnia. Bliższe przyjrzenie się fenomenowi roku 1846 w Galicji skłania nas ku wnioskowi: wszystko tam było inaczej, niż myślimy.

Doktorze, wracaj do pługa

Potoczna interpretacja owych wydarzeń głosi, że był to protest chłopów przeciwko pańszczyźnie. Wyjaśnieniu temu nie sposób odmówić logiki: najprostszą drogą do zlikwidowania tego niewolniczego zobowiązania wydawała się fizyczna eliminacja klasy jego szlacheckich egzekutorów. Tyle że przy ocenie rabacji nie należy się zbytnio przywiązywać do logicznych kryteriów. W rzeczywistości wcale nie z tego powodu chłopi przystąpili do rzezi.

W owym pamiętnym roku 1846 hrabia Kazimierz Krasicki z Dubiecka napisał list do przebywającego w Wiedniu doktora Antoniego Bryka. Doktor (późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego) pochodził z rodziny poddanych hrabiego, wykształcił się w stolicy cesarstwa. Właśnie umarł mu ojciec, ale pan Krasicki bynajmniej nie przesyłał kondolencji. Przeciwnie, zażądał powrotu doktora Bryka do dubieckiej chałupy, aby ten, cisnąwszy w kąt dyplom, dalej wypełniał pańszczyźniane zobowiązania rodziny.

Ten jaskrawy przejaw bezduszności słusznie nas oburza. Warto wszelako dodać, że tenże sam Kazimierz Krasicki kilka lat wcześniej opracował projekt częściowego uwłaszczenia galicyjskich chłopów. Projekt nie zyskał poparcia władz, ale w tej historii chodzi o co innego: hrabia z Dubiecka, choć aniołem dla chłopów nie był, z pewnością nie stanowił też typu wyzyskiwacza krwiopijcy.

Takich jak on było więcej. Akurat w chwili, gdy galicyjscy chłopi z kosami i siekierami ruszali na dwory, parlament we Lwowie (w przeważającej mierze składający się z tych samych panów, przeciwko którym wybuchła rabacja) debatował nad kwestią zniesienia pańszczyzny i poddaństwa oraz elementarnego uwłaszczenia klasy chłopskiej. Jednocześnie coś podobnego mgliście obiecywał wieśniakom austriacki rząd.

Ani jedna, ani druga strona nie czyniła tego z sympatii do włościan, lecz w obliczu konieczności: po okresie kilkuletniego nieurodzaju i głodu w zachodniej części Galicji zdesperowani chłopi znaleźli się na krawędzi buntu. Jednak austriacka administracja zdecydowanie nie życzyła sobie, by zgłodniały chłop otrzymał wolność oraz podstawy niezależnego bytu z rąk polskiego pana. W oczach rządzących szlachta była bowiem najbardziej nielojalną, antypaństwową warstwą galicyjskiego społeczeństwa. W dodatku nieustannie spiskowała, szykując się do kolejnego powstania.

Krwawe zapusty

Dlatego też rządzący Galicją baron Franz Krieg wymyślił genialnie prosty, a jednocześnie diaboliczny plan: postanowił pchnąć chłopów na szlachtę. W ten sposób za jednym zamachem chciał utrzeć nosa zbyt niezależnym panom, zdławić w zarodku szykowane właśnie powstanie rewolucyjnych demokratów w Krakowie oraz spacyfikować włościan, uwalniając ich gniew za pomocą antyfeudalnego wentyla. Nad przebiegiem całej operacji miał sprawować osobistą kontrolę. Oczywiście po to, by nadal móc wyzyskiwać chłopów, tym razem już bez pośrednictwa ziemian. Bo znieść pańszczyzny władze zaborcze wcale nie zamierzały. Uczyniły to dopiero dwa lata później, zagrożone wybuchem Wiosny Ludów.

Swoją dyrektywę Krieg przekazał do wykonania starostom z cyrkułów (powiatów). Można się domyślać, że czynił to dyskretnie. Zapewne nie każdemu urzędnikowi monarchii można było powiedzieć wszystko o intencjach i wykonaniu cynicznego projektu. Baron mógł tu liczyć jedynie na tych najwierniejszych i najbardziej bezwzględnych.

Jednym z nich okazał się starosta z Tarnowa Joseph Breinl. 18 lutego 1846 roku zaprosił on na odprawę lokalnych chłopskich przywódców, także tych z sąsiednich cyrkułów. Wśród nich Jakuba Szelę ze wsi Smarzowa koło Brzostka, który niebawem miał urosnąć do rangi symbolu krwawych zapustów, jak nazwano chłopskie powstanie. Breinl nakazał im niezwłocznie wracać do swoich z wezwaniem do ruszenia na szlacheckie dwory. Polska szlachta knuje bowiem spisek przeciw najjaśniejszemu monarsze, który chciałby ulżyć doli włościan. Buntownicy zamierzają uderzyć na chłopów, przyjaciół cesarza. Dlatego dobry cesarz zwraca się z Wiednia do swoich wiernych poddanych, włościan Galicji, prosząc ich, by bronili samych siebie i swojego władcy.

Dziś trudno nam uwierzyć, że ktoś mógłby zaufać tak bezsensownej plotce. Jednak Breinl dobrze znał mentalność pańszczyźnianych półniewolników: nie apelował do ich rozumu, lecz postawił na najniższe instynkty.

Teren był już wcześniej przygotowany. Kilka dni przed odprawami (podobnych do tej w Tarnowie było więcej) ruszyli do wiosek rządowi agenci. Z reguły nie kierowali się do chat, lecz w miejsce, które było rozsadnikiem lokalnych wiadomości: do karczmy. W Galicji, podobnie jak w wielu innych prowincjach dawnej Rzeczypospolitej, ich dzierżawcami (arendarzami) byli Żydzi. Im również zlecono szerzenie antyszlacheckiej paniki.

Jak zareagowali na to żydowscy karczmarze? Niektórzy desperacko próbowali ratować „swoich" panów. Inni, przeciwnie, świadomie wypełniali zalecenia z cyrkułów, prowokując nagonkę na szlachtę lub też zachęcając do napadów. Większość jednak – jak można sądzić – pozostawała bierna: ziemianom nie szkodzili, ale też nie potrafili się wyrwać z trybów diabolicznego układu i powstrzymać od sprzedawania lub nawet rozdawania wódki chłopom. To przecież nie gdzie indziej jak w karczmach zbierały się uzbrojone chłopskie gromady, tutaj się naradzano, planując kolejne napady, tutaj też dzielono zgromadzone łupy. Część z nich trafiała w ręce karczmarzy: Żydzi nie częstowali chłopów za darmo. Nietrudno zgadnąć, że kierował nimi strach. Ludzie wszędzie i w każdej epoce zachowują się podobnie. Tak czy inaczej, ani jeden Żyd nie zginął podczas rabacji.

„Mego dziadka piłą rżnęli"

Zabobonni włościanie bez trudu, a może nawet chętnie, uwierzyli w kłamliwy zew: jedni uciekali gdzie pieprz rośnie przed wyimaginowaną armią panów, inni zaś zbroili się w cepy, kosy i noże, po czym ruszali karać „buntowników". Rzeź zaczęła się 20 lutego.

Przebieg rabacji, przynajmniej w pierwszych dniach jej trwania, nie przypominał anarchicznej rzezi. Kierowała nim swoiście pojęta dyscyplina. Zabijano tylko panów i młodych paniczów, kobiety puszczano wolno. Gdy te próbowały bronić swoich mężczyzn albo też zrozpaczone rzucały się na ciała zabitych, odganiano je kolbami, grożono – ale nie pozbawiano życia. „Jeszcze nie nadszedł befel (rozkaz) na zabijanie bab" – tłumaczyli chłopi. Jakub Szela, sam analfabeta, za pomocą kancelisty wystawiał karty bezpieczeństwa dla wdów, które chciały opuścić zarażony śmiercią teren: „poleca się wszystkim gminom panią tę przepuścić". Niekiedy mogły one nawet odzyskać część rzeczy zrabowanych w dworach ich nieżyjących mężów.

Relacje świadków poszczególnych napadów nie pozostawiają wątpliwości: chłopskie gromady, atakując dwory, czyniły to pod podsuniętym im hasłem obrony cesarza, a nie w imię zbiorowej odpłaty za doznane wcześniej krzywdy. Owszem, zdarzało się nieraz, że uczestniczące w ruchawce jednostki – przykładem może być sam Szela – przy okazji napadu załatwiały osobiste porachunki z jego ofiarami, ale przywódcy zawsze powoływali się na rozkaz, jaki otrzymali z cyrkułu. Napastnicze gromady nie wznosiły też okrzyków nawołujących do obalenia systemu wyzysku. Wzywano tam raczej do lojalności względem cesarza i dynastii. Nawet jeśli pierwszy impuls wyszedł od przeszkolonych na tę okoliczność agentów Breinla i jemu podobnych, chłopi ochoczo podchwycili ów lojalistyczny wątek.

Kolejny fakt niepasujący do schematu: mordów i rabunków dokonywali z reguły nie miejscowi poddani, lecz ludzie z innych wiosek. Jeżeli już zdarzyło się, że rabowali swoi, to czynili to nie z wrogości, lecz w imię swoiście pojętego pragmatyzmu: nie damy majątku naszego pana w ręce obcych – weźmiemy go sami.

We wsi Laskowa koło Limanowej rozciągniętego na klepisku dziedzica chłopi przecięli na pół piłą. To wtedy herszt chłopskiej bandy miał wydać oprawcom znamienną komendę: „Rżnijcie powoli, bo to był dobry pan". Nawet jeśli przyjmiemy tę historię za anegdotę, tak właśnie zapamiętano w Galicji wydarzenia 1846 roku. A zbiorowa pamięć nie bierze się znikąd. Ten irracjonalizm okrucieństwa połączony z kompletnym brakiem deklarowanej motywacji ku wolności ze strony przedstawicieli klasy, która przecież naprawdę podlegała uciskowi, sprawił, że następne pokolenia wspominały rabację ze zgrozą, ale i z niesmakiem.

O rzeczywistym charakterze zrywu mówi nam wyraźnie jego nazwa. „Rabacja" to słowo, które wymyślili sami chłopi: oznacza wielkie rabowanie. Tak właśnie wydarzenia 1846 roku kojarzyły się galicyjskim włościanom. Ten wielki rabunek skutecznie przesłonił powstanie rewolucyjnych demokratów w Krakowie: w jedynej stoczonej w nim bitwie pod Gdowem (26 lutego) garstkę powstańców rozproszyła przeważająca siła żołnierzy i chłopskich ochotników.

Również starostowie zadbali o to, by rozniecona w chłopach chciwość napędzała krwawe wystąpienia. Breinl wyznaczył nawet swoistą taksę: pięć florenów za dostarczenie do cyrkułu nieporanionego szlachcica, osiem za pokaleczonego, dziesięć za martwego. Starosta tarnowski wyjął więc spod prawa ziemianina, naznaczając cenę za jego głowę jak za upolowanego wilka albo dzika. Rabanci znali się na kłusownictwie, umieli też liczyć do dziesięciu, więc ochoczo pomnażali swoje wynagrodzenie, mordując złapanych dziedziców.

Jednakże ruch chłopski wymknął się w końcu spod kontroli jego inspiratorów. Rabanci początkowo zachowywali trzeźwość, lecz po kilku dniach, upojeni sukcesami i anarchią, pogrążyli się w pijaństwie. Rozpędzonego tłumu nie dało się już zatrzymać. Zbrojne w kosy i widły gromady zaatakowały kilka galicyjskich miasteczek: Limanową, Grybów i Brzostek. Do akcji musiało wkroczyć wojsko, które odparło te napaści.

Na tym ponurym tle jasną plamą odcina się przypadek podtatrzańskiego Chochołowa. Tamtejsi chłopi, poderwani przez powstańczych emisariuszy, wystąpili przeciw zaborcom. Ci szybko się jednak z nimi rozprawili przy pomocy sąsiadów chochołowian, chłopów z Czarnego Dunajca.

Jaskrawym dowodem na to, że określanie rabacji mianem konfliktu klasowego jest, łagodnie mówiąc, uproszczeniem, są przypadki mordowania księży. Ofiarą chłopów padło ich kilkudziesięciu. Duża część, być może nawet większość, to byli chłopscy synowie, tacy sami jak ci, którzy z kosami i widłami ruszyli na dwory. Nie ochroniły ich sutanny, jak w przypadku księdza Franciszka Goleckiego z Dobrkowa, zatłuczonego cepami na ryneczku w Pilźnie. Zginęli, bo „obrażali cesarza", potępiając grzech zabójstwa. W Łączkach koło Mielca napastnicy wymordowali cały kondukt odprowadzający na cmentarz trumnę dziedzica Brzeskiego. Zginął wtedy wikary, proboszcz szczęśliwie ocalał.

Kto nam odprawi mszę?

Ofiar wśród księży byłoby zapewne więcej, gdyby z czasem w głowach oprawców nie pojawiła się refleksja: „Jak zabijemy księdza, nie będzie komu odprawiać nabożeństwa". Rabanci nie zniszczyli ani jednego kościoła.

Tylko nieliczni spośród rzymskokatolickich duchownych zachodniej Galicji wystąpili aktywnie przeciw dziedzicom. Większość trzymała się z dala od prowokatorów. Niektórzy uciekli, lecz część pozostała na swoich placówkach. Tam, gdzie zabrakło panów, nierzadko właśnie księża stanowili w czasie zawieruchy jedyną ostoję społecznego autorytetu. W zapusty (24 lutego) proboszcz z Żegocina, wioski leżącej między Gdowem a Limanową, a więc w samym środku cyklonu, schował u swoich parafian srebrne kielichy i monstrancje. Przetrwały szczęśliwie do końca niepokojów. Ale takich pozytywnych przykładów nie notujemy zbyt wiele. Rabacja była klęską Kościoła, który na tych ziemiach ewangelizował lud od tysiąca lat.

Od 1840 roku biskup tarnowski Józef Wojtarowicz zakładał w swojej diecezji bractwa trzeźwości. Proboszczowie urządzali tam wiejskie procesje z symbolicznym pogrzebem butelki wódki, nad którą stawiano drewniany krzyż. Za rozpijanie ludu piętnowano dziedziców oraz żydowskich arendarzy. 14 marca 1846 roku, gdy tylko ustała fala mordów, a nad opuszczonymi przez dawnych patronów wioskami unosiła się śmiertelna cisza winy i lęku, biskup Wojtarowicz wystosował odezwę do duchowieństwa: wracajcie, idźcie do tych ludzi i nauczajcie ich Ewangelii. To jest teraz ziemia misyjna.

W połowie kwietnia 1846 roku w tarnowskiej rezydencji biskupa osadzono Szelę. Pierwszy z rabantów zrobił już swoje i przestał być potrzebny władzom. W domu biskupa przebywał prawie dwa lata, aż do czasu, gdy władze zesłały go na osiedlenie na Bukowinę. Nie wiemy, czy i jak często spotykał się z Wojtarowiczem ani też o czym rozmawiali. Przed wybuchem rabacji Jakub Szela należał w swojej rodzinnej Smarzowej do kościelnego bractwa trzeźwości.

W Oleśnie w cyrkule tarnowskim chłopi zakłuli kosami jednego ze swoich. Powód? Nieszczęśnik założył futro zdjęte z trupa dziedzica. Ubrał się jak pan, więc sam stał się panem. To wystarczyło, aby go zabić.

Nienawiści galicyjskich chłopów pańszczyźnianych do miejscowego ziemiaństwa nie da się wytłumaczyć jedynie świadomością wyzysku. Grało tu także rolę głębokie poczucie obcości kulturowej. Panowie, chociaż mówili tym samym językiem co chłopi, należeli jakby do innego plemienia. Nosili surduty, więc – dla podkreślenia różnicy – wieśniacy mówili o nich „surdutowi". Nazywali ich też pogardliwie ciarachami (słowo to pojawia się w „Weselu" Wyspiańskiego). Sami z dumą mówili o sobie: jesteśmy cesarscy.

Co więcej, obcość tę wyrażano w kategoriach etnicznych. Termin „Polak" zarezerwowano w ówczesnej Galicji wyłącznie dla przedstawicieli szlachty. „Polaki idą i będą nas wyrzynać!", „My cesarza będziemy od Polaków bronić!" – tego rodzaju wypowiedzi chłopów powtarzają się nagminnie w relacjach z krwawych dni lutego 1846 roku.

Te same źródła mówią nam też, że znaczna część rabantów określała się jako... Mazurzy. Gdy trzy lata temu próbowałem opisać fenomen rabacji, wydawało mi się, że poza nazwą galicyjscy „Mazurzy" niewiele mieli wspólnego z rzeczywistymi mieszkańcami Mazowsza. Wiedziałem jednak, że w XVI i XVII w. mazowieccy osadnicy kolonizowali południowe połacie księstwa pruskiego oraz obszerne pustki Podlasia, Litwy i Rusi. Na wypalanych leśnych polanach tworzyli osady, nazywane z reguły Buda albo Smolarnia. A może na podobnych zasadach mogli się osiedlać i w Małopolsce? Sprawdziłem, że w tym samym czasie wiele tamtejszych wsi powstało w wyniku karczunku i wypalania lasów. Gdy mapę tego osadnictwa porównałem z mapą zasięgu chłopskich wystąpień 1846 roku, okazało się, że oba te obszary pokrywają się bez reszty. Mówiąc jaśniej: leśne osady, założone być może przez Mazurów, to te same wioski, w których 200–300 lat później mieszkańcy mówiący o sobie „Mazurzy" napadali na pobliskie dwory. Dziś już chyba nikt się tak w Małopolsce nie określa, ale za „Mazurów" uważali się jeszcze ludzie z pokolenia rodziców Wincentego Witosa.

„Mazurski trop" oczywiście nie wyjaśnia do końca fenomenu społecznej topografii rabacji. Galicyjskie wioski nie były monolitami. Tradycyjne społeczności wiejskie Podkarpacia jeszcze przed II wojną światową składały się z trzech, nieco odrębnie rozwijających się względem siebie, środowisk. Pierwsze stanowiły lokalne elity złożone z kilku spokrewnionych ze sobą rodzin zamożnych chłopów od wieków osiadłych w okolicy. Kolejnym była biedota. Między nimi zaś plasowała się grupa pośrednia – zbyt uboga, by pretendować do grona bogaczy, jednak zbyt aktywna, by zadowolić się rolą ich parobków, zarezerwowaną dla biedaków.

Za czasów austriackich ludzie ci często stawali się najlepszymi sojusznikami zaborczej administracji, gdyż związek z nią zapewniał im utrzymanie znaczenia w lokalnych wspólnotach. Ale ci sami ludzie, z natury energiczni i niewyżyci, najczęściej popadali w konflikt z prawem, imali się rabunku i popełniali zabójstwa. Prawdopodobnie blisko tej grupy należałoby umieścić naszych „Mazurów". Wiele wskazuje też na to, że właśnie z grona „średniaków" wywodziła się zasadnicza część przywódców rabacji. W każdym razie z tej warstwy pochodził Szela.

Prawie 100 lat później w małopolskich wioskach niektórzy ludzie rabowali, a czasem mordowali, przedstawicieli kolejnej grupy wyjętej spod prawa: tych z żółtą gwiazdą Dawida na opasce. Nie całe wioski, jak widzieliby to zwolennicy tez Jana Tomasza Grossa, lecz właśnie pewni konkretni ludzie wywodzący się z konkretnych środowisk wewnątrz lokalnych społeczności wiejskich. Udokumentowane relacje świadków tamtych wydarzeń nie pozostawiają wątpliwości: to byli właśnie owi „średniacy". Ale to już temat na osobny artykuł.

List. O. Maciej Zięba odpowiada Irenie Lasocie i Filipowi Memchesowi

Kościół i kapitalizm

Od dawna uważam „Plusa Minusa" za najlepszy tygodnik opinii w Polsce. Po pierwsze, dlatego że nie boi się tekstów dłuższych i poważniejszych, byleby tylko były dobrze napisane. W porównaniu z upraszczającą rzeczywistość sieczką dominującą w mediach jest to ogromne osiągnięcie.

Po drugie, to też jest osiągnięcie znaczące, „Plus Minus" – mając swoją programową tonację – dopuszcza do głosu różnorodne opinie. Częstokroć się z nimi nie zgadzając, zarazem się cieszę, że – znów w odróżnieniu od wielu innych mediów – wasi autorzy nie przemawiają una voce.

Dlatego – acz wyznam, że ze sporym wysiłkiem – przełknąłem tezę Jarosława Makowskiego, który parę miesięcy temu na Waszych łamach po raz kolejny bolał nad moim promowaniem w Polsce w okresie reform Balcerowicza amerykańskich neokonserwatystów popularyzujących jego zdaniem bezduszny neoliberalizm. Nie zareagowałem wówczas, gdyż cała publicystyka Jarosława Makowskiego jest pisaniem z wnętrza progresywno-lewicowego paradygmatu. A zatem wszystko, co mu się w owym paradygmacie nie zmieści, traktuje on automatycznie jako odrost kolejnej głowy nienawistnej hydry neoliberalizmu.

W przedostatnim jednak numerze „Plusa Minusa" (6–7 lutego 2016 r.) zostałem imiennie przywołany dwukrotnie przez autorów, których myślenie i pisanie wysoko cenię. Dlatego też pozwalam sobie na glosę do prezentowanych przez nich opinii.

Najpierw więc parę słów do Ireny Lasoty. Ta znana publicystka i działaczka społeczna, od wczesnej młodości zaangażowana w działalność opozycyjną, a potem w budowanie demokracji w Polsce, w felietonie pod tytułem „Porozumienie ponad podziałami" omówiła mój tekst o tym, że przerabiamy się w Polsce na Hutsi i Tutu, dwa plemiona, pomiędzy którymi narasta wzajemna pogarda. To, co świadczy o tym, jak jest to zjawisko niebezpieczne, to fakt, że obie strony uważają, iż nienawiść rozsiewają wyłącznie „ci drudzy", a ich właśni stronnicy są całkowicie bez winy.

I trafnie Irena Lasota zauważa, że przez to, co dotąd w życiu robiłem oraz pisałem, „oba plemiona, Hutsi i Tutu, mogą się do niego przyznawać. Ale też oba mogą go wykluczyć". I – jak się łatwo domyślić – znacznie częściej doświadczam wykluczania (jako „ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra" nie wpasowuję się do walczących ze sobą obozów).

Nie zmieni to jednak mego najgłębszego przekonania, że ani mentalności plemiennej, ani pogardy dla innych, ani szukania źdźbła w oczach innych, nie dostrzegając własnej belki, nie da się połączyć z Ewangelią. Dlatego przyłączam się do apelu p. Lasoty, aby tworzyć w Polsce „porozumienie ponad podziałami". Jakkolwiek idealistycznie by taki apel zabrzmiał, każda forma takiego porozumienia bardzo jest Polsce potrzebna! I nawet mając niewielki zasięg, już jest ono konkretnym realnym sukcesem.

Drugim autorem jest Filip Memches, który recenzuje moją książkę „Kłopot za kłopotem. Katolik w dryfującej Europie". Rzecz jasna, autorowi nie wolno nigdy polemizować z recenzentem (tym bardziej że jest to recenzja nie bezkrytyczna, lecz pozytywna). Może jednak nastała już pora na wyjaśnienie pewnego nieporozumienia i naruszenie pewnego stereotypu. Od ponad bowiem 20 lat w polskich kręgach kościelnych rozpowszechnił się mit o „chrzczeniu przez o. Ziębę kapitalizmu".

Tego sformułowania używa też Filip Memches w swojej recenzji zatytułowanej „Przesądy naszych czasów", dodając: „Ziębie nie bez przyczyny zarzucano, iż afirmując etos jankeskiego przedsiębiorcy, próbuje w Kościele w Polsce zaszczepić wzorce kulturowe zza Atlantyku, a więc chce zaimportować coś, co nie przystaje do polskiej rzeczywistości".

Taką właśnie narrację narzucił opinii publicznej ponad 20 lat temu katolicki dwutygodnik „Ład", który w całej serii napastliwych tekstów zarzucał mi amerykanizację i zdradę katolicyzmu, chrzczenie kapitalizmu etc. I – trawestując ewangelistę Mateusza – „tak rozniosła się ta pogłoska i trwa aż do dnia dzisiejszego". Choć bowiem pismo szybko potem zbankrutowało, to jego narracja przetrwała.

Dlatego chcę jasno napisać, a moje teksty poświadczą, że tym, co mnie inspirowało i co było przeze mnie komentowane oraz promowane, była triada encyklik społecznych Jana Pawła II ze szczególnym uwzględnieniem Centesimus annus, encykliki napisanej ze specjalną dedykacją dla krajów zrzucających z siebie balast komunizmu.

Ponieważ w czasie stypendium w USA odkryłem podobną fascynację u kilku myślicieli amerykańskich (R. Hittinger, R.J. Neuhaus, M. Novak i G. Weigel) podzieliłem się moim odkryciem z Janem Pawłem II i w odpowiedzi dostałem na Boże Narodzenie 1993 r. list zawierający passus: „Przesyłam Ojcu wigilijny opłatek, aby Ojciec mógł dzielić się nim z kim chce. Może być, że jakieś miejsce w tym kręgu zajmą amerykańscy Przyjaciele. Takie czasy nastały, że w wyciąganiu Polaków z aktualnego »poplątania« pomagają Amerykanie. Dzieje się to nie po raz pierwszy, ale tym razem ci Bracia zza Oceanu uczą nas lepiej rozumieć to, co my sami powinniśmy lepiej rozumieć od nich. Ale co poradzić skoro nasze »lewicowo-laickie« rozumienie zostało nawiedzone przez mit »absolutu europejskiego«" (16 XII 1993).

Papież czytał zarówno teksty owych Amerykanów drukowane po polsku, jak i ich oryginalne publikacje w języku angielskim. Wielekroć też o nich rozmawialiśmy w Watykanie i Castel Gandolfo, a w różnych otrzymywanych od Niego listach często pojawiały się wzmianki w rodzaju: „Dużo się spodziewam po Ojca kontaktach z Amerykanami" (13 II 1994), „Dziękuję w szczególności za kontakt z amerykańskimi Przyjaciółmi" (23 XII 1994) czy też: „Proszę pozdrowić wszystkich, a zwłaszcza naszych amerykańskich Przyjaciół" (9 II 1995).

A w okresie, gdy „Ład" rozpętał już swoją nagonkę, odsądzając mnie od czci i wiary, od Ojca Świętego dostałem zachętę, aby kontynuować tę współpracę, która z czasem przerodziła się w przyjaźń, a także zapewnienie, że w razie potrzeby Jan Paweł II wypowie się na ten temat publicznie: „Dobrze, że nadal trwa współpraca z Amerykanami, bo to także coś szczególnego mówi o Polsce. To poniekąd nawet więcej jeszcze mówi niż »wejście do Europy«. Co na ten temat myślę, to już nieraz powiedziałem – a może jeszcze kiedyś powiem" (19 IV 1994).

Myśl św. Jana Pawła II wykraczała daleko poza rozpowszechnione w Kościele, lecz na przełomie tysiącleci anachroniczne już, myślenie o kapitalizmie, liberalizmie, socjalizmie i katolickiej „trzeciej drodze". Nie dała się też opisać w żargonie tropiącym dookoła „neoliberalizm", „neokapitalizm" czy „neokonserwatyzm". Dzięki systematycznej koncentracji na antropologii otwierała nowe horyzonty w myśleniu o demokratycznym państwie prawa i wolnorynkowej gospodarce.

Rozumieli to wspomniani wyżej Amerykanie (acz w różnym stopniu). Natomiast dla wielu osób w Kościele przywykłych do wyświechtanych etykiet i utartych schematów, taki sposób myślenia był nie do przyjęcia. Dlatego w jednym ze swych listów Jan Paweł II pointował: „Bardzo dziękuję Ojcu za to, że tak się zaangażował w magisterium pontificium razem ze swoimi Przyjaciółmi amerykańskimi. Musi się to nie podobać tym wszystkim, którym nie podoba się to magisterium – ale co zrobić?

Życzę Ojcu i jego Przyjaciołom błogosławieństwa Bożego" (21 VI 1994).

Po ponad 20 latach mogę spokojnie powiedzieć, że nie muszę się wstydzić ani wycofywać choćby jednego słowa z tekstów, które wtedy napisałem. To, co wówczas pisałem, nie było też wyrazem intelektualnej naiwności lub świadomym deformowaniem nauczania Kościoła (a jedynie taką alternatywę dopuszczali wówczas obrońcy ortodoksji na łamach „Ładu"), lecz wiernością Wikariuszowi Chrystusa.

Nawiasem mówiąc, zawsze najcieplej pisałem o ordoliberałach jako o prekursorach Centesimus annus i ludziach – już w latach 30. ubiegłego wieku – myślących w kategoriach tej encykliki. Najwidoczniej jednak „wzorce znad Renu" wywołują mniej namiętności niż wzorce „zza Atlantyku", bo nigdy nie postawiono mi zarzutu „germanizacji" czy też „chrzczenia niemieckiego cudu gospodarczego".

Zachęcając wszystkich czytelników „Plusa Minusa" do lektury Centesimus annus, encykliki, która po 25 latach, nadal jest ożywczym tekstem i wiele nam może powiedzieć o dzisiejszych polskich oraz europejskich problemach, bardzo serdecznie pozdrawiam.

Oddany in Christo

—Maciej Zięba, OP

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Myśmy wszystko zapomnieli" – mówi o wypadkach galicyjskich 1846 roku Pan Młody z „Wesela" Wyspiańskiego. Nic dziwnego: rabacja to temat wstydliwy. Nawet w PRL raczej się nią nie chwalono. Nie sposób ustawić jej przecież w chwalebnym szeregu polskich powstań narodowych. Jednocześnie jej rzekomo socjalny, antyfeudalny charakter od początku budził wątpliwości historyków. Kto więc nie rozpaczał strofami „Chorału" Kornela Ujejskiego („brat zabił brata"), ten wolał od sprawy trzymać się z dala. Okrucieństwo – to jeszcze można wybaczyć, większość chłopskich ruchawek jest okrutna. Ale ta dzikość rabantów... Badacze, ci konserwatywni i ci postępowi, odwracali się więc ze wstydem od tematu, który – tu znowu cytat z „Wesela" – „truje myśl o polskiej wsi".

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico