Brydż był dla inteligentów

Piotr Gawryś, arcymistrz, jeden z najwybitniejszych brydżystów świata: Kiedyś grało parę milionów Polaków, brydż był obecny w każdej inteligenckiej rodzinie. To nie wróci. Teraz szuka się prostszych rozrywek umysłowych

Aktualizacja: 14.02.2016 20:56 Publikacja: 11.02.2016 23:26

fot. Natallia Yeumenenka

fot. Natallia Yeumenenka

Foto: 123RF

Rz: Najbliższa olimpiada brydżowa odbędzie się we wrześniu w Hali Stulecia we Wrocławiu. Po raz pierwszy w Polsce. Czego się spodziewać?

Imprezy w naszym kraju zawsze były dobrze zorganizowane, my się jeszcze bardzo staramy, bardziej od możnych tego świata, lubimy się postawić. Jestem daleki od szowinizmu, staram się być obiektywny, ale jak ktoś z zagranicy pyta, szczerze odpowiadam: „Przyjedźcie, będzie superimpreza".

Czytaj także;

To znaczy, że inni się nie starają?

W zeszłym roku były otwarte mistrzostwa Europy w Norwegii. Trudno powiedzieć, że to biedny kraj. Grało się w hali, która chyba kiedyś służyła do przechowywania mrożonego mięsa. I niewiele została udoskonalona. Przenośne ubikacje stały na zewnątrz. Zero kompleksów. Po imprezie organizatorzy przesłali mi prośbę o ocenę. Gdybym był na ich miejscu, moim jedynym marzeniem byłoby to, żeby wszyscy o wydarzeniu zapomnieli.

W 1984 roku podczas olimpiady w Seattle, gdzie został pan mistrzem, było podobnie?

Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Byłem wtedy pierwszy raz w USA, pierwszy raz w reprezentacji Polski. Pamiętam tylko rozmowę ze znakomitym brydżystą i dziennikarzem amerykańskim, wieloletnim naczelnym „Bridge World" Edgarem Kaplanem. W gronie kolegów powiedział, że mistrzostwa świata w Nowym Jorku były najgorzej zorganizowaną imprezą, z jaką się spotkał. Kilku Amerykanów głośno zaprotestowało, a Kaplan na to: „Protestować mogą tylko ci, którzy nie byli na mistrzostwach w Miami". Ale on miał dystans, o który wśród Amerykanów niełatwo.

Ameryka nie jest rajem brydżowym?

W amerykańskiej mentalności jest to, że nie dadzą centa więcej, jeśli z tego nie wynika dodatkowy zysk. Jeżeli coś da się załatwić z pomocą wolontariuszy, choćby byle jak, to będą wolontariusze. Bodaj w 1982 roku w Biarritz na mistrzostwach świata po raz pierwszy wprowadzono przegrody na stołach. Francuzi wykonali je w tradycyjnym mieszczańskim stylu: mahoniowy fornir, zielone sukno, mosiężne okucia i zawiasy. Dwa lata później w Miami Amerykanie zrobili to tak, że od razu miałem skojarzenie ze szpitalem polowym w Wietnamie. Konstrukcja z trzech aluminiowych rurek, przegroda z nagumowanej tkaniny, tylko w dwóch miejscach przecięta, by można było podnieść klapkę mocowaną na rzepach. W każdej dwugodzinnej sesji słychać było łomot, gdy jakiś ekran się rozpadał. Ale za chwilę dzielnym krokiem przychodziło dwóch gości w ogrodniczkach oraz flanelowych koszulach i rzecz ponownie skręcało.

Polacy w brydżu są mocni w organizacji imprez czy w czymś jeszcze?

Jesteśmy liderami w informatyzacji rozgrywek. Amerykanie od lat losują pary za pomocą karteczek – systemy sędziowskie mają jak za króla Ćwieczka. My zaś wprowadzamy rozwiązania komputerowe sprzedawane na świecie. Niedawno młody zdolny człowiek z Polski uczył w Stanach, jak robić transmisję brydżową od strony wizualnej, jak łączyć obraz z kamer z rozkładem kart. Pierwsi wprowadziliśmy kod kreskowy na identyfikatorach brydżystów. Dzięki czytnikom można niemal w czasie rzeczywistym śledzić przebieg turnieju i losy poszczególnych rozdań.

Da się atrakcyjnie pokazywać brydż w telewizji?

Przede wszystkim nie bardzo wiem, która telewizja w Polsce byłaby zainteresowana przekazem dla mądrzejszych widzów. Większość stacji woli inne atrakcje. Pozostaje internet. Widzę w nim dwa poziomy przekazu, dla najbardziej zainteresowanych – pełne sprawozdanie. Drugi poziom – zwykła informacja o wynikach.

Brydż w Polsce nie jest już grą mas?

Członków związku jest około 8 tysięcy – to raczej liczba zaniżona. Kiedyś w brydża grało parę milionów Polaków, był obecny w każdej inteligenckiej rodzinie. To nie wróci. Teraz to gra za trudna, szuka się prostszych rozrywek umysłowych. Na przykład pojawił się internetowy poker, każdy nauczy się reguł w pół godziny. Im prostsza gra, tym więcej można zarobić. To jest trochę tak jak w teleturnieju, gdzie jest milion do wygrania – obstaw czerwone lub czarne, każdy może zgadywać i wygrywać. Nie jest trudno postawić na czerwone lub czarne.

Jest pan trochę pesymistą w kwestii popularności waszej szlachetnej gry...

Największą popularność brydż już miał – w latach 20. Gdy rozgrywano pierwszy mecz Ameryka – Anglia, uważany wtedy za spotkanie o mistrzostwo świata, to wszystkie gazety w Nowym Jorku podawały wynik na pierwszej stronie, do tego były transmisje radiowe. W Polsce międzywojennej człowiek z towarzystwa musiał umieć tańczyć i grać w brydża. Destalinizacja w 1956 roku umożliwiła wprawdzie powstanie związku i reinkarnację gry, jednak brydż jeszcze długo był uważany za rozrywkę niepoprawną ideologicznie, zdecydowanie bardziej słuszne były szachy.

W 1984 roku był pan jednak w pierwszej dziesiątce plebiscytu „Przeglądu Sportowego". Pamięta pan?

Oczywiście, że pamiętam. Zdobyliśmy to wyróżnienie z nieżyjącym już Henrykiem Wolnym. Z tej okazji mam nawet w domu bardzo pięknie haftowany proporczyk „PS". Niestety, trochę się organizatorom plebiscytu pokiełbasiło i wyhaftowali: Piotr Wolny i Henryk Gawryś. Podchodzę do tego sukcesu odrobinę sceptycznie, w 1984 roku była posucha w wynikach sportów pierwszego szeregu. Poza tym może panowała też nieco większa demokracja sportowa w mediach. Dobry rezultat był dobrym rezultatem, nie panowała piłka nożna.

Tamten plebiscyt wygrał tenisista stołowy Andrzej Grubba, przed wami, na czwartym miejscu, był lotnik Krzysztof Lenartowicz, za wami motorowodniak Waldemar Marszałek i dopiero pod koniec Włodzimierz Smolarek. Może dzięki temu Bal Mistrzów Sportu był ciekawy?

Na tamtym balu byliśmy na pierwszym miejscu, można powiedzieć, zrobiliśmy furorę, nawet będąc z żonami. Jako brydżyści nie czuliśmy się przesadnie skrępowani ograniczeniami dotykającymi wyczynowych sportowców. Więc Henio Wolny zawołał do kelnera: „Proszę do kubełka z lodem to, to i jeszcze tamto". Jak brać dziennikarska zobaczyła tę baterię trunków, to ustawiła się do nas kolejka, gdyż innym mistrzom sportu tak biesiadować nie wypadało. W kolejce stanęli nawet Wojciech Mann i Krzysztof Materna, już wtedy występowali w duecie, też mieli potrzebę rozmowy.

Pańskie spojrzenie na brydża nie wszystkim się podoba; czemu?

Bo mam krytyczny umysł, jestem w stanie skrytykować każdy pomysł. Poza tym całe życie byłem poza polityką związkową, prezesi zwykle mnie kochali, kiedy byłem im potrzebny, a jak nie byłem, to przechodzili na drugą stronę ulicy, bo mam niewyparzoną gębę. Brydż to także ogromne uzależnienie, a ja nie chciałem być uzależniony od brydża, bo to także uzależnienie od układów i sponsorów. W brydżu sponsorzy to nie instytucje, tylko ludzie, którzy grają i kupują prawo startu z najlepszymi. Po prostu. Ja zaś mam taki charakter, że nigdy w życiu o nikogo nie zabiegałem. No i jak dziś patrzę na nowe generacje brydżystów zawodowych, zwłaszcza amerykańskich, to widzę sformatowane głowy. Zero horyzontów. Między innymi dlatego odradziłem brydża moim synom, o co, nawiasem mówiąc, mają dziś do mnie trochę pretensji.

Gra pan teraz z bardzo zdolnym młodzieńcem Michałem Klukowskim, mistrzem świata juniorów. Jemu też pan mówi, że jest życie poza kartami?

Mówię, a Michał kiedyś stwierdził, że jak mówię, to trzeba słuchać. To w jego ustach duży komplement. Mam nadzieję, że chronię go również przed uderzeniami wody sodowej do głowy i niemądrymi decyzjami w sprawie kariery.

Chciałby pan zobaczyć brydża na prawdziwych igrzyskach olimpijskich? Był już dyscypliną pokazową zimą 2002 roku w Salt Lake City...

Przez rozum – byłoby miło, ale to chyba za wysoko zawieszona poprzeczka. Dyscyplina nie jest atrakcyjna wizualnie i dostatecznie masowa, nawet w szachach łatwiej wykreować gwiazdy, bo to gra indywidualna. Chyba musi być tak jak jest – oddzielne olimpiady.

Ma pan jednak przekonanie, że brydż to sport?

Jak mam nie mieć – w Madrasie podczas ostatnich, zwycięskich mistrzostw świata przeszedłem regularną kontrolę antydopingową. Doświadczyłem, na czym to polega: specjalna butelka, system samoplombujący, obok pan doktor, który mówił, co mam robić lewą, co prawą ręką, wyczynowy poziom. Mamy też własną listę zabronionych substancji, alkoholu na niej nie ma, ale kofeina jest. Osiem kaw w krótkim czasie i może być niedobrze. No i potem dostałem oficjalne pismo, że nic zabronionego nie brałem.

—rozmawiał Krzysztof Rawa

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami