Pro-life vs Pro-choice: Ameryka na śmierć i życie

Spór między ruchami pro-life i pro-choice w Stanach Zjednoczonych nie jest tematem zastępczym. Leży w samym centrum amerykańskiej debaty publicznej i każdej kampanii prezydenckiej.

Aktualizacja: 05.02.2017 07:56 Publikacja: 02.02.2017 18:35

Na tegorocznym Marszu dla Życia w Waszyngtonie humory dopisywały. Dla „prolajferów” w Białym Domu za

Na tegorocznym Marszu dla Życia w Waszyngtonie humory dopisywały. Dla „prolajferów” w Białym Domu zaszła dobra zmiana.

Foto: AFP

Przejęcie władzy w Białym Domu – czy demokraci po republikanach czy republikanie po demokratach – zaczyna się od trzech rzeczy: wymiany kadr, zmiany wystroju Gabinetu Owalnego i... podpisania przez nowego prezydenta dekretu – odpowiednio – o finansowaniu lub zakazie finansowania z budżetu federalnego organizacji promujących na świecie aborcję.

Na wyniki wyborów prezydenckich z zapartym tchem czeka m.in. Planned Parenthood, organizacja prowadząca sieć klinik aborcyjnych w Stanach i mocno zaangażowana w promocję aborcji za granicą. Jej szefostwo oddycha z ulgą przy wygranej demokraty oraz zaciska pięści (i pasa) przy wygranej republikanina.

Tym razem było podobnie: już w trzecim dniu urzędowania Donald Trump podpisał odpowiedni dekret wstrzymujący przepływ środków federalnych na konta organizacji proaborcyjnych (tzw. zasada Mexico City), wywołując przewidywalną, cyklicznie powtarzalną reakcję środowisk tzw. pro-choice. Osiem lat wcześniej Barack Obama również na samym początku prezydentury podpisał dekret o odmiennej treści i skutkach prawnych, odwracając tym samym wcześniejszą decyzję George'a W. Busha, który z kolei odkręcał decyzje Billa Clintona... i tak co najmniej do Ronalda Reagana.

Dla obrońców życia, skupionych w różnych ruchach pro-life, najlepszym argumentem za tym, że w Waszyngtonie ponownie zaszła dobra zmiana, była obecność Cecile Richards, dyrektor generalnej Planned Parenthood, na czele jednego z marszów przeciwników Trumpa. Pani Richards występowała też w CNN jako główna ekspertka recenzująca krytycznie rządy nowego prezydenta już w dniu zaprzysiężenia.

Z kolei w Marszu dla Życia w Waszyngtonie po raz pierwszy w historii uczestniczył urzędujący wiceprezydent, świeżo zaprzysiężony Michael Pence. Ból organizacji pro-choice jest tym większy, że spodziewana przez nich wygrana Hillary Clinton miała przynieść jeszcze większe korzyści niż i tak wyjątkowo proaborcyjna prezydentura Baracka Obamy (który jeszcze jako senator stanowy Illinois popierał prawo zezwalające na aborcję przez tzw. częściowe urodzenie). I nie ma wątpliwości, że jedną z pierwszych decyzji Clinton, gdyby to ona wygrała zeszłoroczne wybory, byłoby wzmocnienie tych środowisk w obszarach, w których poprzednik nie zdążył.

Wiara i rozum

To przeciąganie liny między obrońcami życia i promotorami aborcji w USA jest fenomenem na skalę światową. W żadnym innym kraju zachodnim spór między konserwatystami a liberalną lewicą nie ociera się tak mocno o kwestię dopuszczalności lub zakazu przerywania ciąży. O ile europejska lewica nie ma oporów, by forsować bardzo liberalne (czy raczej restrykcyjne dla zabijanych dzieci) prawo w tym zakresie, o tyle centroprawica i prawica po dojściu do władzy boi się zamykać to, co otworzyła lewica. Stany Zjednoczone pod tym względem to niemal inna planeta: tam spór o aborcję toczy się – nomen omen – na śmierć i życie.

Wyjątkowa temperatura tego amerykańskiego sporu wynika z dwóch rzeczy. Po pierwsze, z faktu, że dyskusja o aborcji, poza argumentami polityczno-racjonalnymi, jest silnie powiązana z poglądami religijnymi i wyznawaną wiarą. A że Amerykanie generalnie są bardziej religijni niż Europejczycy, siłą rzeczy argumenty religijne dają dodatkową i zauważalną motywację ruchom pro-life.

Obrona życia jest jedną z zasadniczych kwestii moralnych, jaka łączy liczne wyznania, zwłaszcza chrześcijan ewangelikalnych (nie mylić z ewangelikami). To siła ponad 80 mln ludzi – tylu mniej więcej Amerykanów można zaliczyć do szerokiego grona członków Kościołów ewangelikalnych, przez innych zwanych wolnymi. To nie tylko duże, wielomilionowe i wielotysięczne wspólnoty baptystów i zielonoświątkowców wszystkich możliwych odłamów, ale również setki mniejszych zborów, liczących czasem zaledwie kilkudziesięciu wiernych.

Ewangelikalni chrześcijanie niemal od zawsze stanowili jeden z najsilniejszych elementów elektoratu Partii Republikańskiej, mobilizując aż jedną trzecią jej wyborców w skali kraju i nawet połowę wyborców w stanach południowych. Ta bardzo różnorodna społeczność stawia kandydatom na prezydenta jeden wspólny warunek: musi być jednoznacznym przeciwnikiem aborcji. To z tego m.in. powodu Donald Trump początkowo budził kontrowersje wśród liderów ewangelikalnych wspólnot, gdyż na tle swoich republikańskich konkurentów do nominacji na kandydata nie był jednoznaczny w tych sprawach, a niektóre jego występy, jak ten wyśmiewający niepełnosprawność dziennikarza jednej z telewizji, budziły słuszne oburzenie w tych kręgach.

Nagle, tuż przed ostatnią prostą w kampanii, Trump zaczął jednak wypowiadać się jak rasowy działacz ruchu pro-life, zapowiadając obronę życia. A już zupełnie uspokoił tzw. religijną prawicę, gdy kandydatem na wiceprezydenta ogłosił wspomnianego już Michaela Pence'a, bardzo dobrze kojarzącego się w środowiskach antyaborcyjnych.

Trzeba oddać Trumpowi, że o ile w czasie kampanii można było podejrzewać go o cyniczne ubieranie się w nie swoje szaty, to już po wyborach i zaprzysiężeniu spełnia obietnice dane tej grupie wyborców. Nie chodzi tylko o wspomniany na początku dekret zakazujący finansowania proaborcyjnych organizacji. Jeszcze ważniejsza jest nominacja nowego sędziego Sądu Najwyższego, którego poglądy na ochronę życia od poczęcia odpowiadają prolajferom. Wiąże się z tym drugi powód, dla którego temperatura debaty o aborcji w USA jest wyższa niż w innych miejscach na świecie.

1973

Konstytucyjna rola Sądu Najwyższego i obsada składu sędziowskiego jest tutaj kluczowa. Nie da się tak po prostu zmienić prawa aborcyjnego w jedną lub drugą stronę, pomijając orzeczenia SN, które de facto mogą znieść lub ustanowić prawo na poziomie federalnym, stwierdzając, czy uchwalone ustawy są zgodne czy niezgodne z konstytucją. I to właśnie słynne orzeczenie Sądu Najwyższego z 1973 r. w tzw. sprawie Roe przeciwko Wade zalegalizowało aborcję na całym terytorium Stanów Zjednoczonych (aktualny kandydat na prokuratora generalnego uznał to za największy błąd tej instytucji w historii).

Sąd Najwyższy USA tworzy dziewięciu sędziów wybieranych przez prezydenta, a wybór musi zatwierdzić Senat. Istotne jest to, że pełnią oni funkcję dożywotnio. I do tego tygodnia, po śmierci jednego z sędziów, istniał jeden wakat – pozostała ósemka reprezentowała dokładnie po połowie poglądy liberalne i konserwatywne. Wybór piątego sędziego sprzyjającego postulatom ruchów pro-life jest zatem dodatkowym wzmocnieniem obrońców życia w USA.

Rok 1973 jest punktem zwrotnym w amerykańskiej debacie o aborcji. Więcej, jest początkiem niekończącej się batalii z odchyłami w jedną lub drugą stronę. George W. Bush w swojej wspomnieniowej książce „Kluczowe decyzje" przyznał, że do owego roku temat aborcji nie był tak nośny. „Teraz trudno w to uwierzyć, ale za mojej młodości aborcja nie była sprawą szczególnie ważną w polityce", zanotował były prezydent.

On sam musiał podejmować wiele decyzji z jednej strony respektujących orzeczenie SN, które de facto chroniło ogólnie aborcję jako prawo federalne, z drugiej zaś ograniczających nadużywanie tego prawa i wykluczających szczególnie drastyczne jego przejawy (np. wspomniana aborcja przez częściowe urodzenie). Bush popierał także prawo, które wymagało informowania rodziców o próbie przeprowadzenia aborcji u nieletnich.

Również za czasów tego prezydenta wzmocniona została klauzula sumienia. Wprawdzie wcześniej zarówno władze federalne, jak i stanowe wprowadziły przepisy, które teoretycznie pozwalały pracownikom i instytucjom służby zdrowia na odmowę udziału w zabiegach aborcji, to jednak dopiero w 2008 r. klauzula sumienia uzyskała żelazną gwarancję: wszystkie instytucje rządowe i stanowe musiały złożyć pisemne zobowiązanie, że nie będą dyskryminować tych lekarzy i innych pracowników służby zdrowia, którzy odmówią przeprowadzenia dopuszczalnych prawem zabiegów aborcji.

Oczywiście, zgodnie z omawianym tu prawidłem odbijania piłeczki przy zmianie władzy, Barack Obama i jego administracja zrobili bardzo dużo, by klauzula sumienia przestała w praktyce działać. Departament Zdrowia nakazał lekarzom wykonywanie wszystkich życzeń pacjentów. Bardziej wprost w wolność sumienia lekarzy i pielęgniarek uderzyła reforma zdrowotna Obamy. Jednym z jej elementów było obowiązkowe wykupienie przez pracodawców polis ubezpieczeniowych dla pracowników zapewniających dostęp do antykoncepcji i aborcji. Nie zwolniono z tego nawet pracowników instytucji katolickich, które walczyły, bezskutecznie, o zwolnienie z tego obciążającego ich sumienia obowiązku.

I znowu – pierwszą decyzją prezydenta Trumpa, jeszcze przed dekretem o zakazie finansowania proaborcyjnych organizacji, było ograniczenie działania Obamacare na poziomie federalnym. Kolejny raz okazuje się, że w Ameryce to właśnie obrońcy życia z jednej strony i zwolennicy aborcji z drugiej są żołnierzami w pierwszej bitwie dowodzonej przez nowego gospodarza Białego Domu.

Obóz pro-life jest mocno zdeterminowany nie tylko z powodów politycznych, religijnych czy prawnonaturalnych. Zyskał jeszcze jeden skład amunicji (argumentów), gdy okazało się, że u podstaw liberalnego prawa aborcyjnego w USA legło jedno wielkie kłamstwo: i sędziowie SN, i opinia publiczna w 1973 r. dali wiarę historii, która po latach okazała się mistyfikacją. Jej autorka też okazała się jej ofiarą, co sama odkryła i do czego się przyznała po latach.

Słynna Jane Roe, od której wszystko się zaczęło, tak naprawdę nazywa się Norma McCorvey. Roe jest nazwiskiem wymyślonym. To właśnie jej przypadek posłużył ruchom proaborcyjnym do przekonania Sądu Najwyższego o konieczności legalizacji aborcji. To mrożąca krew w żyłach historia, która jest zarazem dowodem na marketingową i prawną skuteczność lobbystów tzw. ruchu pro-choice.

Jane Roe namówiona przez adwokatów zgodziła się wystąpić w roli rzekomej ofiary gwałtu, która nie może legalnie przerwać ciąży. „Nie wiedziałam, czym tak naprawdę jest aborcja. Podpisałam dokumenty, które przedstawiły mi panie adwokat, bez zapoznania się z ich treścią, a one też nie wytłumaczyły mi, co w nich jest napisane. Żaden sąd nie wezwał mnie na przesłuchanie, nie nakazał przeprowadzenia testów. Przed sądami reprezentowali mnie wyłącznie adwokaci i tylko na podstawie ich argumentów zapadł wyrok" – napisała po 30 latach w złożonym pod przysięgą oświadczeniu skierowanym do sądu (sama zainteresowana opowiada o tym na spotkaniach w całych Stanach, nagrania dostępne są w sieci). Wnosząc takie pismo, chciała rozpocząć walkę o... cofnięcie orzeczenia z 1973 r.

Pierwszą córkę Normy adoptowała jej matka. Drugą wychowywał ojciec dziecka. Chciał ożenić się z Normą, ale spotkał się z jej odmową. Gdy poczęło się trzecie dziecko, matka naszej bohaterki dała jej do zrozumienia, że nie ma zamiaru zajmować się jeszcze jednym wnuczkiem.

Czekając w kolejce do lekarza, McCorvey zapytała jedną z kobiet, gdzie można przeprowadzić aborcję. Ta wskazała jej adres nielegalnej kliniki (w stanie Teksas, gdzie mieszkała, aborcja była zabroniona). „Zabieg" miał kosztować 250 dolarów. Lekarzowi Norma również powiedziała o swoim zamiarze, ten jednak, przeciwnik aborcji, podał jej numer telefonu adwokata zajmującego się adopcjami.

Mimo to McCorvey spróbowała najpierw uderzyć do nielegalnej kliniki. Gdy wysiadła z autobusu, okazało się, że pod wskazanym adresem znajduje się gabinet dentystyczny, nieczynny od tygodnia. Zdecydowała się zatem zadzwonić do wskazanej przez lekarza kancelarii adwokackiej prowadzącej sprawy adopcyjne. Została umówiona z adwokat o nazwisku Sarah Weddington – tą samą, która będzie reprezentować Normę w sprawie Roe przeciwko Wade.

Sarah zaprosiła Normę na obiad do restauracji. „Choć obie byłyśmy w podobnym wieku, nasze życiorysy były całkowicie różne. Ona była młodym prawnikiem, a ja bezdomną osobą żyjącą w parku. Sprzedawałam kwiaty i podziemne gazetki informujące, gdzie zdobyć nielegalne narkotyki" – napisała Norma w zeznaniu przed sądem 30 lat po sprawie Roe.

Na obiad Sarah Weddington zaprosiła też swoją znajomą Lindę Coffe, również prawniczkę. Obie zamierzały złożyć pozew zbiorowy przeciwko stanowi Teksas i domagać się legalizacji aborcji. „Nie uważasz, że aborcja powinna być legalnie dostępna?" – zapytały Normę prawniczki, które miały się zająć procedurą adopcji. Dziewczyna przytaknęła. „Był rok 1970, nie dyskutowano o aborcji, to był temat tabu. Jedyne, co kojarzyłam ze słowem »aborcja«, to fragment z filmu z Johnem Wayne'em, który, lecąc samolotem, wydał rozkaz: przerwać misję! (abort the mission). Aborcja znaczyła dla mnie tyle co powrót do stanu sprzed ciąży. Nie wiedziałam, że to oznacza przerwanie ludzkiego życia. Nigdy nie szukałam w słownikach znaczenia tego słowa, aż do czasu, gdy podpisałam zeznanie przygotowane przez prawniczki dla sądu. One okłamały mnie co do natury aborcji, mówiąc, że to tylko kawałek tkanki. Byłam tak naiwna" – opisuje tamten czas Norma.

Kryteria wiarygodności

Weddington i Coffe powiedziały jej, że idealnie spełnia ich kryteria potrzebne, by wygrać przed sądem. „Jesteś biała, w ciąży i chcesz się poddać aborcji", wymieniły bez zająknięcia. „Nie znałam wtedy ich prawdziwych zamiarów. Uwierzyłam tylko, że pomogą mi załatwić pozwolenie na aborcję".

Drugie spotkanie z prawniczkami odbyło się w biurze Lindy Coffe. Norma, nie czytając podsuniętych jej dokumentów, podpisała je. To było przygotowane zeznanie, w którym m.in. oświadczała, że dziecko poczęło się w wyniku gwałtu. „Powiedziałam tylko, że im ufam, i podpisałam to. One wiedziały, że nie znam treści, a mimo to nie zachęciły mnie do przeczytania".

Sprawa przed sądami ciągnęła się długo, więc Norma zdążyła urodzić dziecko. Oddała je do adopcji. Tymczasem przed Sądem Najwyższym reprezentowała ją Sarah Weddington. Sama zainteresowana dowiadywała się o wszystkim z prasy. „Nigdy nie zostałam wezwana do Sądu Najwyższego ani wcześniej do sądu żadnego szczebla. Nie poddano mnie żadnym badaniom, by potwierdzić, kto jest ojcem dziecka" – pisała 30 lat po sprawie.

Cała akcja była nagłaśniana przez wspierające adwokatki organizacje proaborcyjne. W mediach przedstawiano „Jane Roe" jako matkę dwóch córek, która teraz padła ofiarą gwałtu. Był to szantaż emocjonalny; wywierano także presję na sędziów, by koniecznie zmienić prawo.

Najpierw sąd lokalny odrzucił pozew „Roe". Przed Sądem Najwyższym prawniczki podkreślały już, że powódka została „zmuszona" urodzić dziecko „wbrew własnej woli". I wygrały. Wyrok z 22 stycznia 1973 r. nie tylko znosił antyaborcyjne prawo Teksasu, ale też de facto otworzył drzwi do legalizacji aborcji w całych Stanach Zjednoczonych. Wprawdzie sędziowie (siedmiu za, dwóch przeciw) uznali, że każdy stan ma prawo chronić „potencjalne" życie ludzkie, ale jednocześnie nie może naruszać „prawa kobiety" do decyzji o urodzeniu dziecka. A płód w rozumieniu 14. poprawki do konstytucji USA nie jest osobą. Mimo różnych ograniczeń wprowadzanych w poszczególnych stanach wyrok SN uczynił aborcję legalną przez cały okres ciąży.

Niuanse w rodzaju: pierwsze trzy miesiące bez ograniczeń, potem pod różnymi warunkami (m.in. po konsultacji z lekarzem i obejrzeniu płodu na monitorze) albo trzy ostatnie miesiące z mocniejszymi ograniczeniami – nie zmieniają faktu, że są to wyjątki od reguły prawnej, która mówi: kobieta może zdecydować do końca, czy chce urodzić dziecko.

Ikona cudzej sprawy

W ciągu następnych lat Norma McCorvey, „Jane Roe", stała się ikoną ruchu pro-choice, który triumfował w Stanach. Sama nigdy nie dokonała aborcji. W 1992 r. zaczęła pracować w klinice aborcyjnej w Dallas. Towarzyszyła kobietom poddającym się „zabiegom". Ze szczegółami opisała potem warunki, metody i zakaz mówienia „pacjentkom" o naturze aborcji.

W 1995 r. w tym samym budynku, w którym znajdowała się klinika, swoje biuro otworzyła jedna z organizacji pro-life. Często dochodziło do dramatycznych spotkań i ostrych dyskusji jej członków z pracującą „za ścianą" Normą. Z czasem jednak kobieta zaczęła ich słuchać. Ponieważ na co dzień widziała, jak rzeczywiście wygląda aborcja, ich argumenty trafiały do niej coraz bardziej.

„Na papierosku" spotykała się m.in. z pastorem Philipem Benhamem, który później ją ochrzcił. Ale największy wpływ na nawrócenie Normy miała siedmioletnia Emily Mackey, córka jednej z działaczek pro-life. To ona zaprowadziła Normę do kościoła. Nawrócenie, chrzest u metodystów, potem wstąpienie do Kościoła katolickiego całkowicie odmieniły jej życie. Założyła organizację „Roe No More" („Nigdy więcej Roe"), której celem jest ochrona życia i pokazywanie prawdziwej natury aborcji. Norma próbowała przed sądem lokalnym i Najwyższym cofnąć decyzje, które zapadły w 1973 r. Ostatecznie w 2005 r. SN odrzucił jej prośbę.

Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero ta historia wyznacza właściwą perspektywę do dyskusji o aborcji w USA. Wielka mistyfikacja, która stała się źródłem prawa pozwalającego na legalne zabicie ok. 60 mln nienarodzonych (według Narodowego Komitetu Prawa do Życia, który powołuje się na dane z samych klinik aborcyjnych) w ciągu ponad 40 lat, powinna być punktem wyjścia wszelkich dyskusji na temat przeciągania liny między ruchami pro-life i pro-choice w Stanach Zjednoczonych. Ta druga opcja, wspierana przez wielkie koncerny, media i przemysł rozrywkowy (w tym producentów filmów, którzy do scenariuszy wplatają historie podobne do tej z Jane Roe), co kilka lat dostaje również naprawdę niemałe pieniądze na swoją działalność (ok. 500 mln dolarów rocznie dla Planned Parenthood).

Nic dziwnego, że Trump w Białym Domu budzi tak zacięty opór środowisk, które na aborcji od ponad czterech dekad robią całkiem niezły interes. Opcja pro-life ma teraz znowu swoje pięć minut. Jeśli zmianę środka ciężkości w Sądzie Najwyższym połączyć z faktem, że liczba przeciwników aborcji w społeczeństwie amerykańskim od pewnego czasu przekracza już 50 proc., to może się okazać, że po raz pierwszy pojawia się szansa, by odwrócić trend, który wyznaczyło orzeczenie SN z 1973 r.

Autor jest publicystą „Gościa Niedzielnego" i szefem Wydawnictwa Niecałe

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Przejęcie władzy w Białym Domu – czy demokraci po republikanach czy republikanie po demokratach – zaczyna się od trzech rzeczy: wymiany kadr, zmiany wystroju Gabinetu Owalnego i... podpisania przez nowego prezydenta dekretu – odpowiednio – o finansowaniu lub zakazie finansowania z budżetu federalnego organizacji promujących na świecie aborcję.

Na wyniki wyborów prezydenckich z zapartym tchem czeka m.in. Planned Parenthood, organizacja prowadząca sieć klinik aborcyjnych w Stanach i mocno zaangażowana w promocję aborcji za granicą. Jej szefostwo oddycha z ulgą przy wygranej demokraty oraz zaciska pięści (i pasa) przy wygranej republikanina.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy