Przejęcie władzy w Białym Domu – czy demokraci po republikanach czy republikanie po demokratach – zaczyna się od trzech rzeczy: wymiany kadr, zmiany wystroju Gabinetu Owalnego i... podpisania przez nowego prezydenta dekretu – odpowiednio – o finansowaniu lub zakazie finansowania z budżetu federalnego organizacji promujących na świecie aborcję.
Na wyniki wyborów prezydenckich z zapartym tchem czeka m.in. Planned Parenthood, organizacja prowadząca sieć klinik aborcyjnych w Stanach i mocno zaangażowana w promocję aborcji za granicą. Jej szefostwo oddycha z ulgą przy wygranej demokraty oraz zaciska pięści (i pasa) przy wygranej republikanina.
Tym razem było podobnie: już w trzecim dniu urzędowania Donald Trump podpisał odpowiedni dekret wstrzymujący przepływ środków federalnych na konta organizacji proaborcyjnych (tzw. zasada Mexico City), wywołując przewidywalną, cyklicznie powtarzalną reakcję środowisk tzw. pro-choice. Osiem lat wcześniej Barack Obama również na samym początku prezydentury podpisał dekret o odmiennej treści i skutkach prawnych, odwracając tym samym wcześniejszą decyzję George'a W. Busha, który z kolei odkręcał decyzje Billa Clintona... i tak co najmniej do Ronalda Reagana.
Dla obrońców życia, skupionych w różnych ruchach pro-life, najlepszym argumentem za tym, że w Waszyngtonie ponownie zaszła dobra zmiana, była obecność Cecile Richards, dyrektor generalnej Planned Parenthood, na czele jednego z marszów przeciwników Trumpa. Pani Richards występowała też w CNN jako główna ekspertka recenzująca krytycznie rządy nowego prezydenta już w dniu zaprzysiężenia.
Z kolei w Marszu dla Życia w Waszyngtonie po raz pierwszy w historii uczestniczył urzędujący wiceprezydent, świeżo zaprzysiężony Michael Pence. Ból organizacji pro-choice jest tym większy, że spodziewana przez nich wygrana Hillary Clinton miała przynieść jeszcze większe korzyści niż i tak wyjątkowo proaborcyjna prezydentura Baracka Obamy (który jeszcze jako senator stanowy Illinois popierał prawo zezwalające na aborcję przez tzw. częściowe urodzenie). I nie ma wątpliwości, że jedną z pierwszych decyzji Clinton, gdyby to ona wygrała zeszłoroczne wybory, byłoby wzmocnienie tych środowisk w obszarach, w których poprzednik nie zdążył.