Arkadiusz Głowacki o swojej karierze

Obrońca Wisły Kraków Arkadiusz Głowacki o swojej karierze i o tym, jak zmieniali się piłka i piłkarze.

Aktualizacja: 02.04.2017 20:07 Publikacja: 02.04.2017 19:16

Arkadiusz Głowacki, 29-krotny reprezentant, sześciokrotny mistrz Polski, dwukrotny zdobywca Pucharu

Arkadiusz Głowacki, 29-krotny reprezentant, sześciokrotny mistrz Polski, dwukrotny zdobywca Pucharu Polski.

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak

Rzeczpospolita: Pamięta pan swój debiut w ekstraklasie?

Arkadiusz Głowacki: Jak by to było wczoraj. 7 maja 1997 roku. W 53. minucie meczu Lech - Amica Wronki kontuzji doznał środkowy obrońca Gwinejczyk Sekou Drame. Trener popatrzył na ławkę, na której siedziałem ja, osiemnastoletni debiutant i Marcin Godlewski, który rzadko wchodził na boisko. To co wtedy powiedział trener nie przeszłoby nawet w filmie Pasikowskiego. On tych słów nie kierował do nas, chodziło mu bardziej o beznadziejność sytuacji w jakiej się znalazł, co podkreślił słowami, które w tekstach się wykropkowuje. No więc przyzna pan, że jak na wymarzony debiut dla mnie, wtedy osiemnastolatka, to też nie była sytuacja komfortowa, a słów trenera nie dało się nazwać mobilizacją.

Ale przynajmniej już na początku dowiedział się pan, że nie będzie łatwo. Kim był ten trener?

Pan Ryszard Polak, były bardzo dobry piłkarz ŁKS. To był dobry trener i wcale nie wulgarny. Być może moje wspomnienia z debiutu brzmią nieco traumatycznie, ale po latach można sobie na ten temat robić żarty. Ja pana Polaka zachowam w jak najlepszej pamięci. Dotarło do mnie wtedy, że normalni ludzie na takich stanowiskach też miewają problemy, bo ich plany czasami przekreśla rzeczywistość. Ale to były drobiazgi. Najważniejsze, że spełniły się marzenia moje i taty. W moim pokoleniu każdy chłopak urodzony w Poznaniu powinien przecież grać w Lechu. Reszta zależała ode mnie.

Jednak trafił pan do tego klubu trochę okrężną drogą.

Mieszkałem w dzielnicy, gdzie była drużyna Technikum Przemysłu Spożywczego Winogrady. Zaczynałem tam, u pana trenera Mariana Rogowskiego. Uznano, że mam talent i tata zawiózł mnie do Lecha. To było przeżycie nie tylko ze względu na magię klubu, ale i trenera. Dla mnie był początkowo tylko starszym panem, ale tata patrzył w niego, jak w obraz. Kiedy mi powiedział kto to jest, zrozumiałem co mnie spotkało. Tym trenerem był pan Edmund Białas, jeden z trójki słynnych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych napastników Lecha: Anioła - Białas - Czapczyk, nazywanego ABC. To tak, jakby syna warszawiaka trenował Lucjan Brychczy.

I to właśnie Edmund Białas jest tym trenerem, który nauczył pana podstaw gry?

Z nim pracowałem krótko, w drużynie orlików Lecha. Trenerzy doszli do wniosku, że lepiej dla mnie jeśli przejdę do znanego ze szkolenia młodzieży SKS 13 Poznań. Tam rzeczywiście przez kilka lat, niemal w każdym roczniku grał jakiś chłopak, który robił później karierę. W tej grupie byli między innymi: Bartosz Bosacki, Artur Wichniarek i Grzegorz Rasiak, ale ja tam nie grałem z żadnym z nich. W „13" moim trenerem był inny dawny piłkarz Lecha Tadeusz Płotka i to jemu zawdzięczam najwięcej.

Trafia pan jako junior do pierwszoligowej szatni Lecha i co pan czuje? Strach, radość?

Wszystkiego po trochu. Odpowiedzialność. Mam miejsce obok swoich idoli, oglądanych z trybun: Damiana Łukasika i Jarosława Araszkiewicza. Wspólna szatnia z kimś takim musi robić wrażenie. Łukasik grał na środku obrony, więc wzorowałem się na nim. Moje pierwsze wspomnienie związane z Lechem dotyczyło właśnie jego. Miałem jedenaście lat kiedy Lech grał przy Bułgarskiej z Barceloną. Biletów zabrakło, słuchałem meczu w radiu i skręcałem się tam kiedy nasi strzelali karne. Gdyby Łukasik wykorzystał swojego, Barcelona Johana Cruyffa zostałaby wyeliminowana przez polski klub. Niestety, piłka trafiła w poprzeczkę i wyleciała w aut.

Araszkiewicz też wtedy nie trafił w bramkę.

Araszkiewicz był dla mnie geniuszem, który potrafił zrobić z piłką wszystko. Pamiętam mecz, w którym strzelił jedną bramkę z wolnego prawą nogą, a drugą - lewą.

A Mirosława Okońskiego pan pamięta?

Już nie bardzo, ale w Poznaniu to jest nadal legendarna postać.

I słusznie. Niczego nie odbierając Araszkiewiczowi, a szybkości zwłaszcza, Okoński był efektowniejszym piłkarzem. I proszę spojrzeć jak się plotą ludzkie losy: obydwaj, i Okoński, i Araszkiewicz są nie tylko legendami Lecha, ale i Legii.

Ja nie dzielę klubów według miast. Ostatnio promowałem swoją akademię dla dzieci i poszedłem na stadion klubu Zwierzyniecki w Krakowie. Kiedy patrzę na ludzi, którzy w skromnych warunkach dbają nie tylko o pierwszą drużynę, ale i o historię, która dla takich małych klubów czy miejscowości jest niezwykle ważna, to serce się raduje. Tym bardziej, że zazwyczaj robią to ludzie, którzy nic poza satysfakcją z tego nie mają. A zbierają wycinki, plakaty, zdjęcia, bilety, stare puchary. Wszystko to składa się na kulturę futbolu. Kiedyś nie przykładałem do takich spraw większej wagi. Ale z wiekiem człowiek patrzy na różne rzeczy inaczej.

Na boisku też? 13 marca skończył pan 38 lat. W lidze starszy jest tylko Łukasz Surma z Ruchu. Dwadzieścia lat gry co tydzień o wysokie stawki to obciążenie i dla nóg, i dla głowy.

To prawda. Podziwiam Łukasza Surmę, ponieważ on, jako pomocnik robi w meczu na boisku więcej kilometrów niż środkowy obrońca. Ja coraz częściej gram głową. Kalkuluję co mi się bardziej opłaca - podbiec, czy poczekać. Nie można tracić energii na byle co. W pewnym wieku u piłkarza intelekt jest ważniejszy niż fizyka.

Każdy wiek ma swoje prawa.

To normalne. 35-letni zawodnik powie panu, że chciałby mieć lat 20, ale pozostać ze swoim doświadczeniem.

Pewnie tak. Nie wiem czy dobrze pamiętam, ale do pewnego momentu pańskiej kariery łuki brwiowe zszywano panu bodaj ze dwadzieścia razy. Nie pamiętam natomiast kiedy to się stało po raz ostatni.

No właśnie. Stoper musi często skakać do piłki, czasami źle obliczy odległość, trafi po drugiej stronie na równie ambitnego napastnika. Stąd biorą się takie urazy. Ale od kiedy skończyłem 30 lat już takiej kontuzji nie odniosłem.

Czy myślących zawodników przybywa?

Na boisku jest ich coraz więcej, bo chyba na szczęście zmienia się mentalność młodych piłkarzy. Wszyscy mamy słabości, ale najważniejsze są determinacja i cel. Jeśli rozmawiamy o tych dwudziestu latach, spędzonych przeze mnie w lidze, to zmieniło się w tym czasie między innymi to: stosunek zawodnika do pracy.

Chyba trochę pan idealizuje...

To prawda, że dawniej wielu zawodników podchodziło do swoich obowiązków według innych zasad. Poruszali się w systemie, który wtedy panował i miał niewiele wspólnego z profesjonalizmem. Ale tak było. A dziś tak nie jest. Świadomy piłkarz ekstraklasy wie, że trzeba się napracować, natrudzić, żeby najpierw pozycję zdobyć, a potem ją utrzymać. Rozwinęło się coś takiego jak świadomość profesjonalisty.

Mam wrażenie, że to samo można powiedzieć o trenerach.

Nawet na pewno. Trenerzy starej daty często koncentrowali się na stworzeniu w drużynie dobrej atmosfery. Jednak wielu potrafiło pójść dalej. Nie liczy się wiek tylko chęć rozwoju. Dziś trenerzy są coraz lepiej przygotowani merytorycznie, wiedzą czemu ma służyć trening i co zrobić żeby wygrać mecz. Trener Wisły Kiko Ramirez wmawia nam coś, co na pierwszy rzut oka może się wydać dziwne: „Nie przychodzimy tu dla przyjemności, tylko po to żeby wygrać". Ale jak się zastanowić to on ma rację. Jeśli wygramy to przyjemność i satysfakcja same przyjdą. To znaczy - nie same, trzeba na nie zapracować w tygodniu.

W każdym poważnym klubie pracują analitycy. Jak piłkarze podchodzą do ich wniosków? Albo umiem grać, albo nie i nieważne co zrobi przeciwnik - taka zasada obowiązywała przez dziesięciolecia.

Tak było dawniej. Analitycy zajmują się detalami i bardzo nam pomagają. Kiedy zaczynałem grę w Lechu i Wiśle takiej funkcji nie było. Teraz, przed meczem siadam z analitykiem, który pokazuje mi jak gra napastnik, przeciwko któremu wyjdę na boisko. Każdy detal się liczy i ta wiedza jest potrzebna.

Zmiana, która jest ważna to pojawienie się agentów piłkarzy. Mam wrażenie, że to największe zło współczesnej piłki. Faktycznie agenci stali się właścicielami zawodników i często kierują ich karierami zgodnie ze swoim, a nie ich interesem.

Nie przesadzałbym. Agent załatwia sprawy, na których zawodnik nie musi się znać i nie powinien sobie zaprzątać nimi głowy. Agent reprezentuje gracza w rozmowach z klubem. Widzi pan młodego zawodnika, który przychodzi do prezesa negocjować kontrakt? Od tego jest zorientowany w realiach piłkarskich i w prawie agent, żeby mu pomóc. Oczywiście zdarzają się tacy, o jakich pan wspomina. Ale sądzę, że są w mniejszości. W tej branży też jest coś w rodzaju weryfikacji i szybko rozchodzą się wiadomości z kim warto podpisać umowę. Ja na swojego agenta nie narzekałem. Dziś już nie mam żadnego, bo nie muszę. Życie współczesnego piłkarza zawodowego zależy od wielu osób.

Jakie rady dałby pan jeszcze młodym zawodnikom?

Jeśli mogę, a ktoś chce słuchać, przekonuję żeby inwestowali w siebie, bo gra w piłkę jest ich zawodem i trzeba się do niego dobrze przygotować. Nie tylko na treningach i na boisku, ale pod względem psychologicznym. Krótko mówiąc trener mentalny jeszcze nikomu nie zaszkodził.

A pan korzystał w przeszłości z takiej pomocy?

W karierze każdego piłkarza są wzloty i upadki. To jest w sporcie normalne. Trzeba sobie poradzić z jednym i z drugim. Ja miałem zawsze oparcie w domu. Najpierw ze strony rodziców, teraz Karoliny, mojej żony. Jesteśmy obydwoje poznaniakami, którzy przeprowadzili się z Poznania do Krakowa. To ona jest moim najlepszym trenerem mentalnym. Wracam do niej i do córek z poczuciem, że dom jest oazą.

To jest łatwe, kiedy wraca się po zwycięstwie. A po porażkach?

Na rodzinę zawsze można liczyć. Ale bywa i tak, że rodzina martwi się o mnie, a ja o nią. Pamiętam taki nieszczęśliwy okres w życiu, kiedy najpierw strzeliłem samobójczą bramkę w meczu z Anglią, a kilkanaście dni później Wisła przegrała z Dynamem Tbilisi. Miałem świadomość, że coś się nie udało, ale to, co o sobie czytałem i słyszałem pogarszało sytuację. I kiedy dzieje się coś takiego, a wiem z rozmów z kolegami z różnych klubów, że każdy przez coś takiego przeszedł, to nie myśli się o sobie, tylko o rodzinie. Bo tata czy mama usłyszą w pracy, że syn zawalił, a dzieci w przedszkolu powtórzą po swoich rodzicach, że przez waszego ojca przegraliśmy mecz. A dzieci piłkarzy czasami nawet nie wiedzą o co chodzi, więc płaczą. Ciągłe poddawanie się ocenom nie jest łatwe i trzeba mieć dużo odporności aby dać sobie z tym radę. Dlatego uważam, że pomoc psychologa bywa potrzebna.

Skoro tak dobrze czuł się pan w Poznaniu to skąd pomysł przeprowadzki do Krakowa?

To nie był mój pomysł. Lech szukał pieniędzy _żeby żyć i zmuszony był sprzedawać zawodników. Dlatego odeszli Maciek Żurawski, Bartosz Bosacki i ja też. Raz się postawiłem, ale przy drugiej próbie nie miałem wiele do powiedzenia. Kiedy ma się 19 lat i gra na obronie to trudno stawiać warunki. Z drugiej strony, przy całej swojej miłości do Poznania, transferu do Krakowa nie uważałem za karę.

Co atrakcyjnego zobaczył pan w Wiśle?

Jako junior pojechałem do Krakowa na turniej imienia Adama Grabki, słynnego poszukiwacza krakowskich talentów i trenera najmłodszych piłkarzy Wisły. Tam czuć było atmosferę, historii niemal można było dotknąć. Wielkie wrażenie na nas, chłopakach z Poznania zrobiło to, że nasi rówieśnicy w Wiśle składali przysięgę na klubowy sztandar. Takie rzeczy zapadają w pamięć. Kiedy zadecydowano, że przechodzę do Wisły, potraktowałem to jako awans, ponieważ akcje Wisły w latach 1999 - 2000 stały wyżej niż Lecha. Wisła miała już potężnego inwestora i ambicje. Z jednej strony dla młodego chłopaka była to niewiadoma, z drugiej - szansa. Bardzo szybko przekonałem się, że to było szczęśliwe zrządzenie losu, chociaż na początku miałem powód żeby się załamać.

Znowu jakiś pech?

Nie, raczej kolejne przeżycia. Wydawało mi się, że kiedy oswoiłem się już z obecnością w szatni Łukasika i Araszkiewicza, to jestem odporny na wszystko. Tyle, że w szatni Wisły zająłem miejsce obok Bogdana Zająca, Kazimierza Węgrzyna, Radosława Kałużnego, Kazimierza Moskala - każdy był gwiazdą i ja, pokorny nastolatek z Pyrlandii trochę się przeraziłem. Tak się złożyło, że na jednym z pierwszych treningów ćwiczyliśmy wślizgi na linii bramkowej. Biegaliśmy od słupka do słupka i usiłowaliśmy trafić w rzucaną w naszym kierunku piłkę. Zwykły trening, ale dość wyczerpujący i po jednym z takich ataków „poszło mi kolano". Nie mogłem się podnieść, co niezrównany w prostocie swoich uwag, lubiany trener Wojciech Łazarek skomentował: „No tak, kupiłem konia, ale zapomniałem mu zajrzeć w zęby". Sam pan widzi, że dobrego piłkarza powinna cechować nie tylko umiejętność posługiwania się piłką, ale i odporność psychiczna. Żartuję sobie, bo mam za sobą ćwierć wieku doświadczeń. Jednak nie każdy daje sobie z takimi sytuacjami radę.

Generalnie żart nie jest zły kiedy trzeba rozładować atmosferę.

Zdecydowanie. Kiedyś z kolegami z Wisły rozmawialiśmy o tym jacy wielcy zawodnicy strzelali bramki na Stadionie Śląskim. Wiadomo, że w dawnych czasach Pele, Lubański, Deyna, w nowszych Maciek Żurawski, Paweł Brożek, którzy od razu dodawali: „i Arek Głowacki dla Anglii". To mogło być śmieszne, ale dopiero po latach.

Zdarza się najlepszym. A co było w 29 meczach reprezentacji najprzyjemniejsze?

Mam poczucie niedosytu, jednak nikt mi nie odbierze występu na mistrzostwach świata.

W dodatku jest pan jednym z niewielu polskich piłkarzy, którzy na mundialu nie przegrali meczu.

Żartujemy nadal? Matematycznie to prawda. Kiedy na mistrzostwach w Korei przegraliśmy z Koreą i Portugalią, na ostatni mecz, ze Stanami Zjednoczonymi Jerzy Engel przebudował drużynę. Wyszli ci, którzy do tej pory byli rezerwowymi i wygrali 3:1. Wśród nich byłem ja. Dzień później wracaliśmy do Polski. Już jadąc na mundial nie liczyłem, że wyjdę na boisko. To były dziwne mistrzostwa. Konflikt z dziennikarzami nikomu nie był potrzebny.

Pan należy raczej do tych osób, które gaszą konflikty.

To wynika z charakteru, a z czasem, w naturalny sposób łączy się z doświadczeniem i pozycją w drużynie. A poza tym mam dar zapominania o sprawach przykrych. Jestem kapitanem, a opaska nakłada obowiązki, bo ktoś ci zaufał. Od lat należę w Wiśle do starszyzny, więc czasami przyjmowałem ciosy w imieniu zespołu, a innym razem odbierałem gratulacje lub negocjowałem. Co ciekawe, rzadko z właścicielem, panem Bogusławem Cupiałem, częściej z jego przedstawicielami. Ale pamiętam, że po klęsce z Levadią, bo tak to należy nazwać, pan Cupiał wezwał do siebie radę drużyny. Oprócz mnie byli jeszcze Paweł Brożek i Radek Sobolewski. - I co teraz - spytał pan prezes. Mieliśmy się sami ukarać. Cisza taka, że słychać było muchę owocówkę. Wizerunek wielkiej, stuletniej Wisły został nadszarpnięty. Miał rację, sami o tym dobrze wiedzieliśmy. Nie ma piłkarza, trenera czy drużyny, która by nie poniosła porażki. Trzeba tylko umieć dać sobie z nią radę. Kiedy wygrywaliśmy z Schalke w Gelsenkirchen czy remisowaliśmy z Lazio w Rzymie prezes cieszył się razem z nami.

Z ponad dwudziestu lat kariery dwa spędził pan w Turcji. Skąd taki pomysł?

W roku 2010 otrzymałem propozycję z Trabzonsporu. Grał tam wcześniej Mirek Szymkowiak i dobrze ten klub wspominał. Ja, jak chyba każdy polski piłkarz, chciałem sprawdzić się za granicą i zarobić więcej niż w Polsce. Nie ma w tym niczego złego. Turcja od dawna jest dobrym rynkiem. Jednak wysoki poziom organizacyjny i sportowy jaki tam zobaczyłem był dla mnie szokiem. Trafiłem do dobrej drużyny, trenowanej przez Senola Gunesa, który w roku 2002 z reprezentacją Turcji zajął trzecie miejsce na mundialu w Korei i Japonii, a dziś prowadzi Besiktas. Nie miałem powodów do narzekań na cokolwiek. Zdobyliśmy drugie miejsce, superpuchar, po karnym odsunięciu Fenerbahce za korupcję zagraliśmy w Lidze Mistrzów. To ironia losu, ponieważ w barwach Wisły walczyłem o Ligę Mistrzów, jednak nigdy nie udało się nam do niej awansować.

Często polscy piłkarze po wyjeździe za granicę narzekają na co się da.

Jeśli nie masz miejsca w drużynie to narzekasz. Ja miałem. Ale często kłopoty polskich piłkarzy w zagranicznych klubach nie wynikają tylko z ich słabości sportowych, ale z tego, że nie potrafią odnaleźć się w nowych warunkach. Uważam, że jak jadę do kogoś to ja powinienem dostosować się do niego, a nie on do mnie. Muszę zaakceptować warunki, w jakich się znalazłem. Wtedy łatwiej się żyje. Nie przeszkadzało mi, że w określonych godzinach muezzin wzywał na modlitwę. Problemem bywa natomiast samotność. Żona i córki zostały w Krakowie, tęsknota bardzo mi przeszkadzała.

Nauczył się pan języka tureckiego?

Właśnie nie i żałuję. Każdy powinien poznać język mieszkańców kraju, w którym pracuje. Ja tego nie zrobiłem, bo najpierw uważałem, że turecki jest trudny. Robiłem wszystko aby odłożyć naukę w czasie. A w drugim sezonie moimi kolegami z drużyny zostali bracia Brożkowie - Paweł i Piotrek oraz Adrian Mierzejewski. Trzymaliśmy się razem i rozmawialiśmy po polsku. Nie było błędem, że tworzyliśmy polską grupę, ale że rzadko otwieraliśmy się na innych.

Wspomni pan o takich sytuacjach dzieciom w swojej „Akademii Futbolu z Głową", żeby one w przyszłości nie popełniały takiego błędu?

Akademia, którą właśnie otwieram w Krakowie przeznaczona jest dla chłopców i dziewczynek w wieku 4 - 11 lat, a to za wcześnie na takie poważne nauki. Założyliśmy sobie, że dzieci będą uczyć się grać w piłkę, ale poprzez zabawę i ćwiczenia rozwijające pod względem fizycznym. Krótko mówiąc - mają być sprawne i zdrowe. Jak się urodzi z tego piłkarz to będziemy zadowoleni, jeśli nie - nic się nie stanie. Jakkolwiek by było dzieciaki przeżyją coś, co im się przyda w życiu.

Słyszałem, że pańska akademia będzie się różnić od innych tym, że nie ma jednego miejsca zajęć.

Chodziło nam o to, by rodzice nie musieli wozić dzieci na drugi koniec miasta, tylko żeby zajęcia odbywały się w pobliżu domów. Podpisaliśmy więc umowy z małymi klubami w Krakowie i okolicach. Takimi jak Zwierzyniecki, Bocheński Bochnia, Skawinka Skawina, docieramy do szkół, z nadzieją, że skorzystamy z ich boisk. Mamy program, wiemy co chcemy osiągnąć. Na pomysł powołania akademii wpadli już dawno moja żona i przyjaciel Tomek Magdziarz, były piłkarz Lecha i Warty. Ale ja nigdy nie miałem czasu żeby się tym zająć. Teraz, kiedy nieuchronnie zbliżam się do końca kariery, czasu jest nieco więcej i mogę się w to zaangażować.

To znaczy, że w przyszłym sezonie nie zobaczymy już pana na boisku?

Nie, tego nie powiedziałem. Mam przecież dopiero 38 lat i dobrze się czuję. Będę grał w piłkę i „wykładał" ją na akademii. W taki sposób wrócę w Krakowie do poznańskich korzeni.

Czym się różni Poznań od Krakowa?

Poznań jest taki uporządkowany, zgodnie z duchem Wielkopolski i mentalnością jej mieszkańców. W Krakowie żyje się wolniej. Mówi się: „siedzimy, nic nie robimy, te sprawy". Ja to lubię. Moja piętnastoletnia córka Amelia urodziła się w Poznaniu ale całe życie spędziła pod Wawelem. Tutaj przyszła na świat druga córka, Ola. Rodzice „Pyry", one krakowianki. Tutaj, na Woli Justowskiej i na stadionie Wisły jest moje miejsce. A o Poznaniu nigdy nie zapomnę.

Arkadiusz Głowacki (urodzony 13 marca 1979 roku w Poznaniu). 29-krotny reprezentant Polski (2002 - 2011), uczestnik finałów mistrzostw świata w Korei i Japonii (2002). Sześciokrotny mistrz Polski, dwukrotny zdobywca Pucharu Polski. Zawodnik TPS Winogrady, SKS 13 Poznań, Lecha Poznań, a jako senior: Lecha Poznań (1997 - 99), Wisły Kraków (2000 - 2010 i od roku 2012), Trabzonsporu (2010 - 2012). Wystąpił w reprezentacji Polski wszystkich siedmiu kategorii wiekowych: od U-15 po Kadrę A. Niedawno przekroczył liczbę 400 meczów rozegranych w ekstraklasie. W 90-letniej historii rozgrywek takich zawodników jest siedmiu. Nosi przydomek „Głowa".

Rzeczpospolita: Pamięta pan swój debiut w ekstraklasie?

Arkadiusz Głowacki: Jak by to było wczoraj. 7 maja 1997 roku. W 53. minucie meczu Lech - Amica Wronki kontuzji doznał środkowy obrońca Gwinejczyk Sekou Drame. Trener popatrzył na ławkę, na której siedziałem ja, osiemnastoletni debiutant i Marcin Godlewski, który rzadko wchodził na boisko. To co wtedy powiedział trener nie przeszłoby nawet w filmie Pasikowskiego. On tych słów nie kierował do nas, chodziło mu bardziej o beznadziejność sytuacji w jakiej się znalazł, co podkreślił słowami, które w tekstach się wykropkowuje. No więc przyzna pan, że jak na wymarzony debiut dla mnie, wtedy osiemnastolatka, to też nie była sytuacja komfortowa, a słów trenera nie dało się nazwać mobilizacją.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Piłka nożna
Miał odejść, a jednak zostaje. Dlaczego Xavi nadal będzie trenerem Barcelony?
Piłka nożna
Polacy chcą zostać w Juventusie. Zieliński dołącza do mistrzów Włoch
Piłka nożna
Zinedine Zidane – poszukiwany, poszukujący
Piłka nożna
Pięciu polskich sędziów pojedzie na Euro 2024. Kto znalazł się na tej liście?
Piłka nożna
Inter Mediolan mistrzem Włoch. To będzie nowy klub Piotra Zielińskiego