Obaj walczyli z potężnymi przeciwnikami: admirał z przeważającą francuską flotą, premier z nie mniej groźnymi wrogami we własnej partii. Kiedy jednak przeciwnicy spodziewali się długotrwałego artyleryjskiego pojedynku, Nelson rzucił swoje okręty do zaskakującego ataku, przełamał linię Francuzów i zatopił ich flotę. Podobnie chciał zrobić Cameron – znienacka zarządził referendum w sprawie Brexitu, sądząc, że je łatwo wygra, topiąc partyjnych rywali. Tyle że w odróżnieniu od ataku Nelsona – jego atak zakończył się klęską. Admirał odniósł wielkie zwycięstwo i poległ na polu chwały. Premier przegrał i w niesławie podał się do dymisji.

Zanim jeszcze okazało się, że Cameron przegra głosowanie w sprawie Brexitu, włoski premier Matteo Renzi postanowił pójść w jego ślady. Odwołując się do bojowego ducha starożytnych Rzymian, zdecydował się na śmiały atak. Walcząc z wrogą prawicą z jednej strony, a rosnącymi w siłę populistami pod wodzą komika Beppe Grillo z drugiej, on również zaproponował referendum. Temat pytań wybrał dość wdzięczny – usprawnienie działania rządu i ograniczenie roli włoskiego Senatu, którego funkcjonowanie kosztuje majątek (włoscy parlamentarzyści otrzymują jedne z najwyższych wynagrodzeń na świecie), a działalność tylko utrudnia proces legislacyjny.

Teoretycznie Renzi powinien z łatwością skłonić Włochów do zagłosowania na tak, wygrać dużą większością referendum, a potem, uskrzydlony powodzeniem, poprowadzić swoją partię do kolejnego zwycięstwa w wyborach. Tak się jednak nie stało – w kraju borykającym się od ćwierć wieku z najwolniejszym wzrostem PKB w Unii, bezrobociem, ogromnym zadłużeniem państwa, kiepskim stanem sektora bankowego, ogólną niesprawnością instytucji publicznych, korupcją, politycznym chaosem i spadającym znaczeniem na świecie ludzie nie dali się nabrać i potraktowali referendum jako swoiste wotum zaufania dla rządu. I powiedzieli „nie".

Klęska Renziego kojarzy się oczywiście z Caporetto, wielką bitwą z pierwszej wojny światowej. Jesienią roku 1917 szykujący kolejną wielką ofensywę Włosi zostali zaskoczeni wyprzedzającym atakiem słabszych sił niemiecko-austriackich. Germańscy sojusznicy rozbili w proch włoską armię, w tydzień biorąc do niewoli ćwierć miliona jeńców. Nad krajem zawisła groźba ostatecznej klęski, a sytuację uratowało tylko wyczerpanie zbyt słabych sił przeciwników i pomoc ze strony sprzymierzeńców.

I co? I nic. Włosi jakoś swoją klęskę przeżyli, wytrwali do końca wojny i formalnie pozostali w gronie zwycięzców. Bo pod cudownym, lazurowym włoskim niebem nic, nawet militarna, polityczna lub ekonomiczna katastrofa, nie może być naprawdę poważne.