Lemingi Pana Boga

W Miasteczku Wilanów trwają zabiegi, aby „zwierzątka wyprowadzić na ludzi". Katolicka wspólnota wraz z katechetą nie dopuściła do tego, by w miejscowym przedszkolu obchodzono Halloween. W odwecie antyklerykałowie oprotestowali Boże Narodzenie.

Aktualizacja: 20.11.2016 14:17 Publikacja: 20.11.2016 00:01

Lemingi Pana Boga

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Sieciowa kawiarnia z widokiem na Świątynię Opatrzności Bożej. Przede mną panowie ze Wspólnoty Mężczyzn działającej przy parafii. Nikt nie pije sojowej latte, na stole wyciskany sok z cytrusów i zimowa herbata dla pokrzepienia, bo zaraz wszyscy pójdziemy do kościoła, gdzie rozkładane są krzesła na uroczyste otwarcie. Mail do Przymierza Men – jak się ochrzcili – zachęcał, że „przyda się każda para rąk". W końcu większość stanowią młodzi ludzie w sile wieku, więc ich zadania bojowe wiążą się z pracą fizyczną.

Tak jest od lat: panowie z rozrzewnieniem wspominają stawianie ołtarzy na Boże Ciało – konstrukcje sklecone z linek i śledzi od namiotów oraz rusztowań z budowy Miasteczka. Ale spotykają się także towarzysko, by rozmawiać o Piśmie i piłce, albo zagrać w piłkarzyki, które w prezencie zafundowała im parafia. Zdarzają się wycieczki rowerowe i wyjścia do kina. W ten sposób udało się zbudować wspólnotę około 100 osób, choć nie wszyscy przychodzą stale.

Golizna i krzyż

Aleksander Popończyk to wzięty informatyk: w czasach przełomu organizował w Warszawie giełdę komputerową, potem pracował w wielkich firmach – Deloitte Touche, PwC, IBM. Z komputerem zwiedził cały świat, ale zdecydował się osiąść w Miasteczku, choć na początku nie było tu prawie nic. – W Zatoce Czerwonych Świń stały dwa bloki, gdzie mieszkał Aleksander Kwaśniewski, poza tym nad dzikimi łąkami latały bażanty. Uroczo! – śmieje się.

Jego mieszkanie było nową inwestycją: stało właściwie już gotowe, więc nie kupował lokalu na papierze i prawie od razu mógł w nim zamieszkać. Zdecydowało również to, że ojciec Popończyka stawiał krzyż w miejscu, gdzie stoi teraz świątynia. On sam był w niej ministrantem, kościelnym i szafarzem. Pełnił chyba wszystkie funkcje poza proboszczem, choć koledzy ze wspólnoty początkowo i tak brali go za księdza.

Po czasie Popończyk mówi, że Miasteczko spełniło jego oczekiwania, bo wyrosło na nobliwe i reprezentacyjne miejsce o jednolitym charakterze, choć każdy blok inny. Jest bardzo zadowolony z wyboru, mimo że nie wiedział jacy trafią mu współlokatorzy. Alkoholicy? Nie, lemingi!

– Bawi mnie to określenie, wręcz sam tak mówię o sobie. Jestem z korpo, od rana do wieczora poza domem, rodzina widzi mnie w niedzielę. Dwoje dzieci ma kuriozalne hobby, co pasuje do lemingowego sztafażu, żeby po godzinach uprawiać niebanalny sport: syn pływa na ślizgaczach wodnych, córka trenuje walkę szpadą. Większość mieszkańców Miasteczka funkcjonuje właściwie tak samo, więc w czym problem? Za „leminga" obrazi się ten, kto nim rzeczywiście jest – mówi Popończyk.

„Leming senior" – żartuje z niego kolega ze wspólnoty Sławomir Pac-Pomarnacki. On również jest człowiekiem z korporacji i „typowego lemingowa": wcześniej Polkomtel i ING, teraz Siemens Finance, gdzie został starszym doradcą klienta. Jemu w pracy także się czasem zdarzy, że ktoś poczęstuje takim określeniem, co nie ma negatywnej kontynuacji, więc epitet traktuje jako żart.

Zresztą lemingiem się nie czuje, bo jest chłopakiem stąd: urodził się w Warszawie, jego ojciec przeżył powstanie, ale on miał dość bylejakości Kabat, spodobała mu się koncepcja Miasteczka i postanowił tu zamieszkać. Podobnie jak Popończyk, jest oczarowany obecnym wyglądem. Podkreśla, że tu czuje się bezpiecznie. Żona – ona spoza stolicy – też nie boi się chodzić ulicami po zmroku. – Mieszkają tu sami swoi: ludzie, którzy ciężko pracują – ocenia.

Animatorem męskiej wspólnoty przy parafii jest Jarosław Kobusz, zarazem szafarz komunii świętej i członek rady parafialnej, który też pasuje do wyobrażenia leminga, choć bynajmniej nim się nie czuje. Pracuje w Mordorze na Domaniewskiej w korporacji energetycznej Schneider Electric, gdzie dbają o pracownika. Jego syn licealista chce wyjechać za granicę, bo dorabiał już tam na zmywaku za cztery razy większe pieniądze, niż oferował mu w wakacje wilanowski McDonald's.

Kobusz mieszka nowocześnie: czarne meble, futurystyczna lampa, obrazy z elementami golizny. I krzyż. W jego przypadku to świątynia była argumentem przeważającym do zamieszkania w Miasteczku, choć osiem lat temu właściwie istniały jedynie jej fundamenty. – Wiedziałem, że to będzie wyjątkowe miejsce. Żona nie oponowała, choć mówiła, że tutaj nic nie ma – opowiada.

Kościół czy meczet

Rzeczywiście Miasteczko budowano pośrodku niczego, nie istniała jakakolwiek infrastruktura. Także kościelna: msze odbywały się w baraku. Kobusz zapisał się do wolontariatu, by po placu budowy oprowadzać grupy zwiedzających, przeważnie darczyńców, którym opowiadał o początkach świątyni sięgających Konstytucji 3 maja, że w zamyśle kościół mają uzupełnić panteon i muzeum Jana Pawła II oraz Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Sąsiedzi zagajali go czasem: w co się angażuje i tyle czasu poświęca? Pojawiały się pytania o zysk: co z tego ma, że idzie do kościoła? – Same korzyści – opowiadał.

Cały kompleks powstawał równolegle ze Stadionem Narodowym, który rósł szybko i kosztował drogo, więc wilanowskie lemingi – niechętne kościołowi i Kościołowi – komentowały, że zamiast wielkiej wyciskarki do cytryn lepiej zbudować szpitale, domy dziecka i przedszkola. Tymczasem – przypomina Kobusz – na jednej z pierwszych rad parafialnych ksiądz proboszcz proponował, by stworzyć przedszkole z blaszanych modułów dla 200 dzieci. Temat upadł, bo księdza przeniesiono do innej parafii. Ale o tym lemingi nie mogły wiedzieć.

Pac-Pomarnacki utyskuje też, że lemingi nie znają historii Polski, genezy świątyni ani losów tych ziem, które niegdyś należały do Branickich, potem zostały znacjonalizowane i podarowane SGGW. Zastanawiają go protesty przeciwko świątyni, przecież „widziały gały, co brały" i nikt nie zmuszał do mieszkania w Miasteczku. Nie rozumie też złośliwych komentarzy na Facebooku, że choćby Licheń jest ładniejszy – bo przecież „to Świątynia Opatrzności Bożej ma wysmakowaną i nowoczesną bryłę z piaskowca". – Wszyscy jednym głosem prosiliśmy, aby było bez złoceń: proste formy i prosty przekaz – mówi Kobusz.

– Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Tych krzyczących ludzi kiedyś zabraknie, a świątynia zostanie i kolejne pokolenia będą odwiedzać panteon wielkich Polaków z prezydentem Kaczorowskim i księdzem Twardowskim. A za 50 lat wszystko jeszcze nabierze patyny – kwituje Pac-Pomarnacki. – Na razie ludzie patrzą zbyt emocjonalnie: co prawda nie demonstrują, ale protestowali przeciw budowie płotu czy wycięciu gruszy. Pletli różne rzeczy zasłyszane i przechwycone, aż szkoda dyskutować. Bo co powiedzieć na słowa, że każdy ksiądz to pedofil?

Kiedyś próbował zbijać te argumenty, bo jego syn dorastał, więc na podwórkowym dziedzińcu rozmawiał z innymi rodzicami. Kwestię dofinansowania z budżetu kwitował tym, że sam płaci wysokie podatki i mu to nie przeszkadza, zresztą woli „kościół niż meczet". Ze względu na dziecko wolał jednak nie poruszać kontrowersyjnych tematów, żeby się „nie rozkręcić".

– Mam znajomych z małych miejscowości, którzy nie wysyłają dzieci na religię. Czemu? Dla zasady! Albo dlatego, że tak mówią media! Pytałem kolegę, czy wierzy w tę papkę. Odpowiedział, że wraca z pracy o 20, przez chwilę zobaczy dzieci przy kolacji, potem ma pół godziny na obejrzenie TVN24. I to cała jego wiedza, bo wcześniej zasuwa i nie ma kiedy jej czerpać. Z innym kolegą leciałem samolotem. Na podróż kupiłem dodatki historyczne o rzezi wołyńskiej, on – „Auto Świat" – mówi Pac-Pomarnacki.

Pamięta też ostrą dyskusję z sąsiadem, któremu pozycja i pieniądze uderzyły do głowy. – Na wsi miał jeden kościół i zraził się do niego. Ale Warszawie jest wolny rynek. Jak nie odpowiada ci kazanie, idziesz gdzie indziej – tłumaczył. Popończyk śmieje się, że ludzie mogą chodzić do innych kościołów, bo tam jest cieplej, a „u nas lodówka": wielką świątynię trudno ogrzać.

To wszystko nie oznacza jednak, że nie można współpracować. Kobusz dla sąsiadów zrobił imprezę na 40. urodziny, na którą przyprowadził dwóch księży: niektórzy zrobili wielkie oczy, ale wszyscy bawili się dobrze. Pac-Pomarnacki skrzyknął wspólnotę mieszkaniową, by zmienić zbyt kosztowną firmę zarządzającą: zebrał podpisy i zrobił rewolucję. Popończyk dodaje, że leming jest wykształcony prawniczo (czytaj: zna swoje prawa i umie ich bronić). – Ludzie od razu dzwonią po pomoc, dlatego jest tu bezpiecznie. Szanują też wspólne dobro – wylicza.

Mieszkańcy są świadomymi obywatelami i walczą o przywileje. Chcą zrzeszać się i działać. W Miasteczku zapomniano o oświacie, więc wywalczyli budowę żłobka, przedszkola i szkoły podstawowej, teraz w planach jest gimnazjum i hala sportowa. Wspólnie borykali się z brakiem dróg. Umawiali się na wspólne sadzenie drzew i zieleni, zrywali nielegalne ulotki i reklamy. Na forach wzywali, by na balkonach nie wywieszać pościeli i nie robić z Wilanowa „bloku na Ursynowie". W niektórych wspólnotach nawet kolor rolet jest zapisany w regulaminie!

W 2011 roku podczas wyborów samorządowych wystawili swój komitet: Stowarzyszenie Mieszkańców Miasteczka Wilanów, który wygrał wybory (Pac-Pomarnacki kandydował na radnego – bezskutecznie). Lemingi porzuciły wtedy rządzącą PO na poziomie dzielnicowym, choć w skali kraju mocno trzymali z partią matką. Stąd zresztą wzięła się etykieta leminga, który bezrefleksyjnie wybiera podszepty „Gazety Wyborczej" i TVN – przy urnach widać to nader wyraźnie.

Mieszkańcy Lemingradu polityczną siłę pokazali w wyborach parlamentarnych w 2011 roku, gdy gremialnie poparli PO: w jednej z komisji padł nawet warszawski rekord prawie 70 proc. głosów. Miasteczko wciąż jest matecznikiem PO i Nowoczesnej: przed rokiem obie partie dostały 60 proc. głosów (przy ledwie 16 proc. dla PiS). Popończyk się śmieje, że wyborach prezydenckich było jeszcze lepiej, bo w jego komisji aż 96 proc. osób poparło Bronisława Komorowskiego! Co wcale nie znaczy, że sam deklaruje się jako wyborca PiS: w 2009 roku kandydował do Parlamentu Europejskiego z list UPR.

Mężczyźni i mamy

Magdalena Banyś – filigranowa blondynka z Małopolski, która nie wygląda na matkę trójki dzieci (dla nich zrezygnowała z firmy farmaceutycznej) – prowadzi Wspólnotę Mam. One również zaangażowały się w uroczystości z 11 listopada: śpiewały w chórze, prasowały obrusy, szykowały komunikanty, pomagały w punktach informacyjnych i sprzedażowych.

Co wtorek rano spotykają się w parafialnej sali. Z obrazu na ścianie Jan Paweł II patrzy na dzieci biegające po wykładzinie i czasem trzeba podnosić głos, żeby przebić się przez ten harmider. Zazwyczaj ksiądz prowadzi modlitwę, specjaliści opowiadają o swoich dziedzinach, ale dzisiaj pytam ja.

Panowie to grupa mężczyzn, a panie – mam. A czemu nie kobiet? – Mężczyźni mają stawać się bardziej męscy, bo dzisiaj zbyt często bywają zniewieściali, a przecież muszą nam dać spokój i oparcie. Nasza wspólnota nie powstała jednak, byśmy były bardziej kobiece. Mężowie pracują, babcie są 300 kilometrów stąd, więc jako matki zostałyśmy same i chodziło o wzajemne wsparcie. Żeby nie nudzić się w domu i nie odpowiadać wciąż na te same pytania: „kiedy wracasz do pracy?" albo „dlaczego chcesz więcej dzieci?". Nie chcemy poddać się medialnemu trendowi. Macierzyństwo to nasze powołanie – mówi Banyś.

– Na placu zabaw rozmowy są powierzchowne: ile dziecko ma lat, niech odda łopatkę, jak ładnie mówi. My chcemy pomagać innym mamom, by czuły się bezpiecznie i wprowadzały dzieci w świat wedle swoich reguł, a nie sztucznie narzuconych – opowiada Elżbieta Żelechowska. Pochodzi z Gdańska, wykładała na SGGW i po urodzeniu dziecka chciała dalej pracować, bo nauka wciąż pędzi do przodu. Zatrzymała się jednak, bo „studentom materiał może wyłożyć ktoś inny"!

Choć ciążę przechodziła w bólach, i tak była szczęśliwa, więc chciała mieć więcej dzieci. Urodziła drugie i sąsiedzi komplementowali, że „ma już komplet", czyli chłopca i dziewczynkę, więc po co jeszcze jedno? Sami wysłali swoje ośmiomiesięczne niemowlę do żłobka i biegli do pracy, by odbierać je dopiero o 17. Tak też można, ale czy trzeba?! Ważniejsze jest „ja", czy „ono"? Żelechowska zapraszała sąsiadów na spotkanie w parafii, ale nie chcieli przyjść. Sama przyszła, żeby „nie czuć się dziwolągiem".

Joanna Urban, brunetka ze Skarżyska-Kamiennej w modnym stroju i makijażu (słowem – prawie leminżyca): – Jestem po pracy w korporacji (firma farmaceutyczna z rodowodem brytyjskim), która wydawała mi się najważniejsza w życiu i szybko chciałam tam wracać. Moje plany nie okazały się jednak planami Pana Boga. Córka urodziła się z ciężką wadą serca, tzw. letalną i bez operacji nie miałaby szans na przeżycie. Nie była operowana od razu po porodzie, dopiero pół roku później, więc musiałam poświęcić jej swój czas. Wtedy też doznałam nawrócenia. Przyszłam na zajęcia muzyczne do sali w Instytucie Jana Pawła II, gdzie organizowane są spotkania mam i już zostałam, choć nigdy wcześniej nie należałam do żadnej wspólnoty. Zdecydowałam się też na drugie dziecko, tym razem urodził się syn, z którym zostałam w domu – mówi.

Banyś opowiada o synu chorym na raka, który przeszedł operację rdzenia kręgowego. W dramatycznych chwilach cała wspólnota się modliła, ludzie wpisywali się do tabelek, aby czuwanie było ciągłe, co dało jej wielki spokój, a synowi – zdrowie. – W „Molo" bym tego nie miała – mówi Banyś.

Chodzi o wilanowską kawiarnię z zajęciami dla najmłodszych, gdzie Żelechowska posyłała swoje dzieci na zajęcia muzyczne. Przyszła z nimi akurat w „czarny poniedziałek" i zobaczyła obsługę ubraną na czarno, podobnie matki z dziećmi. – Okazało się, że wspierają ten protest. Tymczasem w dziecięcej kawiarni ludzie powinni być za życiem, a nie przeciw niemu – opowiada. Przestała tam chodzić. Dodaje, że opór materii bywa duży, bo widziała, jak nowi sąsiedzi pokazywali palcami jej drzwi, które jako jedyne w bloku mają wykaligrafowane K+M+B.

Banyś z okazji Dnia Matki na portalu cowwilanowie.pl udostępniła informację o mszach świętych. Spotkała się z oporem, bo „co to za atrakcja". – Tymczasem atmosfera była niesamowita! Przyszła kobieta z dzieckiem żyjąca w konkubinacie, która z tęsknoty za komunią świętą popłakała się. A niedługo potem wzięła ślub, spotykam ją czasami w kościele – opowiada ze wzruszeniem. Ale i tak dostaje komentarze, że ma „zryty beret", gdy próbuje forsować katolickie poglądy lub choćby protestować przeciw dziecięcym ubraniom z demonicznym wizerunkiem Monster High, które lubi koleżanka z bloku.

Ani słowa o polityce

Panie przyznają, że ich sąsiadom zdarza się negować sens istnienia świątyni, taksówkarze czasem współczują, że w Miasteczku stoi „takie cudo". – Mamy wielki wpływ na to, co tu się dzieje. Ksiądz chciał poświęcić budynek szkoły podstawowej, ale dyrektorka nie była tym zainteresowana. To zaczęło się zmieniać po pytaniach od rodziców. Szkoła wprawdzie jeszcze nie została poświęcona, ale wszystko zmierza w tym kierunku – mówi Banyś. Za to w przedszkolu miało być obchodzone Halloween, od czego odstąpiono po proteście katechety, choć w odwecie zaprotestowali inni rodzice, którzy teraz nie chcą nic słyszeć o Bożym Narodzeniu...

Koleżanka jednej z mam się śmiała, że ta ma wadę, bo nie pracuje w niedzielę. A czy na spotkaniach zdarzają się kobiety myślące inaczej? – Nawet jeśli są, to zostają i łagodnieją. Wszystkie na pewno mamy poglądy prawicowe. Jestem przekonana, że nikt nie głosował na PO ani Nowoczesną. Lewaka wyczuwamy bezbłędnie i albo przychodząc na spotkanie zmienia poglądy na prawicowe (odkrywając po czasie absurd lewactwa), albo jest niereformowalny, bo go prawda zbytnio razi po oczach i nie ma odwagi, aby zmieniać swoje życie. Zwykle jednak nasze świadectwo życia kruszy serce najbardziej zatwardziałych. Mamy wspólne chrześcijańskie poglądy, nie mające wiele wspólnego z lemingami. Przekazywanie życia jest dla nas największą wartością. Pokazujemy, że to nie żadne czary-mary – mówi Banyś. – Przy naszych kapłanach wielu ludzi już się nawróciło. Choć o polityce nie mówią ani słowa.

Proboszcz Tadeusz Aleksandrowicz mówi, że w Miasteczku wizytę kapłana po kolędzie – trwającą cały rok, bo mieszkańców wciąż przybywa – przyjmuje co czwarty lokator. Wcześniej ksiądz Tadeusz posługiwał w parafii na Ochocie, gdzie większość stanowili ludzie starsi, więc i odsetek otwierających drzwi przed kapłanem sięgał 50 proc.

Zatęchła Dobra Nowina

Skąd w Miasteczku, gdzie tak wielu jest przybyszów z katolickiej prowincji (według Jana Śpiewaka z organizacji Miasto Jest Nasze, który o Miasteczku pisze doktorat, połowa to właśnie przyjezdne „słoiki", resztę stanowią rdzenni mieszkańcy szukający „lepszego Ursynowa"), taka niechęć do Kościoła? – Odpowiedź jest prosta: ich wiara była fasadowa, stanowiła o niej tradycja, a nie wewnętrzne przekonanie. Dlatego zapraszamy ich na pogłębienie relacji z Jezusem, a nie samo przychodzenie do kościoła. Stała praca w konfesjonale też robi swoje. I rodzące się dzieci (bo przyrost naturalny jest ogromny), które z czasem rodzice będą chcieli przyprowadzić do miejsca bezpiecznego i pokazującego tożsamość Polaków – mówi proboszcz.

Popończyk zauważa, że liczne parafialne wspólnoty, grupy i kursy nie są dla ludzi przekonanych, bo oni tego nie potrzebują, lecz właśnie tych nowych. Martwi go jednak, że choć chrztów jest rekordowo dużo (300–400 rocznie), parafia się nie powiększa, bo spora grupa chce zadośćuczynić zwyczajom, ale nie praktykować.

Ksiądz proboszcz potwierdza niepokojące zjawisko, że czasem ludzie zgadzają się na wizytę księdza jak na transakcję handlową: chcą ochrzcić dziecko, więc najpierw dają, żeby potem coś dostać. Ale jakoś to działa: co roku na niedzielnych mszach jest więcej o 100–150 osób. A wrogowie i tak się znajdą: podczas Dnia Dziękczynienia, gdy sprowadzano relikwie bł. Jerzego Popiełuszki (było wtedy ponad 10 tysięcy ludzi) i Światowych Dni Młodzieży, gdy przy parafii organizowano głośne koncerty grup młodzieżowych, proboszcz odebrał kilka telefonów, że ludzie sobie nie życzą... Przeciw 300 osobom idącym w drodze krzyżowej po ulicach Miasteczku nikt jednak nie krzyczy.

Czasem dziadkowie we wsi przyjeżdżają w odwiedziny do wnuków i z przerażeniem widzą oderwanie od tradycji, więc dają w świątyni na msze o nawrócenia. Ksiądz Mariusz Żołądkiewicz (w parafii od sześciu lat) opowiada też, że niektórzy z nich dorobili się majątku i pozornie mają wszystko, ale jakby nie mieli nic i dotykają pustki. Zdarzają mu się więc telefony w nocy – ktoś powraca do dawnego świata, tego kościółkowego i babcinego, który wcześniej odrzucił i potrzebuje rozmowy z kapłanem. – Człowiek zatacza koło. Ta stara i zatęchła Dobra Nowina staje się wszystkim, bo pustkę może wypełnić tylko Pan Bóg – mówi ksiądz.

Dlatego każdy z tych pozyskanych jest na wagę złota – jak na przykład mąż wilanowskiej radnej PO, który teraz należy do Domowego Kościoła. – Postęp jest duży i należy się cieszyć. Robimy dobrą robotę, by zwierzątka wyprowadzić na ludzi – żartuje Kobusz. Choć sam przyznaje, że na wierzących też można spojrzeć jak na lemingi, które co niedzielę wychodzą z norek i wchodzą w kościelne katakumby. Po otwarciu świątyni do dyspozycji jest też górny poziom – 5000 mkw., więc miejsca starczy dla wszystkich.

Sieciowa kawiarnia z widokiem na Świątynię Opatrzności Bożej. Przede mną panowie ze Wspólnoty Mężczyzn działającej przy parafii. Nikt nie pije sojowej latte, na stole wyciskany sok z cytrusów i zimowa herbata dla pokrzepienia, bo zaraz wszyscy pójdziemy do kościoła, gdzie rozkładane są krzesła na uroczyste otwarcie. Mail do Przymierza Men – jak się ochrzcili – zachęcał, że „przyda się każda para rąk". W końcu większość stanowią młodzi ludzie w sile wieku, więc ich zadania bojowe wiążą się z pracą fizyczną.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem