Banyś z okazji Dnia Matki na portalu cowwilanowie.pl udostępniła informację o mszach świętych. Spotkała się z oporem, bo „co to za atrakcja". – Tymczasem atmosfera była niesamowita! Przyszła kobieta z dzieckiem żyjąca w konkubinacie, która z tęsknoty za komunią świętą popłakała się. A niedługo potem wzięła ślub, spotykam ją czasami w kościele – opowiada ze wzruszeniem. Ale i tak dostaje komentarze, że ma „zryty beret", gdy próbuje forsować katolickie poglądy lub choćby protestować przeciw dziecięcym ubraniom z demonicznym wizerunkiem Monster High, które lubi koleżanka z bloku.
Ani słowa o polityce
Panie przyznają, że ich sąsiadom zdarza się negować sens istnienia świątyni, taksówkarze czasem współczują, że w Miasteczku stoi „takie cudo". – Mamy wielki wpływ na to, co tu się dzieje. Ksiądz chciał poświęcić budynek szkoły podstawowej, ale dyrektorka nie była tym zainteresowana. To zaczęło się zmieniać po pytaniach od rodziców. Szkoła wprawdzie jeszcze nie została poświęcona, ale wszystko zmierza w tym kierunku – mówi Banyś. Za to w przedszkolu miało być obchodzone Halloween, od czego odstąpiono po proteście katechety, choć w odwecie zaprotestowali inni rodzice, którzy teraz nie chcą nic słyszeć o Bożym Narodzeniu...
Koleżanka jednej z mam się śmiała, że ta ma wadę, bo nie pracuje w niedzielę. A czy na spotkaniach zdarzają się kobiety myślące inaczej? – Nawet jeśli są, to zostają i łagodnieją. Wszystkie na pewno mamy poglądy prawicowe. Jestem przekonana, że nikt nie głosował na PO ani Nowoczesną. Lewaka wyczuwamy bezbłędnie i albo przychodząc na spotkanie zmienia poglądy na prawicowe (odkrywając po czasie absurd lewactwa), albo jest niereformowalny, bo go prawda zbytnio razi po oczach i nie ma odwagi, aby zmieniać swoje życie. Zwykle jednak nasze świadectwo życia kruszy serce najbardziej zatwardziałych. Mamy wspólne chrześcijańskie poglądy, nie mające wiele wspólnego z lemingami. Przekazywanie życia jest dla nas największą wartością. Pokazujemy, że to nie żadne czary-mary – mówi Banyś. – Przy naszych kapłanach wielu ludzi już się nawróciło. Choć o polityce nie mówią ani słowa.
Proboszcz Tadeusz Aleksandrowicz mówi, że w Miasteczku wizytę kapłana po kolędzie – trwającą cały rok, bo mieszkańców wciąż przybywa – przyjmuje co czwarty lokator. Wcześniej ksiądz Tadeusz posługiwał w parafii na Ochocie, gdzie większość stanowili ludzie starsi, więc i odsetek otwierających drzwi przed kapłanem sięgał 50 proc.
Zatęchła Dobra Nowina
Skąd w Miasteczku, gdzie tak wielu jest przybyszów z katolickiej prowincji (według Jana Śpiewaka z organizacji Miasto Jest Nasze, który o Miasteczku pisze doktorat, połowa to właśnie przyjezdne „słoiki", resztę stanowią rdzenni mieszkańcy szukający „lepszego Ursynowa"), taka niechęć do Kościoła? – Odpowiedź jest prosta: ich wiara była fasadowa, stanowiła o niej tradycja, a nie wewnętrzne przekonanie. Dlatego zapraszamy ich na pogłębienie relacji z Jezusem, a nie samo przychodzenie do kościoła. Stała praca w konfesjonale też robi swoje. I rodzące się dzieci (bo przyrost naturalny jest ogromny), które z czasem rodzice będą chcieli przyprowadzić do miejsca bezpiecznego i pokazującego tożsamość Polaków – mówi proboszcz.
Popończyk zauważa, że liczne parafialne wspólnoty, grupy i kursy nie są dla ludzi przekonanych, bo oni tego nie potrzebują, lecz właśnie tych nowych. Martwi go jednak, że choć chrztów jest rekordowo dużo (300–400 rocznie), parafia się nie powiększa, bo spora grupa chce zadośćuczynić zwyczajom, ale nie praktykować.
Ksiądz proboszcz potwierdza niepokojące zjawisko, że czasem ludzie zgadzają się na wizytę księdza jak na transakcję handlową: chcą ochrzcić dziecko, więc najpierw dają, żeby potem coś dostać. Ale jakoś to działa: co roku na niedzielnych mszach jest więcej o 100–150 osób. A wrogowie i tak się znajdą: podczas Dnia Dziękczynienia, gdy sprowadzano relikwie bł. Jerzego Popiełuszki (było wtedy ponad 10 tysięcy ludzi) i Światowych Dni Młodzieży, gdy przy parafii organizowano głośne koncerty grup młodzieżowych, proboszcz odebrał kilka telefonów, że ludzie sobie nie życzą... Przeciw 300 osobom idącym w drodze krzyżowej po ulicach Miasteczku nikt jednak nie krzyczy.
Czasem dziadkowie we wsi przyjeżdżają w odwiedziny do wnuków i z przerażeniem widzą oderwanie od tradycji, więc dają w świątyni na msze o nawrócenia. Ksiądz Mariusz Żołądkiewicz (w parafii od sześciu lat) opowiada też, że niektórzy z nich dorobili się majątku i pozornie mają wszystko, ale jakby nie mieli nic i dotykają pustki. Zdarzają mu się więc telefony w nocy – ktoś powraca do dawnego świata, tego kościółkowego i babcinego, który wcześniej odrzucił i potrzebuje rozmowy z kapłanem. – Człowiek zatacza koło. Ta stara i zatęchła Dobra Nowina staje się wszystkim, bo pustkę może wypełnić tylko Pan Bóg – mówi ksiądz.
Dlatego każdy z tych pozyskanych jest na wagę złota – jak na przykład mąż wilanowskiej radnej PO, który teraz należy do Domowego Kościoła. – Postęp jest duży i należy się cieszyć. Robimy dobrą robotę, by zwierzątka wyprowadzić na ludzi – żartuje Kobusz. Choć sam przyznaje, że na wierzących też można spojrzeć jak na lemingi, które co niedzielę wychodzą z norek i wchodzą w kościelne katakumby. Po otwarciu świątyni do dyspozycji jest też górny poziom – 5000 mkw., więc miejsca starczy dla wszystkich.