Donald Trump – człowiek przychodzący z politycznego niebytu, wiecowy mówca szermujący populistycznymi hasłami, biznesmen o niejasnej przeszłości, twardy mężczyzna obrażający kobiety i wyrażający admirację dla dyktatorów, zwolennik budowy muru z betonu odgradzającego od Meksyku i muru barier celnych odgradzających od Chin – został wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Na Trumpa głosowali wszyscy ci, którzy chcieli wyrazić swą frustrację światem, w którym żyją.
Robotnicy z zamkniętych fabryk, uważający, że ich miejsca pracy ukradli Chińczycy i Meksykanie. Przyciśnięci ciężarem kredytów hipotecznych przedstawiciele klasy średniej, wierzący, że może wreszcie znajdzie się ktoś, kto pogoni „banksterów". Zamożni Amerykanie obawiający się, że Obama i Clinton planują wprowadzenie w Ameryce „socjalizmu" (tzn. powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, płac minimalnych i wyższych podatków dla najbogatszych). Emeryci wspominający ze łzą w oku przeszłość i narzekający na przestępczość i zalew latynoskich imigrantów. Miłośnicy broni palnej obawiający się, że rząd chce ograniczyć swobodę dostępu do ich ukochanych strzelb. Amerykanie sądzący, że waszyngtońska biurokracja spiskuje w celu zdobycia kontroli nad ich życiem. I uważający, że to nie fair, iż cały świat czeka na to, by Ameryka go za darmo broniła.
Donald Trump trafił do nich wszystkich ze swoimi obietnicami. Przede wszystkim dlatego, że wykorzystał tradycyjną siłę populizmu – brak jasnego i spójnego programu.
Mógł obiecywać wszystkim wszystko, bo nie musiał się przejmować logiką swoich wywodów. Mógł jednocześnie obiecywać niższe podatki, wyższe wydatki i mniejszy dług rządu. Mógł obiecywać mur na granicy z Meksykiem i jednocześnie to, że zbudują go sami Meksykanie. Mógł obiecywać wzrost gospodarczy i dobrobyt, a jednocześnie wojny handlowe z całym światem. Mógł opowiadać gospodarcze bzdury i jednocześnie twierdzić, że jako prawdziwy biznesmen wie, jak zarządzać krajem i doprowadzić go „znów do wielkości".