Jarosław Mulewicz: Brexit, czyli angielska choroba UE

Zapadła nam Unia na angielską chorobę. Dawniej nazywano tak krzywicę wywołaną brakiem witaminy D i słońca. Teraz ta choroba nazywa się Brexit – pisze ekspert.

Publikacja: 13.09.2016 19:43

Jarosław Mulewicz: Brexit, czyli angielska choroba UE

Foto: materiały prasowe

Rząd brytyjski, kierowany obecnie przez Theresę May, następczynię Davida Camerona (który w rezultacie głosowania w sprawie Brexitu podał się do dymisji), powinien, powołując się na artykuł 50 traktatu Unii Europejskiej, wystąpić z oficjalną notą do Rady i Komisji Europejskiej z prośbą o rozpoczęcie negocjacji warunków wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. W tej kwestii nie jest ograniczony terminami. Dlatego nie stanie się to szybko. Premier May zapowiedziała, że nie uczyni tego do końca 2016 r.

Może to nastąpić nawet jeszcze później. Dlaczego? Z prozaicznych przyczyn. Od 25 lat wszelkie negocjacje handlowe w imieniu Zjednoczonego Królestwa prowadziła Komisja Europejska. Tam były kompetencje i fachowcy. Rząd brytyjski jest obecnie do negocjacji zupełnie nieprzygotowany. Minister David Davis, odpowiedzialny za Brexit i negocjacje warunków wystąpienia z Unii Europejskiej, zatrudnił dopiero połowę z 250 pracowników swojego resortu. Druga z czołowych postaci w brytyjskim gabinecie – Liam Fox, odpowiedzialny za negocjacje handlowe, zatrudniła dopiero setkę z tysiąca negocjatorów.

Nigel Farage, czołowa postać brexitowców, lider Partii Niepodległości Wielkiej Brytanii, wrócił do Parlamentu Europejskiego, rezygnując z przywództwa partii, a Boris Johnson, czołowy zwolennik Brexitu, został ministrem spraw zagranicznych rządu Jej Królewskiej Mości.

„Sunday Times" napisał w sierpniu, a za nim inne dzienniki brytyjskie, tak jak i wielu tamtejszych polityków, że nie widzi możliwości wysłania brytyjskiej noty i rozpoczęcia formalnej procedury wystąpienia z Unii aż do końca 2019 roku. Taki scenariusz wydaje się wielce realistyczny, bowiem ani Unia, ani rząd brytyjski tak naprawdę wyjścia z Unii nie chcą. Chcą tego obywatele Zjednoczonego Królestwa.

Taryfa celna do ułożenia

Brak negocjatorów i infrastruktury negocjacyjnej w Wielkiej Brytanii to jedna rzecz, ogrom pracy – druga. Należy stworzyć na nowo zewnętrzną taryfę celną Zjednoczonego Królestwa. Liam Fox i jego resort muszą stworzyć tysiące stawek celnych i ich pochodnych, aby negocjować je z Unią. Trzeba będzie je również negocjować ze Światową Organizacją Handlu (WTO). Jeżeli stawki celne będą za niskie, skorzysta Unia, zaprotestuje WTO. Jeżeli za wysokie, będą trudne negocjacje z Unią, a WTO i tak zaprotestuje.

Do czasu zawarcia nowych umów z Unią Europejską Wielka Brytania musiałaby się liczyć z wysokim cłem (np. 10 proc. na wyprodukowane w niej samochody), a eksport usług z Wielkiej Brytanii byłby zablokowany. Unia przyjmuje 39,4 proc. eksportu brytyjskich usług. To więcej niż brytyjski eksport usług do USA, Szwajcarii, Japonii, Chin, Kanady, Rosji, Indii, Hongkongu i Brazylii razem wziętych (38,4 proc.).

I wreszcie największy problem. Tak naprawdę i rząd brytyjski, i Unia Europejska nie mają wizji negocjacji i ich ostatecznego celu. Wielka Brytania chciałaby być, podobnie jak Norwegia, członkiem Europejskiej Strefy Wolnego Handlu i korzystać ze wszystkich przywilejów celnych i handlowych. Czyli: wyjadamy wiśnie z tortu, blokujemy przepływ osób i swobodę migracji, a mamy wolny handel, przepływ usług i nie płacimy nic do budżetu Unii. Taką wizję efektu przyszłych negocjacji ma gabinet premier May. Europa już woła: „May Day, May Day", czyli w języku ratownictwa: ratujcie – giniemy.

Problem ze Szkocją i Irlandią Północną

Po czwarte, oprócz braku kadr, ogromu pracy i braku wizji negocjacji, Wielka Brytania w kontekście Brexitu ryzykuje duże konflikty wewnętrzne, gdyż ani Szkocja, ani Irlandia Północna nie pozostaną obojętne wobec przyszłych negocjacji i wizji opuszczenia Unii, w której ich społeczeństwa akurat chciały zostać. Podobnej, negatywnej reakcji można się spodziewać ze strony milionów imigrantów z państw Unii, których Brexit bezpośrednio dotknie, a część z nich będzie musiała Zjednoczone Królestwo opuścić. Biorąc wszystkie wymienione powyżej fakty pod uwagę i uwzględniając, że żaden kryzys ekonomiczny dotąd w Wielkiej Brytanii nie nastąpił – po co się spieszyć?

Unijny brak pomysłu na rozwód

Spójrzmy teraz na Unię. Podobnie jak Zjednoczone Królestwo nie ma ona żadnej wizji przyszłego modelu stosunków gospodarczych z Wielką Brytanią. Enuncjacje prezydenta Francji czy kanclerz Niemiec typu „negocjujmy twardo i jak najprędzej" są słuszne, ale bezprzedmiotowe, dopóty nie wpłynie brytyjska nota. A ta, jak już wcześniej napisałem, może wpłynąć w 2019 roku.

Dodając cztery–pięć lat negocjacji, daje to 2023 czy 2024 rok jako faktyczną datę brytyjskiego wyjścia z Unii. Wewnętrzne dyskusje w Unii na temat konsekwencji Brexitu, które do tej pory prowadzono, są zatrważające. Wydaje się, że główną przyczyną decyzji społeczeństwa brytyjskiego o wyjściu z Unii była obawa przed biurokracją, wiedzącą jak u Orwella, czego obywatelowi do szczęścia potrzeba.

Biurokracja unijna, dyskutując o Brexicie, już wewnętrznie zdecydowała, że remedium na chorobę brytyjską to zwiększenie władzy urzędników. Jej zdaniem powinniśmy mieć bowiem więcej federalizmu europejskiego, Unii w Unii i wszechogarniającego społecznego modelu europejskiego, czyli pensje niemieckie, socjal skandynawski i francuski tydzień pracy. Te same podatki. Te same pensje. Ta sama waluta i ceny.

Tyle że państwa Unii nie są na tym samym szczeblu rozwoju gospodarczego, ceny i podatki są różne, wydajność pracy inna, siła nabywcza walut oraz koszty utrzymania również odmienne. To oczywiste prawdy. Ale w Unii prawa ekonomiczne przestały się liczyć. O wszystkim decyduje polityka wyborcza, zdobywanie elektoratu i nowych głosów kosztem obietnic wartych miliardy euro.

Tymczasem odpowiedzią na decyzję społeczeństwa brytyjskiego nie może być więcej władzy dla urzędników w Unii. Europa dwóch prędkości, te same płace i podatki czy zdominowanie Unii przez dwa największe państwa. Brytyjskie członkostwo tworzyło dotąd pewną równowagę, a anglosaski model ekonomiczny był atrakcyjny i różny od niemieckiego czy francuskiego, z dominującą rolą państwa.

Odpowiedzią Unii na Brexit powinno być stworzenie wreszcie Europy czterech swobód: wolnego przepływu towarów, usług, osób i pieniądza, i wspólna zewnętrzna polityka migracyjna, niekoniecznie z przymusowymi kontyngentami. Jeden kraj potrzebuje napływu zewnętrznej siły roboczej, inny nie. To musi być wewnętrzna reforma Unii, a nie jeszcze więcej propagandy. Wspomniał już o tym zresztą polski rząd. Nie zaproponował jednak wizji takiej reformy ani nie zdobył sojuszników na rzecz jej realizacji.

Trzeba będzie wypowiedzieć się co do pryncypiów. Na przykład: strefa Euro – której Polska ma być członkiem, do czego zobowiązaliśmy się w traktacie akcesyjnym – owszem, ale członkowie muszą przestrzegać jej zasad. Wolny rynek – tak, ale wreszcie go zrealizujmy, itd.

Niekoniecznie potrzeba nam 10 tys. nowych dyrektyw rocznie, ale potrzebne jest lepsze prawo, mniej biurokracji, mniej urzędników, więcej demokracji i respektu dla obywatela. Europa demokratyczna, a nie biurokratyczna. Brexit i negocjacje TTiP z USA są dobrym momentem i powodem do reform Unii.

Polskie pożytki z Brexitu

Co wynika dla Polski w kontekście Brexitu? Pozytywne jest to, że Polska staje się jeszcze ważniejszym członkiem Unii i może tę szansę wykorzystać. Źle, że nie wie jak.

Nasz rząd, ze względu na relacje handlowe, inwestycje bezpośrednie, imigrację polską w Zjednoczonym Królestwie, powinien być zarówno w ramach Rady Ministrów Unii, jak i poprzez negocjatorów Brexitu z ramienia Komisji bardzo aktywnym uczestnikiem dyskusji o celach negocjacji, ich strategii i modelu przyszłych relacji unijno-brytyjskich. Wielka Brytania, chcąc negocjować korzystny dla siebie model relacji handlowych z UE, powinna też przedyskutować pakiet migracyjny i socjalny. Pozbawienie tysięcy Europejczyków w Wielkiej Brytanii i tysięcy Brytyjczyków w Unii ich przywilejów byłoby katastrofalne.

Potrzebne zaplecze w Warszawie

W kontekście polskich interesów konieczne jest dobre wsparcie przez polskie resorty negocjacji Brexitu. Potrzebne nam zaplecze resortowe i unijne, aczkolwiek Misja Polski przy UE w Brukseli to już największa misja ze wszystkich.

Wielka Brytania była i będzie naszym dużym partnerem handlowym i gospodarczym, a także sojusznikiem w Europie. Dlatego, w kontekście negocjacji z Unią, powinniśmy ją częściowo wspierać, walcząc np. o cztery podstawowe swobody, zwłaszcza swobodę przepływu usług.

Nie do zaakceptowania są niemieckie lub francuskie stawki płacowe dla polskich przewoźników. Z Wielką Brytanią nie powinniśmy się też zgadzać na zmiany polityki migracyjnej i współfinansowanie programów unijnych. Duże ustępstwa wobec Londynu to większa kontrybucja Polski do budżetu Unii, a tym samym finansowanie bogatszych przez biedniejszych.

Terminy negocjacji są wtórne w kontekście wyników. Rozmowy mogą trwać dłużej, jeżeli przyniosą pozytywne rezultaty. Jednak nie do przyjęcia byłoby niekończące paktowanie „o niczym". Wówczas niepewność odnośnie do przyszłego kształtu relacji biznesowych bardzo ujemnie rzutowałaby na bieżące obroty handlowe i usługowe, migrację czy transfery.

David Davis, minister ds. wystąpienia Wielkiej Brytanii z UE w rządzie Theresy May, założył sobie, równolegle do oficjalnych negocjacji z Unią, dyskrecjonalne negocjacje z państwami członkowskimi w sprawie zasad Brexitu. Żeby tak się stało, konieczne jest posiadanie własnej, polskiej wizji przyszłych relacji gospodarczych z Londynem i włączenie jej do stanowiska negocjacyjnego Unii z Wielką Brytanią. Tak samo potrzebna jest nam koncepcja Unii Europejskiej po Brexicie i ewentualnych reform Unii. Jeżeli takiego stanowiska nie będziemy mieli, o relacjach brytyjsko-unijnych i przyszłym kształcie Unii zadecydują urzędnicy Komisji, wykonując polecenia rządów największych państw członkowskich.

Autor jest członkiem Rady Organizatorów BCC. W przeszłości był głównym negocjatorem układu stowarzyszeniowego Polski z Unią Europejską, członek Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego

Rząd brytyjski, kierowany obecnie przez Theresę May, następczynię Davida Camerona (który w rezultacie głosowania w sprawie Brexitu podał się do dymisji), powinien, powołując się na artykuł 50 traktatu Unii Europejskiej, wystąpić z oficjalną notą do Rady i Komisji Europejskiej z prośbą o rozpoczęcie negocjacji warunków wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. W tej kwestii nie jest ograniczony terminami. Dlatego nie stanie się to szybko. Premier May zapowiedziała, że nie uczyni tego do końca 2016 r.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację