Kleiber: Nie taki układ straszny...

Definitywne porzucenie TTIP czy – jak sugerują niektórzy – ograniczenie go do tylko paru niekontrowersyjnych spraw byłoby fatalne – uważa były prezes PAN.

Aktualizacja: 15.08.2016 21:46 Publikacja: 15.08.2016 19:23

Kleiber: Nie taki układ straszny...

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski

Jakiś czas temu wpadły mi w ręce wyniki ciekawego sondażu. Pytanie brzmiało: co dla pana/pani jest ważniejsze – wolność w dążeniu do osiągnięcia życiowych celów bez ingerencji państwa czy skuteczność państwowej troski o zaspokojenie podstawowych potrzeb wszystkich obywateli?

W Stanach Zjednoczonych 58 proc. respondentów opowiedziało się za pierwszym elementem, a tylko 35 proc. za drugim. W Wielkiej Brytanii rezultat był odwrotny i wyniósł 55 do 38 na korzyść aktywnej roli państwa w zapobieganiu wszelkim objawom biedy. W Europie kontynentalnej – w Niemczech, Francji i Hiszpanii – „zwycięstwo" państwa opiekuńczego okazało się być jeszcze wyraźniejsze – aż 62 proc. respondentów uznało je za ważniejsze od obywatelskiej wolności.

Wolność czy biurokracja

Wyniki te dają dużo do myślenia i trafiają w sedno najróżniejszych transatlantyckich problemów. Oczywiście istnieje głębokie historyczne uzasadnienie powyższej różnicy poglądów. Życie na olbrzymim, rzadko zaludnionym obszarze przez lata kształtowało w Amerykanach potrzebę indywidualnej samowystarczalności, a odległe geograficznie i emocjonalnie państwo było postrzegane bardziej jako zagrożenie dla obywatelskiej wolności niż ewentualna pomoc w rozwiązywaniu problemów. Ideałem człowieka sukcesu stał się odważny przedsiębiorca skutecznie wprowadzający na rynek przełomowe innowacje.

Przeciwnie w Europie – traumatyczne doświadczenia wojenne i głębokie podziały społeczne uczyniły z idei silnego państwa gwaranta międzyludzkiej solidarności i opiekuńczości. Stąd tez bierze się wysoki status społeczny urzędnika państwowego, szczególnie wyraźnie widoczny we Francji, Niemczech czy Austrii.

Indywidualna kreatywność i swoboda przedsiębiorczości w USA są kluczem do zrozumienia gospodarczych sukcesów tego kraju. Zostało to jednak okupione olbrzymim marnotrawstwem energii (emisja gazów cieplarnianych na mieszkańca jest w USA dwukrotnie wyższa niż w innych bogatych krajach świata), przestarzałą infrastrukturą publiczną, widoczną gołym okiem biedą części społeczeństwa. A przy mentalności Amerykanów nie jest łatwo wprowadzać np. dodatkowe opłaty za emisję gazów, ograniczać stosowanie upraw modyfikowanych genetycznie, zaprzestać masowego stosowania hormonów wzrostu w hodowli zwierząt rzeźnych czy zniechęcać do konsumpcji przesłodzonych napojów. Działania takie odbierane są bowiem powszechnie jako zamach na indywidualną wolność wyboru.

W Europie odwrotnie – wypadamy fatalnie w statystykach dotyczących wprowadzonych na globalne rynki przełomowych innowacji, ale bez większych oporów akceptujemy rynkowe regulacje o często paradoksalnej naturze, a wprowadzanie najostrzejszych na świecie rygorów polityki klimatycznej o trudnych do przewidzenia konsekwencjach gospodarczych cieszy się szerokim poparciem.

Czy w tej sytuacji można się dziwić kłopotom, jakie wystąpiły w trakcie negocjacji na temat transatlantyckiego partnerstwa w obszarze handlu i inwestycji TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership)?

Założenia negocjacyjne porozumienia brzmią optymistycznie. TTIP ma ożywić gospodarkę poprzez szerokie wzajemne otwarcie rynków dla firm po obu stronach oceanu, z zachowaniem praw pracowniczych i dbałością o zrównoważony rozwój. Efektem TTIP miałby być około 30-procentowy wzrost handlu prowadzący do powstania wspólnego obszaru wolnocłowego stanowiącego prawie 50 proc. światowej gospodarki. W konsekwencji o około pół procent miałby się zwiększyć PKB po obu stronach, a każdy mieszkaniec Unii Europejskiej (wliczając niemowlęta i emerytów) zarobiłby dodatkowo ponad 500 euro rocznie. Tak przedstawiany TTIP wygląda obiecująco, a proponowane znoszenie ceł (i tak już dzisiaj zresztą bardzo niskich i wynoszących średnio tylko 3 proc.) nie budzi większych wątpliwości.

Kością niezgody są natomiast pozacłowe elementy negocjowanego porozumienia, czyli ustalanie wspólnych standardów i norm, ograniczanie obowiązujących w Unii, a w opinii Amerykanów, biurokratycznych rynkowych regulacji oraz zwiększenie wpływu korporacji biznesowych na decyzje podejmowane przez poszczególne państwa i całą Unię. Ta ostatnia sprawa dla Europejczyków jest newralgiczna, jej istotą jest bowiem możliwość skarżenia władz państwa przez korporacje do trybunałów arbitrażowych w sprawach przyjmowanych regulacji mogących szkodzić interesom tych firm. W trybunałach zaś mieliby zasiadać wyłącznie prawnicy korporacyjni, a ich decyzje nie podlegałyby odwołaniu do instytucji wymiaru sprawiedliwości. Taka procedura traktowana jest w Europie jako zamach na kompetencje demokratycznych władz i wydaje się być nie do przyjęcia.

Tym bardziej że różne porozumienia handlowe o mniejszym zakresie pokazały już, że mogą nieść fatalne skutki. Np. sprawa koncernu paliwowego Occidental, który otrzymał ponad 2 mld dolarów odszkodowania od rządu Ekwadoru za cofnięcie mu licencji na wydobycie ropy w Amazonii, choć jednoznacznie udowodniono mu, że złamał obowiązujące prawo. Albo sprawa firmy tytoniowej Philip Morris, która pozwała rządy Urugwaju i Australii za zniechęcanie swych obywateli do palenia papierosów.

Nawet taka krótka charakterystyka porozumienia TTIP pokazuje, jak różnice kulturowe komplikują współpracę. Bo przecież sporne problemy układu odpowiadają istocie tych różnic. Powinniśmy więc się pogodzić z niemożnością porozumienia?

Amerykańskie gwarancje

Spójrzmy jednak na sprawę z nieco innej strony. Przy wszystkich zastrzeżeniach TTIP ma olbrzymie zalety. Oczekiwany półprocentowy wzrost PKB to niemało, biorąc pod uwagę, iż po obu stronach wskaźnik ten rośnie obecnie tylko o około 2 proc. rocznie. Oponenci porozumienia wykazują wprawdzie sceptycyzm odnośnie do korzyści związanych z tym wzrostem, przywołują jednak w uzasadnieniu antyglobalizacyjne argumenty o wątpliwej zasadności. Twierdzą mianowicie, że proces uwspólniania globalnego rynku zaszedł już za daleko i ewentualne korzyści z przewidywanego wzrostu gospodarczego i tak przechwytują wielkie korporacje i niewielka grupa ludzi z nimi związanych. To jednak wykracza poza materię TTIP.

TTIP wzmocniłby też globalne znaczenie i wpływy zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Unii. W dzisiejszym świecie gospodarka łączy się z bezpieczeństwem, a nikogo nie trzeba przekonywać, jakie zagrożenia czekają na nas w przyszłości. Może zabrzmi to cynicznie, ale Europa pełna amerykańskich firm, mających tu długoterminowe interesy to najlepszy gwarant aktywności głównej potęgi militarnej w NATO. Takie szerokie i perspektywiczne spojrzenie na wzmocnienie transatlantyckiej współpracy powinno być ważnym elementem negocjacji, zdominowanych dzisiaj przez szczegółowe spory.

Dla nikogo nie jest zaś tajemnicą, że poluzowanie unijnych regulacji poprawiłoby konkurencyjność unijnej gospodarki. Może więc nie byłoby to takie złe, gdybyśmy – przestrzegając zasady dostarczania klientom pełnej informacji o pochodzeniu i metodach przygotowania produktów – pozostawiali decyzję o ich kupnie samym konsumentom?

Więcej jawności

Pomimo kłopotów definitywne porzucenie idei podpisania porozumienia czy choćby, jak sugerują niektórzy, ograniczenie go do tylko paru niekontrowersyjnych spraw byłoby fatalne. Rozmowy powinny toczyć się dalej. Negocjatorzy powinni zaś skupić się na usunięciu głównych przeszkód porozumienia, czyli – z unijnego punktu widzenia – wspomnianego mechanizmu arbitrażu „biznes-przeciw-państwu", niekorzystnych dla nas możliwości dumpingu cenowego na produkty rolno-spożywcze, prób uwzględnienia w umowie usług medycznych grożących szeroką prywatyzacją tego sektora w Unii czy pochopnego ujednolicenia zasad ochrony danych, dużo łagodniejszych w USA. Zadbać trzeba także o bardziej przejrzysty i jawny sposób informowania opinii publicznej o postępach i kłopotach rozmów. Dotychczasowa ich tajemniczość generuje bowiem olbrzymią niepewność obserwatorów. A to sprzyja narastaniu negatywnego nastawienia do paktu społeczeństw po obu stronach Atlantyku.

Autor jest profesorem nauk technicznych, byłym ministrem nauki. Od 2007 do 2015 prezes Polskiej Akademii Nauk, były doradca społeczny prezydenta Lecha Kaczyńskiego ds. kontaktów ze środowiskiem naukowym.

Jakiś czas temu wpadły mi w ręce wyniki ciekawego sondażu. Pytanie brzmiało: co dla pana/pani jest ważniejsze – wolność w dążeniu do osiągnięcia życiowych celów bez ingerencji państwa czy skuteczność państwowej troski o zaspokojenie podstawowych potrzeb wszystkich obywateli?

W Stanach Zjednoczonych 58 proc. respondentów opowiedziało się za pierwszym elementem, a tylko 35 proc. za drugim. W Wielkiej Brytanii rezultat był odwrotny i wyniósł 55 do 38 na korzyść aktywnej roli państwa w zapobieganiu wszelkim objawom biedy. W Europie kontynentalnej – w Niemczech, Francji i Hiszpanii – „zwycięstwo" państwa opiekuńczego okazało się być jeszcze wyraźniejsze – aż 62 proc. respondentów uznało je za ważniejsze od obywatelskiej wolności.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem
Publicystyka
Piotr Solarz: Studia MBA potrzebują rewolucji
Publicystyka
Estera Flieger: Adam Leszczyński w Instytucie Dmowskiego. Czyli tak samo, tylko na odwrót
Publicystyka
Maciej Strzembosz: Kto wygrał, kto przegrał wybory samorządowe