Wydłużające się kolejki w prywatnej służbie zdrowia to tylko echo kolejek, w których musi stanąć każdy Polak, gdy podupadnie na zdrowiu. Wtedy nie pomoże mu nawet najlepszy abonament w prywatnej sieci szpitali.

Z najnowszego raportu Fundacji Watch Health Care, od lat monitorującej długość kolejek w publicznej służbie zdrowia, wynika, że jest ona w stanie przedzawałowym. Przykładowo 50-letni mężczyzna, który nie może chodzić przez bolące kolano, musi czekać najpierw kilka miesięcy na wizytę u specjalisty, a potem kolejne na zabieg. Z kolei 40-letnia kobieta, która całe życie przepracowała na stojąco, musi czekać aż dwa lata na operację żylaków, które nie pozwalają jej normalnie funkcjonować. W idealnym świecie, bez kolejek do lekarzy, leczenie zajęłoby maksymalnie miesiąc, może dwa. W naszej rzeczywistości pacjenci muszą czekać latami. Dla ministra zdrowia kolejki do lekarzy to chyba problem głównie wizerunkowy, bo przecież wpisanie pacjenta na listę oczekujących nic nie kosztuje. W tym czasie wielu osobom, które podupadły na zdrowiu, zawala się jednak świat. Po pół roku zwolnienia chorobowego tracą pracę i przechodzą na garnuszek państwa. ZUS wypłaca im najpierw zasiłek chorobowy, który bez poprawy zdrowia pacjenta czekającego na operację przeradza się w wieloletnią rentę. Ale to już jest problem resortu polityki społecznej, który nadzoruje ZUS, oraz Ministerstwa Finansów, które musi znaleźć na to dodatkowe środki w budżecie państwa. A tych jest przecież mniej, bo niesprawny pacjent, czekający na zabieg, nie zarabia i nie płaci podatków.

Jak w soczewce ukazuje to problem współpracy ministerstw w kolejnych rządach, które zajęły się urządzaniem Polski po 1989 r. Działają jak archipelag wysp oddzielonych od siebie głębokim morzem. Kontakty między nimi są ograniczone, przez co brak spójnej polityki społecznej wykraczającej poza służbę zdrowia.