Ze zdziwieniem przeczytałem rozmowę z prezesem linii Emirates sir Timothym Clarkiem, która ukazała się na łamach „Rzeczpospolitej" 4 lipca. Sir Clark oskarżył Europę, że ta chce innym graczom narzucić swoje zasady, i oświadczył, że Europie się to nie uda. Rzeczywistość jest moim zdaniem inna. Unia wreszcie mówi jasno: chcecie grać na naszym boisku, przestrzegajcie naszych zasad. I to się przewoźnikom z Zatoki Perskiej bardzo nie podoba.
Europejczykom opłaca się popierać linie europejskie
„Mamy umowy z 28 krajami UE" – czytam w wywiadzie. My, czyli kto? Linia lotnicza czy raczej rząd kraju, z którym ta linia jest mocno związana? To zabrzmiało bardziej jak deklaracja przedstawiciela rządu Emiratów niż szefa niezależnej firmy...
Prezes Clark podkreśla, że kraje Unii Europejskiej są suwerenne i mają prawo negocjować indywidualnie. Przypomnę, że wszystkie te kraje dobrowolnie upoważniły Unię do negocjowania w ich imieniu międzynarodowych umów. Nie dziwię się, że przewoźnicy z Zatoki są z tego powodu niezadowoleni. Trudniej negocjuje się z partnerem, który reprezentuje około 675 mln pasażerów rocznie, niż z pojedynczymi krajami członkowskimi. Ale tak właśnie działa wspólny rynek.
Bardziej opłaca się nam, Europejczykom, wspierać europejskie lotnictwo i poprawiać jego konkurencyjność, niż oddawać ten atrakcyjny rynek graczom z Azji czy Zatoki Perskiej.
Czytam o tym, jak skuteczne w prowadzeniu swojego biznesu są linie z Zatoki Perskiej. Wyczuwam pewną drwinę pod adresem europejskich linii, przeciążonych zobowiązaniami socjalnymi. Czy jednak rzeczywiście przewaga konkurencyjna linii z rejonu Zatoki wynika tylko z tak znakomitego modelu biznesowego? Śmiem twierdzić, że nie, i nie jestem w tym twierdzeniu osamotniony.