To zjawisko różnie było oceniane. Zarządzający kamienicami musieli być zachwyceni, bank to spokojny sąsiad, zdecydowanie wypłacalny, a jego klienci nie awanturują się nocami pod oknami mieszkańców. Przy tym banki, by zdobyć dobrą lokalizację, były w stanie zapłacić dużo więcej niż właściciel kawiarni. Różnie patrzyli na to sami mieszkańcy dzielnic, którzy nagle mieli tysiąc okazji do wzięcia kredytu, za to mniej miejsc do zjedzenia obiadu w normalnej cenie czy naprawy butów.

Mieszkańcy Warszawy pamiętają zapewne, jakie protesty wywołało zamknięcie Baru Prasowego przy ul. Marszałkowskiej. Ten bar ocalał, ponieważ przez kilkadziesiąt lat działalności zdobył miano „kultowego". Jednak z reguły, gdy miasto wystawiało swoje lokale w przetargach, wygrywał ten, kto zaoferował najwięcej. W ten sposób znikały kolejne miejsca, które nie zdobyły tak głośnych obrońców, a otwierały się placówki banków.

Dziś trend się odwrócił. Można by powiedzieć, znak czasu, bo klienci placówek banków uciekają do internetu, bankomatów, wpłatomatów. Tak jest szybciej i wygodniej. Banki, tak jak zajmowały prestiżowe miejsca dzielnic, tak teraz zaczynają się z nich powoli wycofywać. Kto je zastąpi?

Gdy 14 lat temu studiowałam w Rotterdamie, rozmawiałam z właścicielami galerii sztuki o tym, jak szukali lokalu. Opowiadali, że miasto ma specjalną politykę kształtującą wysokością czynszów wsparcie dla poszczególnych branży, w tym dla księgarni, galerii sztuki, nawet dla pracowni fotografów. Miasto potrzebuje ich wszystkich: banku, szewca czy księgarni. By mogło rozwijać się równomiernie, a mieszkańcy nie byli pozbawieni podstawowych usług. Warto z tych doświadczeń korzystać.