Zapomina się często o drugiej stronie protekcjonizmu – czyli wsparciu produkcji albo usług, na co stać przede wszystkim zamożne kraje i o innych sposobach ochrony rynku w białych rękawiczkach.

Jak bowiem zwracają uwagę eksperci ds. handlu, barierą nie mniej skuteczną niż cła chroniące przed nadmiernym importem są subsydia dla producentów stosowane często pod hasłem promocji eksportu. Na najbardziej szczodre wsparcie stać wysoko rozwinięte bogate kraje, na czele z USA. Niekiedy sami z takich możliwości już korzystamy – np. unijny program dopłat rolniczych, który wspiera także polskich rolników, skutecznie pomaga ograniczyć konkurencję żywności z państw, gdzie koszty produkcji są znacznie niższe. Trzeba zdać sobie sprawę, że w pełni swobodna wymiana towarów i usług jest taką samą iluzją jak równość w komunizmie,

Co prawda statystyki zarówno Światowej Organizacji Handlu (WTO), jak i globalnego ubezpieczyciela transakcji handlowych, Euler Hermes, dowodzą, że protekcjonistycznych barier wyraźnie ubywa (o ile jeszcze w 2016 r. na świecie wdrożono ich 827, to w minionym roku niemal dwukrotnie mniej, bo 427), to ten spadek to także efekt bardziej przemyślnych sposobów na wsparcie swoich i ograniczenie obcych. Mogą one przybierać taka formę, jak przegłosowane w Parlamencie Europejskim regulacje dotyczące pracowników delegowanych – m.in. czy budowlańców wysyłanych przez polskie firmy na kontrakty na Zachodzie, które zapewne nie znajdą się w wykazie środków protekcjonistycznych. Oficjalnie nikt nie mówi o ochronie rynku przed konkurencją tańszych usługodawców z Europy Wschodniej, a o ochronie interesów naszych pracowników, którym przecież należą się nie tylko takie same pensje, ale i benefity jak ich kolegom z Zachodu. Nikt jednak nie wyjaśnia, jak do tej ochrony ma się ograniczenie długości kontraktów delegowanych pracowników do maksimum 1,5 roku...