O konieczności repatriacji naszych rodaków z Kazachstanu i terytoriów byłych republik sowieckich w Azji Środkowej mówili bodaj od 1989 r. politycy większości ugrupowań, które znalazły się u władzy. Były to jednak deklaracje bez pokrycia. A fasadowa ustawa o repatriacji i urzędniczy pragmatyzm nakreśliły linię nie do przekroczenia dla tych, którzy chcieliby wrócić z miejsc oddalonych o tysiące kilometrów od naszego kraju. Ich wołania o pomoc słyszało niewielu.

Dobrze pamiętam historię pewnej rodziny z Lubelszczyzny, która odnalazła krewnych – potomków tych, których kilkadziesiąt lat temu w bydlęcych wagonach wywieziono na kazachskie stepy. Ludzie ci od razu rozpoczęli starania (a może raczej walkę) o to, by ściągnąć swych bliskich do kraju. Znaleziono im mieszkania w opuszczonej szkole i próbowano stworzyć godne warunki do życia. Nic z tego nie wyszło.

Policzek był tym boleśniejszy, że ich nadzieje zderzyły się z nędznym urzędniczym formalizmem i finansową niemocą, bo dla przeciętnej gminy wydatek na pomoc dla repatriantów jest na samym końcu długiej listy. Spokojnie można go pominąć, bo o sprawę upomni się niewielu. Takie samo podejście towarzyszyło kolejnym ministrom finansów i politykom w Sejmie.

Dlatego to dobrze, że w końcu pojawił się nowy projekt ustawy o repatriacji. Opisujemy go dziś na łamach „Rzeczpospolitej". Jak deklarują jego autorzy, ma zapewnić rzeczywiste wsparcie dla powracających do kraju. Reguluje wszystkie sprawy – od kwestii zabezpieczenia finansowego powrotu po realną pomoc, która pozwoli repatriantom rozpocząć w Polsce nowe życie, a nie tylko wegetację.

Ważne jednak, aby oprócz zmiany przepisów nastąpiła też zmiana mentalności, aby w umysłach polityków i urzędników zakiełkowało coś, co się nazywa empatią. To ona sprawi, że powracający rodacy zaczną być traktowani jak żywi ludzie, a nie ściągnięte do kraju zgodnie z ustawą numerki, które wkrótce zostawi się samym sobie. Tym razem nie zmarnujmy szansy.