Marzeniem każdego producenta festiwalu jest, by jego impreza była niepowtarzalna i nie miała konkurencji. Przynajmniej na krajowym rynku.
W skali międzynarodowej, kontynentalnej mamy bowiem od dawna do czynienia z paradą gwiazd, które układają się w różne, ale jednak przewidywalne konstelacje, bo też świat festiwali przypomina globalny supermarket z kilkoma producentami i hurtowniami w postaci agencji. Nawet jeśli zespoły nazywają się niezależnymi – sprzedają się na imprezy niczym ekskluzywny towar.
Na początku rozstawiają się w najważniejszych punktach festiwalowej mapy. Później bywa, że trzeba skorelować daty przejazdów czy noclegów tak, aby nie zawyżać kosztów własnych i rozsądnie zbilansować kalendarz. Bo to jednak show-biznes i nikt nie chce tracić. Wtedy honoraria bywają niższe. Na tej zasadzie wystąpił rok temu na Open'erze wielki Pharrell Williams, ten od „Get Lucky", dodając zresztą imprezie splendoru.
Rozmach Glastonbury
O ile w Ameryce festiwalowe karty rozdają organizatorzy w Coachelli, którzy kusili w kwietniu fanów koncertami Radiohead, Kendricka Lamara i Beyonce, o tyle w Europie punktem odniesienia bywa angielskie Glastonbury.
Festiwal powstał w 1970 r., gdy jego inicjatorzy zachwycili się występem Led Zeppelin na świeżym powietrzu. Dziś uważany jest za największą imprezę koncertową na świecie, na której bawi się 135 tysięcy fanów każdego dnia. Choć koszt karnetu przekracza 200 funtów, sprzedają się na pniu, nawet bez podania programu, co przynosi około 35 mln funtów wpływów. Zysk bywa jednak niższy niż milion, ponieważ koszty organizacji wielkiego festiwalowego miasta są wysokie. Ogromne zainteresowanie biletami sprawia, że organizatorzy nie obawiają sprzedawać prawa do transmisji. Ich licencjobiorcą jest BBC.