W piątek z mundialem pożegnały się ostatnie drużyny z Ameryki Południowej: Urugwaj, który przegrał 0:2 z Francją i Brazylia, która odpadła po porażce 1:2 z Belgią.

Brazylijczycy to pięciokrotni mistrzowie świata, w ich barwach występuje najdroższy (czyli w czystej teorii najlepszy) piłkarz globu. Neymar kosztował 222 miliony euro, gdy latem zeszłego roku przechodził z Barcelony do PSG. Został kupiony de facto przez jedno z najbogatszych państw na ziemi, czyli Katar, bo paryski klub jest w rękach rządu tego Emiratu. I chociaż oczywiście Belgowie mają znakomitych piłkarzy, to żaden się nie zbliżył do takich sum.

Belgię z Brazylią porównywać trudno. Być może najlepiej różnicę miedzy oboma państwami odda, że Belgia ma 66,5 kilometrów wybrzeża, a Brazylia 7,5 tysiąca kilometrów. W kraju słynącym z gofrów i frytek mieszka 11 milionów ludzi, w Kraju Kawy 207 milionów. A jednak to Belgowie zagrają w półfinale przeciwko Francji i są o krok od zdobycia medalu na mistrzostwach świata.

Przykład Belgii, która pokonała mocarzy, pokazuje jak wiele można osiągnąć pracą i planem. Bo triumf Belgii to przede wszystkim triumf systemowych zmian i stworzenia modelu szkolenia. Po porażce na Euro 2000, które Belgowie organizowali wspólnie z Holandią i podczas którego nie wyszli nawet z grupy, postanowiono coś zmienić. Ale nie na czuja, nie polegając na intuicji, czy czyimś widzimisię. Postanowiono zacząć przede wszystkim od szkolenia trenerów, bo to oni przecież później są odpowiedzialni za kształcenie piłkarzy.
A później związek opracował plan szkolenia zawodników. Efekty przychodzą właśnie teraz.

Ironią będzie jednak jeśli mistrzem świata zostanie najmniej nacjonalistyczny kraj świata. Kraj, w którym pojęcie „narodu” jako takie nie istnieje, gdzie nawet wewnątrz jednej drużyny piłkarze posługują się dwoma różnymi językami macierzystymi – flamandzkim i francuskim -  a trenerem jest Hiszpan z Anglii, którego wybrano w drodze otwartego konkursu, gdyż tak było uczciwie i transparentnie.