Najpopularniejszy na świecie japoński pisarz Haruki Murakami jest kiepskim ambasadorem swojej kultury. Jego proza powstaje z inspiracji kulturą amerykańską i jest oderwana od lokalności. Z kolei przypomniana niedawno twórczość Sh?shaku End? – za sprawą ekranizacji jego „Milczenia" w reżyserii Martina Scorsesego – to literatura historyczna, a sam autor zmarł 20 lat temu. O współczesnej Japonii częściej czytamy u Polaków (m.in. Joanna Bator) aniżeli u autorów z tego kraju. Dlatego warto zwrócić uwagę na Kazuki Sakurabę, której powieść „Czerwone dziewczyny" właśnie ukazała się w polskim przekładzie.
Marquez w kimonie
To historia utrzymana w stylistyce realizmu magicznego. Wieś Benimidori przypomina Macondo Marqueza. Dorastają w niej trzy pokolenia japońskich kobiet. – Chciałam stworzyć ród, który na wzór Kennedych w USA pozwoliłby prześledzić powojenną historię Japonii – mówi „Rzeczpospolitej" Kazuki Sakuraba.
Pisarka podobnie jak bohaterki pochodzi z górskiej prowincji Tottori, ale nie urodziła się w zamożnej rodzinie, tylko w domu prostych urzędników. – Krajobraz Tottori jest specyficzny. Im wyżej położony jest dom, tym potężniejsza pozycja ekonomiczno-społeczna rodziny – wspomina. – Powieściowa rodzina Akakuchibów mieszka na samym szczycie góry. Są właścicielami fabryki, która daje zatrudnienie miejscowej ludności.
Pierwszą bohaterką jest Many? o nieznanym pochodzeniu, którą prawdopodobnie podrzuciła wiejskiej rodzinie kobieta z wędrownego górskiego ludu. Wskutek przepowiedni Many? zostaje wydana za dziedzica rodu Akakuchibów. – Trudno jest identyfikować się z siłą pokolenia, które przeżyło wojnę. Nadal żyje moja prawie stuletnia babcia, której energia jest niewyobrażalna – opowiada Kazuki Sakuraba.
W połowie XX wieku życie na prowincji japońskiej wciąż było zanurzone w epoce feudalnej. Kobieta była silna w domu, lecz poza przestrzenią rodziny niewidoczna. Za to mężczyzna był słaby w domu, a silny na zewnątrz.