Specjalne strefy ekonomiczne kojarzą się przede wszystkim z tysiącami powstających tam miejsc pracy. Jednak nie mniej ważne są inwestycje – w tym miliardy wydawane na uzbrojenie i zabudowę stref. Według danych Ministerstwa Rozwoju na koniec ub.r. w SSE pracowało łącznie ponad 312 tys. osób, skumulowana wartość inwestycji sięgnęła 111,7 mld zł.

Część tej kwoty przeznaczono na wyposażenie fabryk, ale sporo poszło też na infrastrukturę i zabudowę SSE. Tym bardziej że wiele z nich jako projekty „greenfield" powstało w szczerym polu. Budowane tam hale produkcyjne, magazyny, biurowce wspierały koniunkturę w budownictwie i branży nieruchomości i wszystko wskazuje na to, że nadal będą to robić. Wiele SSE chce się bowiem rozwijać, obejmując swoim zasięgiem kolejne tereny. Niekiedy punktowo.

I tutaj kryje się pewne ryzyko, związane z często powtarzanym zarzutem wobec stref, że tworzą uprzywilejowane enklawy premiujące nierzadko duże, bogate firmy. Inwestując w strefie, zyskują one przewagę nad konkurentami, którzy nie mogli albo nie zdążyli tego zrobić.

Bywało też, że lokalne władze ulegały naciskom dużej firmy, by tamtejsza SSE objęła jej nową inwestycję. Takich nacisków może przybywać, jeśli strefy mają obejmować punktowo działki w różnych częściach miast.

Wzrośnie też ryzyko korupcji, bo decyzja, że akurat ten biurowiec znajdzie się pod parasolem ulg, jest warta spore pieniądze. Rozwiązaniem byłoby włączenie całego miasta do SSE. Jednak to oznaczałoby spadek wpływów podatkowych i i mniejsze budżety na lokalne inwestycje w szkoły, place zabaw czy aquaparki, które lokalni politycy tak lubią otwierać przed wyborami.