Donald Trump zwolnił po zaledwie dziesięciu dniach urzędowania nowego rzecznika, którym był finansista o niewyparzonej gębie Anthony Scaramucci. Ale ten zdążył wykonać swoją brudną robotę. Najpierw doprowadził do dymisji poprzedniego rzecznika Seana Spicera, posądzanego o przekazywanie liberalnej prasie materiałów kompromitujących Trumpa, a następnie szefa administracji Białego Domu Reince'a Priebusa, silniej związanego z establishmentem Partii Republikańskiej niż z prezydentem.

Na odejściu tej trójki zyskał dotychczasowy sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego i były szef sztabu generalnego John Kelly. Od tej pory to on będzie stał na czele prezydenckiej administracji. Już wcześniej sekretarz obrony James Mattis i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego H.R. McMaster odgrywali niewspółmierną do swoich funkcji rolę, np. zmuszając Trumpa do zaangażowania się na rzecz NATO. Teraz trzeci generał dołącza do tego grona. Skoro Ameryka ma tak chaotycznego, impulsywnego prezydenta, armia najwidoczniej uznała, że musi mocniej zadbać o podstawowe interesy kraju.

Ale nie tylko armia ogranicza władzę prezydenta. Z powodu oporu Kongresu Trump nie jest w stanie zbudować nowego, bardziej korzystnego dla wielkiego biznesu systemu opieki zdrowotnej, choć likwidacja Obamacare była jego kluczową obietnicą wyborczą. A wprowadzając niemal jednomyślnie surowe sankcje wobec Rosji, Kongres bardzo mocno ograniczył inną prerogatywę prezydenta – prowadzenie polityki zagranicznej.

Na tym może się nie skończyć. Właśnie okazało się, że Trump osobiście podyktował synowi przed kilkoma tygodniami deklarację, w której ten zapewniał, że w czasie spotkania z wysłannikami Kremla w czerwcu ub.r. nie omawiano, jak doprowadzić do porażki Hillary Clinton. Dziś już wiadomo, że to było kłamstwo. Groźba impeachmentu Trumpa zbliża się wielkimi krokami.