Nie udało się jej. Przynajmniej na razie. Nie wzięła pod uwagę, że uchodzący za jej sympatyka grecki premier Aleksis Cipras nie zgodzi się na to, by jego największe osiągnięcie w polityce zagranicznej zostało zniszczone przez Rosjan.

Takim osiągnięciem jest podpisanie porozumienia z sąsiednią Macedonią w sprawie jej nazwy. Na forum międzynarodowym od przeszło ćwierćwiecza nazywana jest pokracznym angielskojęzycznym skrótowcem FYROM. Teraz po zakończeniu sporu z Grekami ma być oficjalnie Macedonią Północną (co podkreśli, że nie rości sobie prawa do regionów w Grecji, które mają w nazwie słowo „Macedonia").

Porozumienie uradowało cały Zachód w wielu innych sprawach podzielony. Gratulacje składała administracja Trumpa i czołowi unijni politycy. Dzięki porozumieniu Macedonia dostała w zeszłym tygodniu zaproszenie do rozmów członkowskich z NATO. Nie stanie się jednak 30. członkiem sojuszu, uznawanego przez Rosję za wroga, jeżeli porozumienie nie uzyska pełnej akceptacji w obu krajach – w greckim parlamencie, a w Macedonii dodatkowo w referendum.

W obu zaś są przeciwni mu nacjonaliści, w tym radykalni kibice i prawosławni duchowni. Moskwa postanowiła zachęcić ich do protestów, jak pierwszy napisał grecki dziennik „Kathimerini", rozdając łapówki. Na tak bezczelną ingerencję w greckie sprawy rząd Ciprasa zareagował wydaleniem rosyjskich dyplomatów. To niezwykłe wydarzenie. Grecja, nazwana dekadę temu przez jeden z europejskich think tanków koniem trojańskim Kremla w UE, nie zdobyła się w marcu na wyrzucenie żadnego Rosjanina, gdy czyniły to inne unijne kraje, protestując przeciw otruciu w Wielkiej Brytanii Siergieja Skripala.

Teraz jest już, miejmy nadzieję, byłym koniem trojańskm. Zrzucił klapki z oczu i zobaczył, że nie chodzi tylko o Troję, ale i o Ateny.