Pozytywnym znakiem dla przyszłości UE może być natomiast wizyta prezydenta Steinmeiera. Współpraca między naszymi krajami wpływa stabilizująco na sytuację w całej Unii. Musi być jednak partnerska i szczera, a to zależy nie tylko od uświadomienia sobie wspólnoty interesów, ale też od spraw odległych od pragmatyki – nastawienia polityków, ekspertów czy publicystów.

W kwestiach pragmatycznych wszystko jest jasne: Polska i Niemcy są niezwykle mocno ze sobą związane. Wymiana handlowa wynosi ponad 110 mld euro, to jest aż 60 proc. obrotów Niemiec z ich najważniejszym partnerem – Chinami. Jeśli do Polski doda się jeszcze Czechy i Węgry, to wymiana wzrasta do 250 mld. Z tą trójką krajów wyszehradzkich, które nie należą do strefy euro, nikt nie może się dla Niemiec pod względem gospodarczym równać. To w znacznym stopniu wyjaśnia, dlaczego Berlin jest – co cieszy Warszawę – przeciwko dzieleniu UE na tę lepszą, należącą do eurozony część, i tę spoza niej.

Gorzej z psychologią. Polskie elity się miotają. Jedni wpadają w antyniemiecką histerię, inni wykazują się postkolonialną uległością wobec Berlina. Niemcom zaś trudno się godzić z polskimi wyborami, choć wobec wyborów swoich i narodów starej Europy są raczej wyrozumiali.

Trochę przypomina to sytuację, która miała miejsce kilka lat przed wejściem Polski do UE. Mieszkałem wówczas w Berlinie i jak inni Polacy musiałem się starać o niemieckie prawo jazdy. Na nic zdawały się argumenty, że obywatele RFN pracujący w Polsce nie muszą mieć polskiego (jedna niemiecka korespondentka bez problemów posługiwała się tu ponoć prawem jazdy wydanym jeszcze w czasach Trzeciej Rzeszy).

Z prawem jazdy nie ma już kłopotów, ale ton wyższości wobec tych dziwnych Po- laków, którzy nie wiadomo, czy zasłużyli na członkostwo w UE, niestety nie zniknął.